–Telefon zaufania AIDS, słucham?
Tak Maurycy* wita osoby, którzy dzwonią pod numer 801 888 448. Już od dwudziestu siedmiu lat.
– Jeśli przy każdej zmianie partnera była też zmieniana gumka, to nie powinno do niczego dojść – tłumaczy właśnie jakiemuś zaniepokojonemu chłopakowi. – Ale oczywiście warto zrobić badanie, najwcześniej po dwóch pełnych tygo‑dniach od ryzykownego kontaktu.
Maurycy kładzie słuchawkę obok aparatu, żebyśmy mogli przez chwilę spokojnie porozmawiać.
– Różne są telefony. Wczoraj na przykład dzwoniła dziew‑czyna, która pytała, jak może zaskarżyć swojego ginekologa, bo na pewno ją zaraził. Pytam, skąd ta pewność.
„A bo nie założył rękawiczek, jak brał narzędzia do badania”.
„A badanie wykonywał w rękawiczkach?” „Badanie tak”. To jej poradziłem, żeby najpierw zrobiła sobie test i dopiero potem pomyślała o odszkodowaniu.
*
W młodości Maurycy nie uważał się za homoseksualistę. Owszem, wiedział, że podniecają go faceci, ale nigdy nie uprawiał z nimi seksu. Ogólnie mówiąc, nie mógł ze sobą w tej kwestii dojść do ładu.
Gdy po przełomie ustrojowym zaczęły wychodzić pisma gejowskie, kupował „Inaczej”, „Filo”, „O Zmierzchu” i jeszcze parę innych. Pewnego razu znalazł ogłoszenie, że poszukują facetów do nagiej sesji. Poszedł, dał się sfotografować. Jego akty ukazały się w „O Zmierzchu”. Kilka dni później na klatce schodowej bloku, gdzie Maurycy mieszkał z rodzicami, po‑jawił się napis, że taki a taki zrobił sobie takie a takie zdjęcia, które można znaleźć w takiej a takiej gazecie. Na osiedlu zaczęto go wyzywać od ciot i pedałów, wołać: „Obciągnij mi!”, „Daj dupy” i tym podobne. Matka chciała pójść na policję i zażądać, by natychmiast zamknęli fotografa, ale syn jej to wyperswadował, bo po pierwsze był osobą pełnoletnią, a po drugie podpisał umowę, w której zgodził się na pozowanie i rozpowszechnianie wizerunku. Poza tym zaprzeczał, gdy matka go pytała, czy sam jest pedałem. Mówił, że chciał sobie po prostu strzelić gołe fotki.
Maurycy pracował wtedy w warszawskich zakładach optycznych. W kiosku zakładowym wykupiono „O Zmierzchu”, bo pani kioskarka nie omieszkała rozpowiedzieć wszystkim dookoła, kto jest gwiazdą numeru. Z pracy nie wyleciał, ale ludzie szeptali coś między sobą i chichotali, ilekroć go widzieli.
Skoro jednak i tak został już oficjalnie „ciotą” i „pedałem”, postanowił wreszcie sprawdzić się na tym polu. Znalazł kolejne ogłoszenie.
– Pewien pan mecenas szukał chłopców do towarzystwa. Odpowiedziałem i mnie do siebie zaprosił. Był bogaty, w domu miał pełno antyków. Bał się, że ktoś go okradnie albo zamorduje, więc umówił się z przyjacielem. Dawał mu znać, gdy miał przyjść nowy chłopak. Przyjaciel wpadał wtedy, niby znienacka, do mecenasa i prosił, żeby go przenocować, bo przyjechała do niego rodzina, której zostawił swoje miesz‑kanie. Chodziło też o to, żeby przyjaciel fachowym okiem doświadczonego geja ocenił nowy towar.
Maurycy zjadł z panami kolację i napił się alkoholu.
– Obudziłem się następnego dnia rano z podbitym okiem. Nie pamiętałem, co się zdarzyło poprzedniego wieczoru. Na pewno coś mi do alkoholu dolali, wykorzystali mnie seksualnie, ale czy zgwałcili? Nie sądzę, w każdym razie nie czułem się obolały. Potem się dowiedziałem, że jak wyszedłem, to pan mecenas zaczął sprawdzać, czy niczego w mieszkaniu nie brakuje. I oskarżył mnie o kradzież pilota do telewizora. Tak był zaaferowany zabawianiem się ze mną, że nie zauwa‑żył, jak pilot spadł za łóżko.
Maurycy nie czuł jednak wielkiego żalu do swoich gospodarzy. Wziął namiary do przyjaciela mecenasa i szybko się do niego odezwał. Był to aktor pracujący głównie w dubbingu i w Teatrze Polskiego Radia. W środowisku gejowskim miał ksywę Babcia.
– Babcia prowadził, jak to można ładnie nazwać, dom otwarty. Czyli po prostu burdel. Kiedy do niego przychodziłeś, zawsze był pod ręką ktoś, z kim mogłeś się pobzykać. Zacząłem tam bywać, poznałem dużo ludzi, w tym jednego znanego kompozytora i jednego znanego dziennikarza. Ale też moją pierwszą miłość.
Jesienią 1991 roku Maurycy nagle zachorował. Dostał wysokiej gorączki i wysypki na całym ciele. Lekarz uznał, że to szkarlatyna, i zapisał antybiotyk.
Wysypka przeszła, ale po dwóch tygodniach pojawiła się na nowo. Towarzyszyły jej powiększone węzły chłonne, głównie w pachwinach. Maurycy nie mógł stać, chodzić, siedzieć, każdy ruch sprawiał mu potworny ból. Wtedy postanowił zrobić sobie test na HIV.
– Jedynym miejscem, o którym wiedziałem, że można tam zrobić taki test, był szpital wenerologiczny na Koszykowej. Poszedłem, pobrali mi krew, kazali przyjść po dwóch tygodniach po wynik. Siedziałem w domu jak na szpilkach, ale myślałem sobie, że przecież ja się w sumie dobrze prowadzę. Pytałem zresztą Babcię, kto do niego przychodzi. Mówił, że sami porządni, zdrowi ludzie, tacy, którzy nie szlajają się po pikietach i klozetach. Gówno prawda!
– Nie używaliście u Babci prezerwatyw? – pytam.
– Owszem, leżały gumki, ale Babcia chodził i mówił: „Tej nie bierz, bo ze Stanów, tamtej nie ruszaj, bo z Paryża”. Sam natomiast gumek nie kupowałem, wstydziłem się o nie poprosić w kiosku. Krążyły zresztą legendy o kioskarkach, które przekłuwają gumki i w ten sposób robią z nich kinder niespo‑dzianki.
Po dwóch tygodniach Maurycy poszedł po wynik, ale powiedzieli mu, że muszą jeszcze raz pobrać krew, bo tamta probówka się stłukła. Zaczął podejrzewać, że coś jest nie tak.
– Nadal jednak nie chciałem przyjąć do wiadomości, że to może być HIV, raczej że kiła. Kiła była łatwiejsza do przełknięcia, bo można było ją wyleczyć. HIV się wypierało. Niby człowiek wiedział, że HIV istnieje, że można go złapać, ale udawał przed samym sobą, że jego to nie dotyczy.
Wynik testu okazał się dodatni.
– Kazali mi poczekać, przyszła pani profesor dermatologii. Już nie żyje, niech jej ziemia lekką nie będzie. Pierwsze pytanie, jakie mi zadała, brzmiało: „I co, bywało się na homoseksu‑alnych orgietkach?”. Ta Koszykowa to w ogóle było paskudne miejsce. Słynęła z tego, że traktuje się tu pacjentów jak śmieci. A już podejście do gejów było poniżej wszelkiej krytyki. Wtedy też cały czas obowiązywały takie przepisy, że przy dodatnim wyniku HIV pytali cię o dane osób, z którymi uprawiałeś seks. Jeden wielki koszmar. Zero pomocy, a mnie przecież kłębiło się w głowie mnóstwo pytań: Co ze mną będzie? Czy są jakieś leki? Jak długo będę żył? Czy moja rodzina się dowie? Czy dowie się zakład pracy? Najgorzej, że zbliżała się Wigilia…
W domu Maurycego na Wigilię stawiła się cała rodzina. Byli rodzice, siostra z mężem i dzieckiem, rodzice szwagra.
Wszyscy składali sobie życzenia.
– Podchodzi do mnie matka i coś mi zaczyna życzyć, a ja wpadam w histerię, w spazmy. Wybiegam do swojego pokoju, rzucam się na łóżko i ryczę. Wszyscy przybiegają, pytają, co się stało. Mówię, że to nic, że zaraz się uspokoję i przyjdę.
Maurycy nie powiedział wtedy rodzinie, o co chodzi. Jedyną osobą, której się zwierzył, była przyjaciółka z pracy. Lojalnie też poinformował Babcię, żeby inni bywalcy też się przetestowali.
– Po jakimś czasie wyszło na jaw, że w „kółku parafialnym” Babci było już wtedy co najmniej pięć osób zakażonych. Z tej piątki żyję tylko ja.
W 1992 roku, dzień po Wielkanocy, Maurycy dostał potwornej biegunki. Zadzwonił do lekarki prowadzącej, a ta kazała mu natychmiast spakować się i przyjechać do szpitala, w którym miał spędzić co najmniej tydzień.
Tylko jak powiedzieć rodzicom, że tak długo nie będzie go w domu? Urlop? Nagły wyjazd? Ale dokąd? Maurycy „wyautował się” więc przed matką za jednym zamachem z zakażenia i ze swojej orientacji.
– Szok, niedowierzanie, pretensje: co ja zrobiłem rodzinie, jaki skandal, czy to gdzieś wyjdzie, czy ktoś się dowie… Absolutnie nie mogę tego powiedzieć ojcu i siostrze, zwłaszcza że ma dziecko i zabroni dziadkom widywać się z wnuczkiem – mówi. – Poszedłem do szpitala. Poleżałem tam ze dwa tygodnie. Wróciłem. W domu zero rozmów, zero odzywania się do mnie, oddzielne sztućce, oddzielne naczynia… Moja bielizna była osobno moczona w bielince, gotowana w stu stopniach i oddzielnie prana. Kibel, wannę, zlew matka dezynfekowała po mnie najrozmaitszymi środkami. A potem zacząłem jej podsuwać rozmaite informacje, artykuły, broszury. Ale przy każdej sprzeczce krzyczała, że gdyby wiedziała, co ze mnie wyrośnie, toby mnie nie urodziła. No i oczywiście wyzywała mnie od „pedałów”. Potem też od „pedofilów”. Tłumaczyłem jej wtedy cierpliwie, jaka jest różnica między „pedofilem” a „pedałem”. Ojciec też się w końcu dowiedział i też zdarzało mu się wymyślać mi od „zboczeńców”. Siostra natomiast zaak‑ceptowała i to, że jestem gejem, i to, że jestem plusem. A jej córka, moja siostrzenica, to już w ogóle zero problemów, ma wielu przyjaciół gejów.
– Nie myślałeś o tym, żeby się wyprowadzić od rodziców?
– Myślałem. Ale jestem tchórzem i bałem się, że sam sobie nie poradzę.
W 1994 roku jedna z lekarek powiedziała Maurycemu, że w Alejach Jerozolimskich zbiera się grupa ludzi żyjących z HIV i powinien tam pójść, bo dobrze mu to zrobi. Poszedł więc z ciekawości, wciągnął się. To była ta grupa, która przekształciła się w stowarzyszenie Bądź z Nami.
– Sporo ludzi, których poznałem w latach dziewięćdziesiątych przed pojawieniem się skutecznych leków, już nie żyje. Choćby ten dziennikarz spotkany u Babci. Potem załatwialiśmy mu przez stowarzyszenie osobną salę w szpitalu, by nikt niepowołany nie dowiedział się, kto w niej leży. On niestety szybko zrezygnował z leczenia, bo uwierzył w magiczną moc ziółek tybetańskich. Umarł w wieku trzydziestu lat – opowiada Maurycy. – Był też fajny didżej, Krzysiek. Kolorowy ptak, żył teraźniejszością, niczym się nie przejmował. Cholernie przystojny. Uroda trochę romska, trochę arabska. Pracował nawet jako model na Zachodzie. Wiele osób ze środowiska się od niego odwróciło, gdy wyszło na jaw, że jest zakażony. A on zawsze wszystkim pomagał. Jak umarł, to poszliśmy z zaprzyjaźnioną pielęgniarką pożegnać go w cmentarnej kaplicy. Leżał w trumnie, miał jedno oko niedomknięte. Moja kumpela podeszła i powiedziała: „I czego się tak na mnie gapisz!”. Albo taki starszy gej z Zielonej Góry. Nazywaliśmy go Królicą, bo opowiadał, że jak za młodu wybierał się na pikietę, to wkładał futerko z królików. Kiedy go poznałem, był już mocno schorowany. Z nudów robił w szpitalu na drutach i potem rozdawał lekarzom i pielęgniarkom to, co udziergał. Pod koniec życia już nie bardzo ludzi kojarzył. Pamiętam, jak rodzeństwo zabierało go ze szpitala, a on strasznie krzyczał, wołał swoją matkę. Bardzo to było przejmujące.
Fragment książki Bartosza Żurawieckiego „Ojczyzna moralnie czysta. Początki HIV w Polsce”, Czarne, 256 stron, w księgarniach od 7 listopada 2023Maurycy musi wracać do pracy. Odkłada słuchawkę na widełki. Nie mija sekunda…
–Telefon zaufania AIDS, słucham? Jeśli test wyszedł negatywny, to najpewniej wszystko jest w porządku. Dlaczego pani zakłada, że jest zakażona? To, że pani teraz choruje, może być wywołane wieloma innymi czynnikami. Taką mamy pogodę, taki mamy klimat, może po prostu się pani przeziębiła. Tak, proszę sobie zrobić powtórne badanie, najlepiej testem czwartej generacji, wtedy wynik będzie miarodajny. Ale proszę się nie nakręcać, to w niczym nie pomoże.
Rozmowa trwa dobre pół godziny. Maurycy powtarza jak mantrę, że nie ma powodów do obaw. Dziewczyna najwyraź‑niej nie chce uwierzyć.
Wreszcie koniec rozmowy. Uff! Ale telefon znowu dzwoni:
– Nie, zaschnięta krew na banknocie nie stanowi problemu, proszę pana. Musi być świeża krew w stanie płynnym. Nie, nie ma takiej możliwości, żeby wirus żył jeszcze w zaschniętej krwi.
Maurycy odkłada słuchawkę.
– Moje życie dzięki HIV diametralnie się zmieniło – mówi. – I to na lepsze. Dużo zyskałem. Poznałem ciekawych ludzi, którzy mi pomogli. Teraz mogę się odwdzięczyć, pomagając innym. Poza tym, gdybym nie działał w organizacjach HIV/ AIDS, to na pewno nie zwiedziłbym tyle świata. Byłem na konferencjach, na obozach dla osób z HIV/AIDS…
Jego zwierzenia przerywa – a jakże! – dźwięk telefonu.
To ten sam pan od zaschniętej krwi. Wpadł na pewien pomysł.
– Ale po co pan chce to drapać? Tam na pewno nie ma wirusa.
Mężczyzna nie daje za wygraną. Maurycy wzdycha ciężko.
– Tak, dla świętego spokoju może pan popsikać banknot płynem antybakteryjnym.
* Imię bohatera zostało zmienione na jego prośbę.