„Nikt nie jest przeciwny bogactwu, bo każdy znajduje się 10 minut od niego”. To zdanie wypowiedziane przez milionera Erica Parkera (Robert Pattinson) lepiej podsumowuje najnowszy film Davida Cronenberga, adaptację powieści Dona DeLillo, niż otwierający dzieło cytat z wiersza Zbigniewa Herberta „Raport z oblężonego miasta”. Właśnie – nikt nie jest przeciwny bogactwu, bo każdy chciałby być bogaty. Ale nie każdy może. W tym cały problem.
„Cosmopolis” to film o pozornych rewolucjach, które rozgrywają się na naszych oczach, w których może i sami bierzemy udział. Pozornych, bo wypływających z zawiści i frustracji – ich uczestnicy chcą odebrać bogaczom kasę i dać ją… sobie. Cronenberg swym zimnym, zdystansowanym stylem mrozi nasze nadzieje, że już za chwileczkę, już za momencik czeka nas Wielka Zmiana. „Pieniądz stracił zdolność narracji, głosi wyłącznie samego siebie” – mówi Vija Kinsky (Samantha Morton), którą Parker zatrudnił, by mu teoretyzowała o rzeczywistości. U podstaw dzisiejszych niepokojów, buntów, okupacji nie stoi żadna utopia, żaden program społeczny czy polityczny, żadna alternatywa. Jest wyłącznie zazdrość o pięć minut sławy i pięć milionów (co najmniej) na koncie. O znaczenie, które mają celebryci, a którego są pozbawione rzesze tak zwanych zwykłych konsumentów.
W filmie oglądamy świat przez szyby limuzyny należącej do rekina (raczej, zważywszy na osobę Pattinsona, wampira) finansjery. W wieku 28 lat, nie ruszając zanadto rękami i nogami, doszedł na szczyt szczytów i nie wie, gdzie dalej pójść. Błąka się więc tą swoją monstrualną furą po ulicach metropolii, stawiając sobie za cel wyłącznie dotarcie do fryzjera. Teoretycznie mógłby Parker wsiąść w prywatną rakietę i polecieć choćby na Marsa. W praktyce jest niczym owi bogacze z „Anioła zagłady” Luisa Buñuela, którzy nie potrafili przekroczyć progu salonu. Ale nad Erikiem nie wisi żadna zagłada, żaden komunizm, który zmiecie go z powierzchni Ziemi. „Widmo krąży po świecie. Widmo kapitalizmu!” – wyświetla się napis na ledowym ekranie. Jedyną odpowiedzią na kryzys systemu jest jeszcze więcej systemu. Parkera więzi w limuzynie inercja. Nuda, zblazowanie.
Co więc ma robić? Co go może jeszcze nakręcić, co podniecić? Powrót do „prostych wartości”? Bohater odwiedza w biednej dzielnicy starego przyjaciela swego nieżyjącego ojca. Cronenbergowi nie spada jednak z oka ani jedna sentymentalna łza. Mocne wrażenia? Bywają różne. Na przykład konwenanse jak z XIX wieku. Parker bierze za żonę córkę zamożnych państwa, by połączyć rodzinne kapitały. Ona zaś perwersyjnie nie uprawia z nim seksu. Można również sięgnąć po bardziej tradycyjne mocne wrażenia. Ty kogoś zabijesz, ktoś zabije ciebie, lud stanie na barykadach, gilotyna pójdzie w ruch itd. Niech ktoś weźmie osinowy kołek i wbije go wreszcie temu wampirowi w serce! Czyż nie tego pragnie nasz bohater?
„Cosmopolis”, reż. David Cronenberg.
Francja, Kanada 2012,
w kinach od 22 czerwca
Niestety, w świecie po orgii „naprawdę nie dzieje się nic”, jak głoszą słowa pewnej znanej piosenki. Co najwyżej, dwaj anarchiści rzucą zdechłe szczury w klientów restauracji (niesmaczne!), a policja pogoni ciasteczkowego terrorystę, kt&´ry poluje na celebrytów z tortem kremowym w ręku. Owszem, zamieszania codziennie jest sporo. Zamyka się ulice, bo miasto odwiedza prezydent USA. Przez centrum przechodzi pogrzeb sławnego sufickiego rapera (co za wstyd! – umarł z przyczyn naturalnych, nie zaś w wyniku porachunków gangsterskich). Nieustannie ktoś przeciwko czemuś protestuje. Piszczy, wrzeszczy, wali w bębny, wznosi okrzyki. Rozmaite narracje mieszają się ze sobą i przekrzykują w kakofonicznym hałasie. Ale jedynym rezultatem tego kociokwiku będzie zabazgrana graffiti karoseria limuzyny. Nie przypadkiem pod napisy czołowe podkłada Cronenberg mazaje niczym z obrazów Jacksona Pollocka.
Co ciekawe, „Cosmopolis” jest filmem wyjątkowo spokojnym, klasycznym (jedność czasu, miejsca, akcji) i retorycznym. Bez wielkich problemów można by go zmienić w teatr telewizji, w którym gadające głowy przerabiają „dyskursy” współczesności. Cronenberg najwyraźniej nie wierzy w rewolucję nawet w kinie, a rozpalonym głowom Oburzonych przeciwstawia postawę chłodnego, północnego intelektualisty. Trochę za dużo tego intelektualizmu, trochę za mało artystycznej brawury, mimo to zachęcam, by obejrzeć to dzieło dwukrotnie. Pierwszy raz z rozczarowaniem, że nic się nie zdarzyło, drugi z przyjemnością odkrywania niuansów i smaczków.
´