Do wszystkich żałobników
Steve Albini, fot. Richard P J Lambert, flickr.com, CC BY 2.0 Deed

10 minut czytania

/ Muzyka

Do wszystkich żałobników

Maciej Bobula

Po rozpadzie Big Black, swojego pierwszego większego zespołu, Albini napisał, że rozpad przydarzył się zdecydowanie zbyt niewielkiej liczbie zespołów, a czasem tym, którym przydarzyć się nie powinien. Trudno nie wrócić do tych słów teraz, kiedy wyszło najgorzej, jak mogło

Jeszcze 3 minuty czytania

Miejmy to za sobą: w ostatnim utworze „To All Trains”, szóstego albumu Shellac, Steve Albini, chciał tego czy nie, wyśpiewał sobie epitafium. Mówię oczywiście o wersach: „And when this is over, I’ll leap in my grave like the arms of a lover / If there’s a heaven, I hope they’re having fun / ’cos if there’s a hell I’m gonna know everyone!” („A kiedy całość będzie już skończona / wskoczę do grobu jak w kochanki ramiona. / Jeśli istnieje niebo, mam nadzieję, że robią tam coś fajnego, / bo jeśli istnieje piekło, będę znał tam każdego”), przewijających się przez niemal wszystkie dziennikarskie teksty towarzyszące premierze nowej płyty jego zespołu. Jednak wszyscy ci, którzy choć pobieżnie znali twórczość Shellac, zdają sobie sprawę, że słowa te mógł Albini zaśpiewać na którejkolwiek z wcześniejszych płyt, wówczas pewnie przemknęłyby radarom pismaków, takich jak ja, którzy na siłę szukają głębszego znaczenia wszelkich rzeczy istniejących. Fakty są takie, że ten ponury gag wyszedł mu znakomicie, tak jak zazwyczaj znakomicie wychodziły mu inne ponure gagi i jak większość innych rzeczy, które robił: muzycznych czy realizatorskich, pokerowych czy bilardowych.

Z innych licznych bon motów na nowej płycie Amerykanów od razu przykuł moją uwagę taki: „I’m through with music from dudes!” („Mam dość muzyki nagrywanej przez kolesi!”). Chwycił mnie na haczyk moich zabarwionych nostalgią przemyśleń, które nasunęły mi się tuż po jego śmierci, że muzyka, którą realizował, a którą ukochałem najbardziej, miała w sobie pierwiastek żeński, w najntisach nie tak przecież częsty na tym poletku. Mówię tu o „Rid of Me” PJ Harvey, o basie i wokalu Kim Deal na „Surfer Rosa” Pixies, o gitarze i wokalu Kim Deal na „Pod” The Breeders, o Dorze Jahr, basistce i wokalistce Distorted Pony, o nieodżałowanej Mimi Parker z Low, o świetnej „Ys” Joanny Newsom.

Zaraz potem żachnąłem się jednak sążniście, bo w czasie rzeczywistym dorastałem z wszystkimi tymi naładowanymi testosteronem amerykańskimi ciężarówkami, co to walcowały każdego adepta postmetalowych i stonersludge’owych ekscesów: z Neurosisami, Omami i High on Fire’ami, które przecież Albini produkował na potęgę w pierwszej dekadzie nowego wieku. Jakby nie było, nawet jeśli to tylko prowokacyjna fraza (w końcu śpiewa ją dude, który lubił wsadzać kij w mrowisko białej, liberalnie zorientowanej publiki), którymi gitarzysta Shellac sypał jak z rękawa, to i tak zakorzeniona była w głębszych refleksjach na temat władzy, przywilejów silniejszych i wyzysku słabszych. Albini nie bał się nimi dzielić, a poglądy miał tak krystalicznie ostre, jak ostre są brzmieniowe kontury jego gitary na płytach macierzystych zespołów, z czego pierwsze cięły pancerze twardogłowych, drugie zaś – uszy żółtodziobów wrażliwych na dźwięki inne niż radiowy muzak.

Na nowej płycie Shellaca gitary tną z mechaniczną precyzją, jak zresztą na każdej poprzedniej. Już rozpoczynający płytę „WSOD” wrzuca nas na minę, która może nie wybucha nagle, raczej powoli przygotowuje nas do erupcji. Albini wygrywa chwytliwy riff, powoli dobijają do niego Bob Weston na basie i Todd Trainer na bębnach, punktując najpierw melodię, żeby potem już jako trio wejść w ten „shellacowy groove” na pełnej, który jedzie dalej w tym układzie rozkwitającym, wchodzi wokal, przeistacza się w krzyk, gitara fuzzuje, żeby w końcu dojebać i zakończyć mocną punkową galopadą. Podobnie rozkwita kolejny „Girls From Outside” i kilka innych kawałków z płyty, gdzieniegdzie zmieniają się tylko akcenty, czasem zaczyna się od kawalkady (zaznaczę tu, że Trainer jest wspaniałym perkusistą, jego prosta, siłowa gra stanowi silnik tych utworów) i kończy spokojnie, czasem jedzie w jednostajnym tempie, wszystko w ramach ograniczeń, które narzuca formuła rockowego tria typu gitara, bębny, bas, wokal. Zawsze jednak jest w tym ich pozornie minimalistycznym, dość repetytywnym graniu jakiś wyraźny trzpień, na którym całość się zasadza i który przykuwa uwagę słuchacza: nośny riff, gitarowy albo basowy, wybijany przez Trainera rytm, wokalizy à la melorecytacje.

Shellac To All Trains, Touch and Go 2024Shellac „To All Trains”,
Touch and Go 2024
Formuła Shellaca jest prosta i chwytliwa, zawsze była, zawsze też się sprawdzała – w materii noise/math/minimalist rocka, zwał jak zwał, zawsze byli konkurencją sami dla siebie. Owszem, można lubić niektóre albumy bardziej, inne mniej, ale z każdą płytą trzeba się liczyć, na każdej słychać, że goście lubią grać ze sobą, a wydają płyty wtedy, kiedy chcą („To All Trains” wyszło po dziesięciu latach od poprzedniej, nagrywali ją w pięć, pomiędzy 2017 a 2022 rokiem). W świetnym, długaśnym i być może ostatnim wywiadzie, którego udzielił zespół, Bob Weston skwitował fakt wydania nowego albumu słowami: „That’s just the way we roll. It just sounds like another Shellac record. It’s the same three guys in the same studio” („Tak to się u nas kręci. To brzmi jak kolejna płyta Shellac. Tych samych trzech gości w tym samym studio”).

Od trzydziestu przeszło lat trzech tych samych gości w tym samym studio nagrywający równe, mocne płyty – brzmi banalnie, ale wystarczy, żeby zyskać rzeszę zwolenników, którzy poszliby za zespołem do piekła, o którym Albini śpiewa we wspomnianym „I Dont Fear Hell”. Rzeszę zwolenników zyskała im też postawa etyczna, która wykluczała jakiekolwiek kompromisy. O zawziętości Albiniego w walce z ukorporacyjnieniem rynku muzycznego już we wczesnych latach 80., kiedy ten nie był jeszcze tak skażony bezmierną chciwością majorsów, krążyły legendy. Podobnie o jego działalności jako realizator dźwięku, na czym przecież jako gość odpowiedzialny za produkcję płyt m.in. Nirvany mógł zbić poważną kasę. Producenci mają zwykle w kontraktach klauzulę gwarantującą im zyski ze sprzedaży, ale Albini dobrowolnie z niej rezygnował, argumentując, że to nie on stoi za materią twórczą i dlatego nie powinien mieć praw do tantiem.

Przy tym, pracując z największymi, Albini wcale nie zrezygnował z pracy z najmniejszymi, wręcz przeciwnie. Ekscytacja z nagrywania muzyki początkujących zespołów nigdy go nie opuściła. Z tych powodów w książce „Our Band Could Be Your Life” Michael Azerrad nazwał Albiniego personą „konsekwentnie etyczną”, takie też były jego zespoły. Shellac programowo nie wysyłał dziennikarzom wersji promo wydawanych płyt, rzadko udzielał wywiadów, a jego albumy przez lata były niedostępne w serwisach streamingowych.


Osobna postawa Shellac daje o sobie znać również w warstwie lirycznej jego utworów. Pierwszym numerem na „To All Trains”, który przykuł moją uwagę, był cudownie energetyczny „Scrappers” ze wspaniałym, bujającym riffem, podbudowanym w pierwszej minucie nieznośnie melodyjnym wtrętem, który zostaje w głowie już chyba na zawsze, i z tekstem o ojcu, który rzuca pracę i zostaje złomiarzem, co jego dziecku kojarzy się z fuchą pirata. Poszperałem trochę, o co też może im chodzić z tymi złomiarzami, i znalazłem taką wypowiedź Albiniego: „Niezależnie od siebie podziwialiśmy złomiarzy, jednocześnie podziwiając to, jak są w stanie wyposażyć swoje ciężarówki, jak i ich różne sposoby kultywowania wspólnotowości. Każdy z nich ma swoją własną trasę, przy czym jeden gość ma jedno osiedle – to wymaga od nich pewnej formy współpracy, żeby ze sobą nie rywalizować”. Jeśli dodamy do tego zdjęcia wozów złomiarskich we wkładce płyty, mamy wspaniały, pięknie niemodny koncept. Właściwy Albiniemu, bo też jeśli są jakieś niemarketingowe tematy, których inni twórcy nigdy by nie podjęli, to on ma o nich utwór albo i kilka: piosenka o butach, o wiewiórce, o modlitwie do Boga, o truciu gołębi...

Tak naprawdę zawsze te utwory są ostatecznie o czymś innym. Być może złomiarze również nie są złomiarzami sensu stricto, złomiarska społeczność nosi wszak bardzo punkowy sznyt, a ten właściwy jej (i tak podkreślany przez Albiniego) inherentny komunitarianizm może przypominać młodzieńczy idealizm wszystkich tych wspaniałych zespołów ze Stanów lat 80. i 90., które „były naszym życiem”. Graficzny koncept płyty dopełnia okładka, zdjęcie Boba Westona z poczekalni chicagowskiego dworca Union Station, gdzie widnieje ów poetycki napis, który stanowi tytuł albumu: „Do wszystkich pociągów”, jakby to im dedykowane były te wszystkie piosenki na płycie. No i pewnie są, czemu by nie.

Po rozpadzie Big Black, swojego pierwszego większego zespołu, Albini napisał w tekście na pożegnanie, że rozpad przydarzył się zdecydowanie zbyt niewielkiej liczbie zespołów, a czasem tym, którym przydarzyć się nie powinien. Trudno nie wrócić do tych słów teraz, kiedy wyszło najgorzej, jak mogło, i zamiast czuć przyjemności, że posłużę się tu frazą Kim Gordon, bycia po raz kolejny chłostanym przez gitarę Albiniego, po raz kolejny czuję smutek i pustkę po stracie kolejnego z tych, którzy zawsze gdzieś tam byli, a sama myśl, że są, czyniła życie łatwiejszym. W tym kontekście bardziej proroczy niż wspomniane wersy o piekle wydaje mi się utwór „How I Wrote How I Wrote Elastic Man (cock & bull)”, hołd dla The Fall, którego lider, Mark E. Smith, też odszedł niespodziewanie i zostawił po sobie lej po bombie.

Nekrologi, coraz częściej nekrologi. Co zostaje, to ćwiczenia z rozpaczy, lekcje przetrwania i odwagi, żeby się mierzyć z nieprzychylną rzeczywistością, pobierane zresztą od muzyków punkrockowych – najlepszych nauczycieli życia, tych „konsekwentnie etycznych” mistrzów niezłomności. I z tym, że ich ubywa, też musimy się zmierzyć.