Wszyscy jesteśmy nieudacznikami

Wszyscy jesteśmy nieudacznikami

Bartosz Żurawiecki

W pierwszym rzędzie „Zwierzęta nocy” traktują o relacjach międzyludzkich, które przyprawiają nas o śmiertelny lęk, straszniejszy nawet niż ten, jaki budzą w nas gwałty i morderstwa

Jeszcze 2 minuty czytania

„Spotkamy się w literaturze!” – groził podobno swemu wrogowi angielski pisarz, Evelyn Waugh. To prawda, nie należy zadzierać z ludźmi pióra, bo potem opiszą, obsmarują, ośmieszą na kartach książek. Choć, w dzisiejszych czasach, gdy wszyscy piszą wszystko i wszędzie, lęk przed literatami jakby stracił na znaczeniu. Ostatecznie, prędzej zostaniemy obsobaczeni na portalu społecznościowym albo w blogach niż w powieści. Hejt wyparł styl, na razie próżno szukać w postach i komentarzach internetowych nowego Thackeraya.

Książka, po którą sięgnął Tom Ford – „Tony i Susan” nieżyjącego już amerykańskiego autora, Austina Wrighta – pochodzi z początku lat 90., a więc z epoki jeszcze przedinternetowej. Reżyser przeniósł zresztą zasadniczą akcję w bliższy nam czas, są mejle, laptopy i komórki. Ale i tak najważniejszy pozostaje maszynopis powieści, którą Edward Shieffeld przesyła byłej żonie. Książka jest jej dedykowana, spodziewamy się więc, że będzie swoistym aktem zemsty na kobiecie, rozliczeniem ich związku.

W filmie splatają się trzy rzeczywistości. Pierwsza pokazuje nam obecne życie Susan (Amy Adams), nieszczęśliwej i sfrustrowanej u boku swego aktualnego, bogatego męża, znudzonej pretensjonalną sztuką, którą wystawia we własnej, prestiżowej galerii. Kilka retrospekcji pozwala nam poznać kolejne etapy związku bohaterki z Edwardem. A między tymi scenami obyczajowymi oglądamy zilustrowaną fabułę książki eksmęża; krwawą, pełną przemocy, rozgrywającą się na bezdrożach Teksasu (skądinąd rodzinnego stanu Forda) historię faceta o imieniu Tony, którego dotknęła potworna tragedia i który musi wziąć na siebie rolę mściciela. Tyle że nie potrafi.

Edwarda i Tony’ego gra ten sam Jake Gyllenhaal, staje się więc oczywiste, że obie postacie przeglądają się w sobie nawzajem. Ciekawe jednak, że książkowa fabuła nie tyle jest próbą odwetu na Susan, co raczej rodzajem auto da fé. Masochistycznym rozrachunkiem z własną słabością. Owszem, Edward chce udowodnić Susan, że – mimo jej niegdysiejszego sceptycyzmu – potrafi napisać dobrą powieść (sukces, jak wiadomo, jest najlepszą zemstą). Ale już treść książki w co najmniej dwuznacznym świetle ukazuje wendetę. Tony nie potrafi zachować się jak typowy bohater amerykańskiego filmu, jak „na mężczyznę przystało”. Nie dość, że nie obronił swojej rodziny, to jeszcze nie umie sprostać roli drugiego Charlesa Bronsona z „Życzenia śmierci”. Wyręcza go więc w niej, wzięty prosto z westernu, wąsaty szeryf w kowbojskim kapeluszu, Bobby Andes (świetny Michael Shannon).

Cała ta teksańska masakra, której pisarz dał tytuł właśnie „Zwierzęta nocy”, byłaby tylko kolejną „pulpą”, gdyby nie kontekst, jaki nadają jej biografie Edwarda i Susan. Bohaterka ewidentnie potrzebuje mocniejszych wrażeń. Obraca się wśród socjety Los Angeles i z goryczą spogląda na dokonane niegdyś wybory. Związała się przed laty z początkującym, ubogim literatem, by niejako zrobić na złość swojej matce, pragmatycznej snobce z klas wyższych (błyskotliwy epizod Laury Linney). Skapitulowała jednak, zamieniła pisarza na majętnego, przystojnego dupka i teraz prowadzi dokładnie takie życie, od jakiego chciała uciec. Ford podniósł zresztą status społeczny Susan – u Wrighta jest ona „zaledwie” żoną doktora z klasy średniej, tutaj małżonką finansisty.

Reżyser ze znawstwem portretuje świat kalifornijskich elit – nietrudno się domyślić, że bryluje w podobnych kręgach. W porównaniu z jego debiutanckim „Samotnym mężczyzną” mniej jest tu sentymentalnych nastrojów, więcej chłodnej i cierpkiej ironii. Choć zarazem wpadająca w ucho muzyka Abla Korzeniowskiego, w której słychać rozmach dawnych hollywoodzkich partytur, odsyła do starych thrillerów i melodramatów opowiadających o zbrodniach serca.

„Zwierzęta nocy”, reż. Tom Ford„Zwierzęta nocy”, reż. Tom Ford. USA 2016, w kinach od 18 listopada 2016Mniej jest też – w porównaniu z adaptacją powieści Christophera Isherwooda – wystylizowanych ujęć i efekciarskiego piękna. Operator Seamus McGarvey w prosty, a skuteczny sposób zestawia zimne niebieskości i luksusowe, designerskie wnętrza Los Angeles z rozpalonymi słońcem bądź spowitymi mrokiem pejzażami Teksasu. Na mocniejszy efekt wizualny Ford pozwala sobie tylko w czołówce, która przedstawia, skręcony w zwolnionym tempie, taniec nagich, bardzo grubych kobiet. Jest to szyderczy komentarz do świata, w którym żyje Susan, gdzie perfekcja, elegancja i nowoczesność są tak naprawdę synonimami oportunizmu i zblazowania.

W pierwszym jednak rzędzie, „Zwierzęta nocy” traktują o relacjach międzyludzkich, które przyprawiają nas o śmiertelny lęk, straszniejszy nawet niż ten, jaki budzą w nas gwałty i morderstwa. Co prawda, Ford nie ma odwagi, by dokonać wiwisekcji na miarę, powiedzmy, Bergmana, a i w widzu, z niejaką zazdrością podglądającym krezusów, rodzi się sarkastyczna myśl, że chciałby mieć takie problemy jak oni. Tym niemniej, film celnie pokazuje, jak bardzo nasze związki, także intymne, zależą od społecznych konwenansów, oczekiwań, jak łatwo wpadamy w wytarte koleiny, którymi podążali nasi przodkowie. Ford powiada, że w związkach wszyscy jesteśmy nieudacznikami i konformistami. Jeśli więc chcecie wiedzieć, dlaczego pisarze piszą, to „Zwierzęta nocy” przynoszą jasną odpowiedź – z tchórzostwa.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.