Śnialnia znaczy wolność
fot. Urszula Broll i Andrzej Urbanowicz, archiwum Urszuli Broll

21 minut czytania

/ Literatura

Śnialnia znaczy wolność

Rozmowa z Rafałem Księżykiem

Po przykrych doświadczeniach ze „sztuką zarządzaną z Warszawy i Krakowa” twórcy z Kręgu Śnialni słusznie uznali, że centrum świata to właśnie to miejsce, w którym działają. Dzięki temu wygrali – mówi autor książki „Śnialnia. Śląski underground”

Jeszcze 5 minut czytania

MACIEJ BOBULA: Przy czytaniu „Śnialni. Śląskiego undergroundu” naszła mnie taka refleksja, że każdy, kto choć trochę zajmuje się kulturą alternatywną w Polsce, musiał się kiedyś znaleźć w jej kręgu. Patrząc po sobie, niedawno pisałem dla Dwutygodnika tekst o Furii, która nagrywała album na Piastowskiej, a Michał „Nihil” Kuźniak, lider zespołu, jest jednym z twoich rozmówców. W tekście tym wspomniałem Henryka Wańka, który przyjeżdżał do mojej rodzinnej wsi, Szalejowa, o czym zresztą też piszesz. Kiedy ten krąg oddziaływań Śnialni zahaczył o ciebie? Pamiętam festiwal Ars Cameralis w roku 2015, kiedy brałeś udział w dyskusji z Jerzym Jarniewiczem i Olgą Drendą, która odbywała się właśnie na Piastowskiej.
RAFAŁ KSIĘŻYK:
Krąg Śnialni mnie musnął i trochę zassał o wiele wcześniej, ale uświadomiłem to sobie dopiero podczas pisania książki. I myślę, że takie doświadczenia ma wiele osób, co może im uzmysłowić „Śnialnia”. Na przełomie lat 80. i 90., kiedy przyjechałem do Warszawy na studia, wyciągałem ostatnie pieniądze, żeby kupować książki, często kosztem posiłków. Wśród nich były pozycje wydawnictwa Pusty Obłok, które wyrosło z ducha Śnialni i jej samizdatowych aktywności. Jego założyciele, czyli Krzysztof Lewandowski i Bolesław Rok, bywali na Piastowskiej i byli przez nią kształtowani, czego najlepszym dowodem publikowane przez nich tytuły. Pamiętam, że kupiłem wtedy „Filozofię wieczystą” Huxleya, „Współczesnych mędrców i mistyków” Anne Bancroft oraz „Podróż na wschód” Junga. Nie mogę powiedzieć, aby były to dla mnie jakieś przełomowe lektury, ale z pewnością dla młodego człowieka z chłonnym umysłem stanowiły intrygujące wyzwanie, pokazywały nowe możliwości. Nawet na tle bogatej potransformacyjnej oferty książkowej było to zdecydowanie coś innego. Te lektury to był mój pierwszy, jeszcze nieświadomy, kontakt ze Śnialnią. Ten świadomy nastąpił kilkanaście lat później, już na początku nowego wieku, kiedy usłyszałem o Pracowni na Piastowskiej od znajomych z Warszawy, ludzi z kręgu Okultury, z Darkiem Misiuną na czele, którzy regularnie tam jeździli. Sam tam wtedy nie bywałem, bo raz, że urodziło mi się dziecko i nie miałem w głowie ekstatycznych wyjazdów, dwa – bardziej byłem wtedy zainteresowany Williamem S. Burroughsem. I jak Darek opowiadał mi o Urbanowiczu, to myślałem: „Ok, ale przy Burroughsie Urbanowicz to pikuś”. No ale w pewnych wymiarach każdy przy Burroughsie jest pikusiem, a w dodatku z czasem doszedłem do wniosku, że ciekawiej jest odkrywać zjawiska interesujące tuż obok. Zamiast pisać na bazie tego, co się przeczytało o szerokim świecie, zbierać materiały u źródeł.

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy, która w roku 2023 jest partnerem działu literackiego w „Dwutygodniku”, to jedna z największych nagród literackich w Polsce. Nagrody przyznawane są w pięciu kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca, książka o tematyce warszawskiej oraz komiks i powieść graficzna. W przypadku literatury dziecięcej, a także komiksu i powieści graficznej nagradzani są również ilustratorzy i ilustratorki. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, nagrodę pieniężną w wysokości 10 tys. zł otrzymują także nominowani we wszystkich kategoriach.

Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa. 

Swoją książkę zaczynasz od wypowiedzi Henryka Wańka, jednego z pięciu członków Oneironu, grupy artystycznej, która stanowiła w zasadzie trzon Śnialni. Czy ona była dla ciebie najistotniejszym punktem odniesienia, czy ważniejsza była jednak Piastowska – to jest miejsce, w którym rozgrywa się ta opowieść?
Wrzuciłbym to wszystko do jednego worka: i ludzi, i miejsce, i wszystko, co iskrzyło pomiędzy nimi – tak w sytuacjach realnych, jak i w legendzie czy nawet plotce; a do tego dorzuciłbym jeszcze wszelkie powstałe na tej bazie artefakty. I ta całość to właśnie Śnialnia. Sami twórcy z Piastowskiej najczęściej mówili o sobie „Krąg”, bo to pojęcie pełne symbolicznych konotacji, które dodatkowo miało wskazywać, że nie było między nimi żadnej hierarchii. Miejscem, w którym organizowano wszystkie ich obrządki i akcje, była Pracownia na Piastowskiej 1 w Katowicach. O niej należałoby mówić jako o „Miejscu” pisanym dużą literą. To była przestrzeń nasycona symboliką, energią ludzi, którzy tam działali. A potencjał, którym przyciągała, dalece przewyższał sumę spotykających się tam osobowości. Wspomniany „Krąg” odnosi się jednak do lat 1964–1971. Później Pracownia staje się sanghą buddyjską, a kiedy ta się rozprasza, wciąż mają tam miejsce rzeczy „śnialniowe”, tylko to już nie jest śnienie tej bazowej grupy z przyległościami, tylko głównie sen Andrzeja Urbanowicza i wpatrzonych w niego młodszych osób, bo on spośród tej piątki był postacią najbardziej ekspansywną i charyzmatyczną. A ponieważ opisuję całościową historię z lat 1953–2020, dla niej najwłaściwsze jest słowo „śnialnia”.

Co sprawiało, że ludzie tak lgnęli do tego Miejsca?
Pracownia była niezwykłą, egzotyczną wyspą, która całkiem wymykała się realiom szarego, zadymionego Górnego Śląska. Przyciągała niezależnością, bo tu działało się w przestrzeni prywatnej. Przyciągała kolorytem, tajemnicą, odmiennością. Przy czym w latach 60. i 70. miały one związek z szeroko pojętą duchowością, a począwszy od lat 90. – z szeroko pojętym ekscesem. Podsumowując: Pracownia kusiła wolnością. Ale też oryginalnością idei, które tam przepracowywano. Twórcy z Kręgu, po przykrych doświadczeniach ze „sztuką zarządzaną z Warszawy i Krakowa”, słusznie doszli do wniosku, że centrum świata jest miejsce, w którym działają. Dzięki temu wygrali. I to do nich jeździli. Choć efekt był też taki, że wypadli z oficjalnych narracji o kulturze, co pragnę naprawić tą książką.

W pewnym momencie z tych wszystkich konfiguracji towarzyskich ówczesnych Katowic, grupy St-53, grupy Arkat, a także osób niezrzeszonych, ale po prostu zainteresowanych sztuką, wyłania się ta piątka: Urszula Broll, Andrzej Urbanowicz, Henryk Waniek, Antoni Halor, Zygmunt Stuchlik – kluczowa dla Piastowskiej lat 60. i stanowiąca oś całej tej opowieści. Jak zawiązała się ta grupa?
Na początku lat 60. rzeczy działy się spontanicznie: jak to w kręgu artystów – na Piastowskiej odbywały się całonocne libacje, dyskusje i z tego finalnie wytrącił się Krąg. Potencjalnie mógł on liczyć więcej osób, ale ktoś w pewnym momencie przestawał pasować i koniec końców została ta piątka, którą scementowała praca nad kolektywnym dziełem nazwanym Czarnymi Kartami. A czemu ci ludzie, a nie inni? Coś ich połączyło, pewien rodzaj wrażliwości – trudno konkretnie powiedzieć co, bo byli od siebie bardzo różni. Nie wszyscy byli Ślązakami, Andrzej Urbanowicz pochodził przecież z Wilna. Z kolei Zygmunt Stuchlik miał na koncie krótki pobyt w seminarium duchownym, ale jego katolicyzm był katolicyzmem nieortodoksyjnym, otwartym na duchowe inspiracje, które mógł dzielić z innymi. Antoni Halor natomiast jeszcze zanim został artystą, był lokalnym aktywistą ratującym śląskie zabytki. Na to pytanie nie ma więc jasnej odpowiedzi. Waniek nazywa to cudem, że tacy ludzie się spotkali i to zadziałało.

Rafał Księżyk, Śnialnia. Śląski underground, Wydawnictwo Literackie, 573 strony, w księgarniach od października 2023 rokuRafał Księżyk, „Śnialnia. Śląski underground”, Wydawnictwo Literackie, 573 strony, w księgarniach od października 2023 rokuIstotny jest też fakt zaistnienia grupy na Śląsku, który z wielu względów jest regionem szczególnym. Andrzej Urbanowicz w swoim tekście „Dotknięcia. Ślady”, swego rodzaju kalendarium działań grupy, sięga roku 1841, kiedy Katowice zaczynają stawać się miastem coraz bardziej przemysłowym, pisze też o urodzonym tu surrealiście Hansie Bellmerze. Waniek natomiast nazywa te tereny „napromieniowanymi okultystycznie”. Wydaje się, że ten aspekt topograficzny jest aspektem nieredukowalnym, jeśli chodzi o twórczość grupy. Czy rzeczywiście tak jest?
Tak i znaczenie ma tutaj szereg aspektów. Należy wspomnieć silną od setek lat tradycję śląskiej mistyki, którą można by wywodzić od Jakuba Böhme i Angelusa Silesiusa, a która najsilniej dała o sobie znać w międzywojniu na Śląsku Cieszyńskim. Waniek wspomina też o lokalnych, ludowych grupach okultystycznych. Nie przeceniałbym natomiast dyżurnych w szerszej świadomości „okultystów” z Grupy Janowskiej. A czemu? O tym też można przeczytać w „Śnialni”. Na pewno w żadnym innym regionie Polski nie było tak silnych korzeni ezoterycznych. To wspomniane już zerwanie z zapatrzeniem w Kraków czy Warszawę też miało znaczenie. I tu dawał o sobie znać śląski charakter, pewna hardość, świadomość odrębności zarówno od kultury polskiej, jak i niemieckiej; to, że jesteśmy kimś innym, że jesteśmy samoistni i powinniśmy tego bronić. Cały czas było się tu o co ścierać. Już w wolnej Polsce, antycypując to, z czym mamy do czynienia dziś, Urbanowicz wadził się z wciskającym się w życie społeczne Kościołem katolickim.

Co istotne, w pewnym momencie twojej opowieści coraz ważniejszą rolę zaczyna odgrywać Dolny Śląsk.
Tak, w pewnym momencie zainteresowania grupy rozlały się, głównie za sprawą Wańka, na Dolny Śląsk. Jego eseje, które zaczął pisać jeszcze w latach 70., są moim zdaniem niesłusznie zapomnianym wątkiem literatury polskiej. Waniek tworzył w nich na nowo Dolny Śląsk. Nieco go mitologizując, odkrył tę przestrzeń dla literatury. Bo to było nie wiadomo co: teren o największym zagęszczeniu radzieckich baz wojskowych, obszar całkowitej dewastacji jakże bogatej jeszcze przed wojną kultury, którą nowa władza z pomocą Armii Czerwonej uznała po prostu za dzieło niemieckiego najeźdźcy. „Ziemie odzyskane” – już samo to okropne określenie daje znać o stanie rzeczy. Waniek nauczył nas ukrytej w tamtej naturze i historii cudowności Dolnego Śląska, która jest właśnie śląska, a nie polska czy niemiecka. To procentuje w dziełach Olgi Tokarczuk, która nie kryje tej inspiracji, trylogii husyckiej Andrzeja Sapkowskiego, wreszcie w kryminałach sudeckich, które mnożą się w ostatnich latach, podobnie jak mnożą się pisane poniewczasie reportaże z tego regionu. I tak docieramy do nowych zagrożeń, gdy ta cudowność została przechwycona przez popkulturę.

Andrzej Urbanowicz na tle swojego obrazu Czas ucieka, początek lat siedemdziesiątych, fot. Jerzy Lewczyński    Andrzej Urbanowicz na tle swojego obrazu „Czas ucieka”, początek lat siedemdziesiątych, fot. Jerzy Lewczyński

Wspomniałeś okultystów ze Śląska Cieszyńskiego, co również stanowi istotny wątek „Śnialni”. Te inspiracje, które zarysowujesz w książce, obejmują w zasadzie kilka pokoleń, ponad stulecie polskiej myśli alternatywnej: od tradycji ezoterycznej sięgającej Juliana Ochorowicza, przez przedwojennych ezoteryków, rozproszonych po Polsce antykwariuszy Wołłejkę i Lacha, pismo „Lotos”, po wszelakiej maści gnostyków, alchemików, teozofów.
To jest jedna z zasług Śnialni, że oni przywrócili, czy też zachowali pamięć o przebogatej polskiej kulturze ezoterycznej kwitnącej od schyłku XIX wieku po rok 1939, bo to była czarna dziura. Nikt o tym nie pamiętał, co wynikało z faktu, że środowiska ezoteryczne, przetrzebione w czasie wojny, po jej zakończeniu były strasznie tępione i prześladowane. Co więcej, była to jedyna sytuacja, kiedy episkopat polski wyciągał dłoń do Służby Bezpieczeństwa. Historycy odnotowali spotkanie kardynała Wyszyńskiego z jakimś komunistycznym ministrem, podczas którego uznali, że mają wspólnego wroga: masonerię, a dla polskiego Kościoła pod tym szyldem mieścili się również wszelkiej maści ezoterycy. Dla komunistów większym wrogiem pozostawał Kościół katolicki, niemniej SB skorzystała skrzętnie z archiwów antymasońskiej komórki episkopatu, co dało początek masowym aresztowaniom niedobitków przedwojennych ezoteryków. Należy też pamiętać, że w międzywojniu to był wielki i bardzo złożony kulturowy ruch, sięgający elit II RP. Taki generał Michał Tokarzewski-Karaszewicz był dobrym polskim patriotą o chwalebnej legionowej przeszłości, a przy tym teozofem i kapłanem Kościoła liberalnokatolickiego. I tu znów daje o sobie znać śląska odrębność, bo jakkolwiek sanacyjne elity teozoficzne uczestniczyły w ruchu kierowanym przez centralę w Indiach, na Śląsku Cieszyńskim działał górnik Andrzej Kajfosz, który stworzył niezależne Polskie Towarzystwo Teozoficzne, mając w nosie salonowców i z Adyar, i z Warszawy. Wśród przedwojennych ezoteryków pełno też było inteligentów napędzanych społecznikowsko-patriotyczną pasją, którzy łączyli okultyzm z tradycją romantyczną, mesjanizmem, misją edukacyjną. Byli i tacy, którzy propagowali zdrowy tryb życia, jogę, wegetarianizm, esperanto. Dla Śnialni stanowili punkt odniesienia wobec, jak mówili w Kręgu, duchowego spustoszenia Polski Ludowej. Od paru lat rozkwitają w Polsce esoteric studies i dopiero teraz odkrywa się te środowiska na nowo i publikuje prace na ich temat, choć w tym wypadku impuls przyszedł z zachodnich uczelni.

Czy jest jakieś konkretne dzieło, które przetrwało jako bezwzględnie kluczowe dla działań grupy? Czy najważniejsze są Czarne Karty, czy może Nowe Bezpretensjonalne Pismo Święte. A może Ouroboros. Panopticon Oneironu – mój osobisty faworyt – wydany w nakładzie dziesięciu egzemplarzy zbiór tekstów dedykowanych Pradze i Czechom, które stworzyli lub przetłumaczyli członkowie Oneironu, w zasadzie jedyne polityczne stanowisko grupy?
Najbardziej niezwykłym zjawiskiem, które dokonało się za sprawą aktywności Śnialni, było to, że gdzieś tam na Śląsku, w głębokim PRL-u, powstała odrębna przestrzeń, gdzie skumulowała się energia, która zainspirowała mnóstwo osób. To samo w sobie jest jak zwieńczenie pewnego procesu alchemicznego. A jeśli już szukać jakiegoś namacalnego dzieła, to są nim niewątpliwie Czarne Karty. Mają w sobie tyle niuansów, stopniowo odsłaniających się przed odbiorcą,  że można je godzinami śledzić i wciąż znajdować w nich coś nowego.

Klamrą książki są narodziny i śmierć Urszuli Broll. Zresztą w książce pojawia się zdanie, że śmierć malarki jest końcem Śnialni. Czytając, wyczuwałem twoją dużą sympatię wobec Broll, jakby dyskretne dążenie do tego, żeby oddać jej sprawiedliwość. Zwłaszcza że zabrakło jej w publikacji „Oneiron. Ezoteryczny krąg artystów z Katowic” wydawnictwa KOS, a wzrost zainteresowania jej twórczością nastąpił, kiedy już nie żyła. Czy można uznać, że Broll była za życia artystką niedocenioną?
Po śmierci Urbanowicza Pracownia działała jeszcze przez dziesięć lat, prowadzona przez jego piątą żonę, Małgorzatę Borowską. Z powodzeniem działy się tam różne akcje artystyczne, dzięki Borowskiej wkroczyła tam muzyka, bo ona była z tego pokolenia, które z kulturą alternatywną miało łączność przez muzykę. Wtedy pojawili się tam muzycy Furii i ci z kręgu nowej elektroniki. Piastowska całkiem nieźle funkcjonowała. Natomiast kiedy Broll umarła, dożywszy słusznego wieku 90 lat, wówczas to się rozproszyło. Co prawda, jej życie, począwszy od lat 80., przeniosło się do Przesieki w Karkonoszach, ale stawiam tezę, że Śnialnia padła, gdy zabrakło energii Broll. Przecież przez cały ten czas strych na Piastowskiej 1 funkcjonował jako pracownia malarska przyznana przez miasto właśnie jej. Co do sympatii, słusznie to czytasz. Ona była bardzo straumatyzowana, na co złożyły się przeżycia wojny i epoki stalinizmu, ale też wszelkie patriarchalne patologie, z gwałtem włącznie. Była też w moim odczuciu jedyną w Kręgu artystką światowego formatu, a została zepchnięta na margines. Winna temu nie tylko kultura patriarchalna, ale i te nędzne układziki, którymi niezmiennie stoi świat sztuki. Broll siedziała w górach i tworzyła w zasadzie dla siebie, kokietowanie środowisk kuratorów i krytyków nie przychodziło jej do głowy, a przecież nawet feministycznym krytyczkom trzeba się podlizać. Koniec końców jej historia jest jednak krzepiąca, bo w tym wszystkim obroniła swoją wrażliwość. Zmarła dosłownie w przeddzień wernisażu swojej fantastycznej retrospektywy o sile katharsis. Wizyta na tej wystawie, „Atman znaczy oddech”, w roku 2020 była, obok esejów Wańka, decydującym impulsem, abym spisał tę historię. Smutne jest jednak, że jako ojca polskiego buddyzmu wspomina się Urbanowicza, tymczasem za całą robotę nielegalnej, a przez to ryzykownej organizacji wspólnoty w głębokim PRL-u odpowiadali jako para. Dziaderstwo wciąż ma się świetnie. Gdy mówiłem ludziom, że piszę książkę o Piastowskiej, to potem pytali, jak mi idzie z tą biografią Urbanowicza, ale nikt jakoś nie zapytał, czy będzie to biografia Broll. Niestety, taka biografia nie byłaby możliwa, bo jej bliscy, poza synem, nie żyją, a ona nie prowadziła zapisków na swój temat, w przeciwieństwie do Urbanowicza, który popełnił ich z pół tony.

Urszula Broll w 1957 roku, archiwum Urszuli BrollUrszula Broll w 1957 roku, archiwum Urszuli Broll

Gdyby szukać paraleli pomiędzy „Śnialnią” a „Dziką rzeczą”, to nasuwa mi się hipoteza, że twórcy z tego pierwszego środowiska dużo lepiej prosperowali – zarówno twórczo, jak i ekonomicznie – przed transformacją ustrojową.
Tak, ludzie, którzy żyli w PRL-u, wspominają, że udawało się jakoś funkcjonować bez pieniędzy, a począwszy od lat 90., bez kasy ani rusz. Ale skoro wspominasz o paralelach, to jest poważniejsza sprawa. I „Dzika rzecz”, i „Śnialnia” są też o tym, że najlepszym wehikułem pomyślnego funkcjonowania w niesprzyjającej rzeczywistości są mikrospołeczności, grupy przyjaciół połączonych nie interesami, ale wspólną pasją.

Czy mógłbyś w takim razie pokrótce nakreślić, w jaki sposób Śnialnia promieniowała i promieniuje na kolejne pokolenia?
Pokrótce to będzie trudno, bo duża część książki o tym traktuje. Do tego stopnia, że w trakcie pracy pomyślałem, że jest to ezoteryczna historia polskiej inteligencji. Kręgi wpływów Śnialni ogarniają takie postacie jak poeci Nowej Fali, Ryszard Krynicki i Jarosław Markiewicz, Zdzisław Beksiński, Jacek Ostaszewski, Olga Tokarczuk. A sposoby? Wydawane na Piastowskiej samizdaty krążyły po Polsce, niosły nie tylko treści, ale też metodę „zrób to sam”. Trzeba pamiętać, że to poprzez Krąg z Piastowskiej do Polski trafiły tak japoński zen, jak i buddyzm koreański oraz tybetański. Na organizowane tam zloty buddyjskie ściągała awangarda młodej inteligencji z całego kraju. Medytacja była świetnym sposobem na odlot w zamkniętych realiach PRL-u, niewiele było trzeba, aby się jej oddać. Kilkaset osób przewinęło się w ten sposób przez Pracownię. Dzisiaj to są psychologowie, terapeuci, wykładowcy uniwersyteccy i nauczyciele zen. Byłem zaskoczony, choć może wcale nie powinienem, gdy okazało się na przykład, że buddyjskie wydawnictwa z Piastowskiej miał Zbigniew Thielle i kierował tam na medytacje młodszych kolegów psychologów. To legendarny psychiatra, który w latach 70. zaczął wprowadzać do polskich szpitali nowoczesne podejście do terapii uzależnień. I okazuje się, że tacy właśnie ludzie trafiali w sferę oddziaływań Kręgu. Do sanghi na Piastowskiej należał też na przykład Janusz Korbel, który potem zestawił buddyzm ze skandynawską filozofią głębokiej ekologii i stworzył zaczątek nowego polskiego ruchu ekologicznego. Ciekawe, że Śnialnia przyciągała grupy poszukującej czegoś więcej młodzieży, od tych urodzonych w latach 50. aż po lata 90. – od hippisów po technowców i blackmetalowców. Dla tych młodszych generacji Urbanowicz był już mistrzem undergroundu, który odwoływał się do psychodelii, magii chaosu i rozwiązłości. Na Piastowskiej cały czas chodziło o wolność, o ile w latach 60. i 70. ścieżką wolności była duchowość, podróż do wnętrza, o tyle począwszy od lat 90., badano tam, jak daleko sięga ona na gruncie seksualności. Przecież kiedy Urbanowicz wrócił do Polski z Nowego Jorku, przywiózł ze sobą filozofię BDSM. Więcej nie powiem, bo gdy w moich rozmowach z ludźmi przewijającymi się przez Śnialnię dochodziło do pytania o rzekome orgie, to albo odpowiadali wymijająco, albo off the record. Pewne sygnały na ten temat uchowały się jednak w książce.

A jak się ma Piastowska dziś i jakie mogą być jej perspektywy na przyszłość? Kończysz książkę takim pozytywnym akcentem: w Śnialni odbywa się wernisaż Gwendoliny Urbanowicz, córki Andrzeja, na którym prezentowane są grafiki z cyklu „Śnienie”.
Pracownia jest po remoncie, są w Katowicach ludzie, którzy się nią opiekują. Jej przestrzeń jest przygotowana na nieduże spotkania, wernisaże, warsztaty, kameralne koncerty. A czy będzie funkcjonowała tak jak kiedyś? Nie. Pod koniec książki pojawiają się ciekawe uwagi Anny Cieplak, śląskiej pisarki z tych najmłodszych roczników bywających na Piastowskiej. Ona pracowała w instytucjach kultury nowego wieku i wnosi spojrzenie dotyczące tego, jak bardzo Pracownia różni się, na korzyść, od współczesnych placówek kulturalnych. Wynika jednak z tego, że to już nie czas na takie miejsca, że zmieniło się podejście do życia. A jednak gdy na Piastowskiej odbyła się prapremiera książki, połączona z wystawą prac Gwendoliny, było tam czuć szczególną energię. To jest przecież sześćdziesiąt lat historii, która wciąż potrafi inspirować.

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.