Cisza jest wskazana
Praktyka buddyjska w pracowni, l. 70. Fot. I. Kulik.

31 minut czytania

/ Sztuka

Cisza jest wskazana

Rozmowa z Urszulą Broll

Na Śląsku nie było muzeum, a ja do Krakowa nie jeździłam. Wcale nie znałam sztuki współczesnej. Pierwsza sztuka abstrakcyjna, którą zobaczyłam, to była pocztówka z Paryża, którą nam przysłał grafik z Warszawy

Jeszcze 8 minut czytania

17 lutego 2020 roku, miesiąc przed swoimi 90. urodzinami, zmarła Urszula Broll – malarka i matka polskiego buddyzmu. Latem 2018 roku w Przesiece przeprowadziłem z nią wywiad. Nagrany materiał został przeze mnie spisany, a następnie uzupełniony jesienią 2019 roku za pośrednictwem i z nieocenioną pomocą syna Urszuli, Rogera Urbanowicza.

JAKUB GAWKOWSKI: Współtworzyła pani legendarne grupy artystyczne związane z Katowicami: najpierw w latach pięćdziesiątych ST-53, potem Oneiron. Dziś mieszka pani pod Jelenią Górą, w pięknej miejscowości Przesieka.
URSZULA BROLL:
Rzeczywiście, całe życie spędziłam w Katowicach, a w 1983 roku zamieszkałam tutaj. Z Górnego Śląska na Dolny Śląsk. Poza tą przeprowadzką nigdy nie ciągnęło mnie do podróży. Mogłabym być pustelnikiem, bo odpowiada mi przebywanie w jednym miejscu.

Wraca pani czasem do Katowic?
Nie, ale Katowice się podobno bardzo zmieniły. Rondo już było, jak się wyprowadzałam, ale pamiętam, jak jeszcze go nie było. Chodziłam do gimnazjum żeńskiego przy 3 Maja; tam była jeszcze kolejka wąskotorowa. I podobno rynek się zmienił, bo ja pamiętam stary. Dobrze, że zasłonili Rawę, śmierdziała strasznie. Podobno to teraz miłe miasto.

Bardzo miłe. Z Górnym Śląskiem jest związana również pani historia rodzinna.
Pradziadkowie ze strony mojej matki robili drewniane stemple do kopalń, w które zaopatrywali cały Śląsk; byli bardzo bogaci. Nie chcieli się zgodzić na ślub babci z moim dziadkiem, niemieckim inżynierem z Gliwic. Ona i tak za niego wyszła i zamieszkali w Berlinie, najpierw z czerwonymi dywanami, ale w końcu babcia skończyła na poddaszu, sama z piątką dzieci, bez butów. Dziadek przegrał wszystko na koniach, potem się utopił. Moja matka wychowywała się u ciotki w Raciborzu. Dla niej, po tym Berlinie, to był ogromny spadek. Matka bywała często w Zabrzu. Kiedyś wyszła ze sklepu i spotkała na ulicy mojego ojca. Tylko spojrzeli na siebie i wiedzieli od razu. Pobrali się. Ona miała lat 17, on był o dziesięć lat starszy. Rodzina ojca była polska, więc moja rodzina była polsko-niemiecka. Po wojnie jednak Niemcy były dla mnie przegrane. W tym sensie byłam Polką, nie było w nas cienia niemieckości.

W czasie wojny wyjechaliście z Górnego Śląska?
Mój ojciec brał udział w powstaniach i był znaną postacią na Śląsku, więc groziło mu niebezpieczeństwo. Gdy było wiadomo, że będzie wojna, rodzice zdecydowali o wyjeździe. Trzy rodziny się zebrały, kupiły wóz, konia, załadowały tobołki. Zaszliśmy później aż do Lublina, a ojciec uciekł na Węgry, a potem do Palestyny.

Urszula Broll

1930–2020, malarka, jedna z kluczowych postaci powojennego życia artystycznego na Górnym Śląsku. Uznawana za matkę polskiego buddyzmu. W latach 1949–1955 studiowała w katowickim oddziale krakowskiej ASP. Wystawiała m.in. na 2. i 3. Wystawie Sztuki Nowoczesnej (1957, 1959), w galerii Krzywe Koło, brała udział w plenerach w Osiekach. Współtworzyła grupy ST-53 i Oneiron. Jej twórczość plastyczna przechodziła kilka etapów, od inspiracji Teorią Widzenia, abstrakcji inspirowanych przemysłowymi krajobrazami, przez malarstwo materii, po trwające najdłużej poszukiwania wewnętrzne skupione na duchowości, filozofii Wschodu i studiach mandali. W 1983 roku wyprowadziła się do Przesieki na Dolnym Śląsku, gdzie powstać miała kolonia buddyjska. Od tego momentu poświęciła się buddyzmowi oraz konsekwentnie rozwijała własny abstrakcyjno-oniryczny styl malarski. Jej prace znajdują się m.in. w zbiorach: Muzeum Sztuki w Łodzi, Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu, Muzeum Śląskiego w Katowicach, Muzeum Historii Katowic.

Wy z mamą wróciłyście do Katowic?
Tak. Śląsk, jeżeli chodzi o wojnę, został w jakimś sensie ominięty. Ale był głód, przez który oślepłam. Pamiętam głód jako coś koszmarnego. Jak się znów pojawiło jedzenie, chleb, to po kilku dniach wzrok mi wrócił. Trwało to parę dni.
W Katowicach mieszkaliśmy na Klonowej w dzielnicy willowej. Zabrano nam zaraz dom, ściśnięto nas do jednego pokoju i mieliśmy być przygotowani na ewakuację, ewentualnie na obóz. Na pierwsze piętro dano niemiecką rodzinę, a na dół młodą dziewuchę, która należała do Gestapo i miała 25 lat. Moja matka, urodzona w Berlinie, znała doskonale język niemiecki, chociaż nas go nie uczyła. Jak zaczęły rozmawiać, to ta młoda gestapówa zainterweniowała, dzięki czemu zwrócono nam dwa pokoje. Ale ja wyjechałam z Katowic; matka wysłała mnie do rodziny do Wrocławia.

Odnalazła się tam pani?
Pojechałam, ale nie znałam słowa po niemiecku. Moja ciotka zaprowadziła mnie do szkoły, powiedziała tylko, że dziewczynka z Polski. Był tam jeden starszy siwy nauczyciel. Powiedział mojej ciotce tylko: niech pani sprawi, żeby to dziecko nie zapomniało języka polskiego. To było z jego strony bardzo odważne. Ja, prawdę mówiąc, zapomniałam. Bardzo szybko nauczyłam się niemieckiego. Jak wróciłam do Katowic po roku, nie potrafiłam mówić. Ale po tygodniu wszystko wróciło, a znałam już też doskonale niemiecki. (Roger Urbanowicz: „Pamiętam to wspomnienie mamy w jej słowach tak: Poszliśmy z ciocią do dyrektora. Był to starszy, siwy pan. Powiedział do mnie: «Drogie dziecko, pamiętaj, nie zapomnij swojego języka, bo może kiedyś ci się przydać»”).

Urszula Broll w pracowni, koniec lat 60. Fot. Jerzy Lewczyński. Dzięki uprzejmości Rogera Urbanowicza. Urszula Broll w pracowni, koniec lat 60. Fot. Jerzy Lewczyński. Dzięki uprzejmości Rogera Urbanowicza

Pamięta pani koniec wojny?
Był taki moment: jedzie wojsko polskie, a my z siostrą wybiegamy z kwiatami. Przy teatrze, od ulicy Warszawskiej, nagle wjeżdżają czołgi – wielkie rozczarowanie – radzieckie. Oczywiście dałyśmy im kwiaty, ale byłyśmy bardzo niepocieszone, że to nie było wojsko polskie.
Pamiętam pierwszą noc ruską w domu na Klonowej. To była pierwsza noc i było wiadomo, że ruski szaleją i że w domu się nie ukryjesz, bo wchodzili do domów. To była sytuacja groźna, bo nas ostrzegano, że żołnierze gwałcą. Nasza willa miała płaski dach. Tę pierwszą noc spędziłyśmy na dachu i – naprawdę – na szczęście. Oni na dole hulali, a my ich z góry obserwowałyśmy.
Dokwaterowali nam do domu ruskiego oficera i przybocznego, który mu usługiwał. On śmiał się zawsze od ucha do ucha i grał na harmoszce bardzo dziwne pieśni. Bardzo prędko się od nas wynieśli.

Pani ojciec wrócił do Polski?
Dopiero po wojnie – najpierw był w Palestynie, potem w Anglii, a stamtąd dostał się do Polski. Po powrocie proponowano mu prezesostwo, z zapewnieniem, że z rodziną będzie mógł wyjeżdżać co roku na wakacje za granicę. Ale ojciec nie był w partii. Za trzy tygodnie przyszli, aby się zapisał. Powtórzyli to dwukrotnie, nie zapisał się. No i wtedy cofnęli propozycję i w końcu był księgowym w zakładzie w Zabrzu, pracował tam do emerytury. Z finansami u nas było średnio.
Kiedy wrócił ojciec, moja siostra zaręczyła się z facetem, który był w AK, Zygmuntem Klimkiem. Jeszcze po wojnie akowcy mieli jakąś akcję i ci z UB go capnęli, o czym nikt nie wiedział. Rodzina narzeczonego siostry mieszkała niedaleko nas. Moja matka wysłała mnie po sól do tej rodziny, do jego domu. A kiedy przyszłam, tam już siedziało UB. Oni zrobili tak zwany kocioł: siedzieli w tym mieszkaniu i czekali. Każdy, kto tam przyszedł, zostawał aresztowany. W końcu zamknęli i mnie, i moje dwie siostry, Krystynę i Halę, na UB. To było niezapomniane wrażenie. Wprowadzili mnie do celi, no ile ja miałam lat – 15? 16? Cela mała, wąska. Na podłodze leżała dziewczyna, jej skóra cała czarna od pobicia. Zaczęły się przesłuchania, jeden facet siedział i mnie częstował kanapką, a drugi groził rewolwerem. Byłam wtedy trochę ślepa, więc na mnie to zupełnie nie robiło wrażenia. Widziałam tylko, że on czymś macha.

Wypuścili was?
Ojciec poszedł po pomoc do Jerzego Ziętka jako Ślązak, uczestnik powstań śląskich, ale Ziętek się przestraszył i nic nie zrobił. W końcu przyjechał generał Aleksander Zawadzki, którego ojciec nie znał, ale poszedł do niego. I Zawadzki to nasze wyjście załatwił. A ta dziewczyna, którą widziałam w celi całą czarną od pobicia… No, wyrok śmierci. Narzeczony siostry miał najpierw karę śmierci, potem dożywocie. W sumie siedział dziesięć lat we Wronkach. To nie były czasy łatwe. (RU: „Ów narzeczony siostry mamy, Hali, należał do AK. Jakimś sposobem w piwnicy rodzinnego domu mamy, przy ul. Klonowej, ukrył pod węglem dużą ilość broni palnej. Na szczęście tego nie odkryto. Mama opowiadała, jak nocami wynosił potem tę broń i by się jej pozbyć, wrzucał do stawów, które wówczas były w okolicy – w kierunku Siemianowic”).

Dlaczego wybrała pani studia artystyczne? Czy w rodzinie były tego typu tradycje?
Moja siostra Krystyna pisała wiersze, a poza tym to nie. Druga, Hala, w ogóle nie interesowała się sztuką. Ja bardzo dobrze rysowałam. Ktoś pochwalił na egzaminie mój rysunek, bo z malarstwem nie miałam szans. Malować zaczęłam dopiero na studiach. Wcześniej chodziłam do żeńskiego gimnazjum przy 3 Maja, zdałam maturę. W Katowicach akurat powstała szkoła sztuk plastycznych. Głównodowodzącym był tam słynny grafik Józef Mroszczak, ale cała profesura przyjeżdżała z Krakowa.

Jak wspomina pani studia?
Zapamiętałam jedno wydarzenie. Mieliśmy profesora, który wykładał historię sztuki pod kątem marksizmu-leninizmu. To był typowy partyjniak, kompletny głupek. Namalowałam Ślązaczkę w śląskim stroju i zrobiłam to odrobinę zbyt kolorowo. On poleciał do rektora. Powiedział, że absolutnie, to jest kapitalizm, formalizm, a ja muszę być wydalona. Nasz rektor Leon Dołżycki, który należał do Grupy Krakowskiej i studiował w Paryżu, powiedział: „Dziecko, uważaj, nie rób z tego żadnej afery, my to załagodzimy”. Miałam też drugie ścięcie z tym wykładowcą, kiedy w pewnym momencie powiedział: „bo Boga nie ma”. Ja już wtedy byłam niewierząca, ale spytałam: „Ale jaki jest dowód na nieistnienie Boga?”. Wezwano mnie do województwa, do wydziału kultury. Partyjniak tylko powiedział: „Niech pani sobie daruje tego faceta, on jest głupi”. Znowu skończyło się dobrze.

Żarki, 1966, dzięki uprzejmości Małgorzaty BorowskiejUrszula Broll z mężem i synem, Żarki, 1966 r., dzięki uprzejmości Małgorzaty Borowskiej

A w jaki sposób rozwijała się pani sztuka?
Zaczęłam już malować abstrakcje i zaprzyjaźniłam się ze studentami, którzy byli dwa lata starsi ode mnie. Utworzyła się pierwsza grupka, która się kontaktowała poza uczelnią; malowaliśmy i dyskutowaliśmy. Do naszej grupy należeli też ludzie, którzy nie studiowali z nami, ale których poznałam w pracy zarobkowej.

W jakiej pracy?
W całej Polsce, ale zwłaszcza na Śląsku, popularne były wystawy propagandowe, gale: w kopalniach i na różnego rodzaju święta. Na Śląsku wtedy każda kopalnia wystawiała jakieś barbórki. Grafik z Warszawy przygotowywał plan, a my wykonywaliśmy dekoracje, przenosiliśmy wszystko na ogromne plansze. Musieliśmy, klęcząc, malować plansze farbami krajowymi. Po przepracowanych trzech tygodniach myślałam, że umrę z wysiłku.

Jak rozwijała się ta samokształceniowa grupa? Kiedy dołączył do was Konrad Swinarski?
Z ASP w Łodzi wiele osób przeniosło się do Katowic. Konrad Swinarski znał dobrze Władysława Strzemińskiego, był jego uczniem, a po jego śmierci przeniósł się do Katowic. Poznaliśmy się przez wspólną znajomą, która też przeprowadziła się z Łodzi. Konrad został członkiem naszej grupy i jej bardzo istotną częścią, ponieważ po studiach u Strzemińskiego inaczej interpretował historię sztuki, miał zupełnie inne podejście. Pamiętam moment, jak malowaliśmy u mnie w domu. Konrad ustawił martwą naturę i na moje impresjonistyczne malowanie powiedział: „No, to już jest obraz na europejskim poziomie”. Wtedy byłam bardzo dumna i wiedziałam, że moja sztuka to zupełnie inny kierunek niż ten promowany na uczelni.

Czy poza uczelnią i znajomymi miała pani jakiś kontakt ze sztuką?
Na Śląsku nie było muzeum, prawda? A ja do Krakowa nie jeździłam. Nasza rodzinna sytuacja była taka, że nie mogłam sobie pozwolić na wyjazd do Krakowa. Wcale nie znałam sztuki współczesnej. Dekoracje, które wykonywaliśmy, projektował facet z Warszawy. Należąc do partii, wyjeżdżał za granicę. Raz wysłał z Paryża pocztówkę z reprodukcją pracy Joana Miró. To była pierwsza sztuka abstrakcyjna, którą zobaczyłam.

Wróćmy do działalności tej grupy, którą później nazwaliście ST-53. Jak wasze spotkania wyglądały w praktyce, gdzie się spotykaliście?
Spotykaliśmy się między innymi u mnie. Ponieważ u nas w domu na Klonowej był ogromny pokój, który miałam do dyspozycji, tam się spotykaliśmy i malowaliśmy. Tak jak u Zdzisława Stanka i Tadeusza Ślimakowskiego, który mieszkał wtedy w Chorzowie.

Spotykając się w tych prywatnych mieszkaniach, mieli państwo poczucie, że trzeba to ukrywać?
Na początku tak, ale potem nie. Nikogo praktycznie to nie obchodziło, że gdzieś się spotykamy, u mnie czy u Zdzisława Stanka.

Co stało się z tą grupą, straciliście kontakt?
Każdy poszedł swoją drogą. Maria Obremba wyszła za mąż za Mrożka i już wcześniej się od nas odłączyła. Zdzisław Stanek był znaczącą postacią w tej grupie, bardzo utalentowany facet. Ślimakowski nieco mniej. Na uczelni dwa lata wyżej był Klaudiusz Jędrusik. To była ciekawa postać, z proletariatu, z Czeladzi, typowa robotnicza rodzina, a facet o wybitnej inteligencji. Prowadził nas w temacie muzyki. Ale jak pojawiła się postać Konrada w naszej grupie, to Klaudiusz się obraził i odszedł. I to się coraz bardziej rozluźniało.
Chwilę po przyłączeniu się do naszej grupy Konrad przeprowadził się do Warszawy, tam kończył reżyserię, a później do Berlina, do Brechta. Czasem nas odwiedzał. Pamiętam, że jak już byłam związana z Andrzejem Urbanowiczem, to Konrad jeszcze odwiedzał moją siostrę w domu na Klonowej. Potem pisaliśmy do siebie listy. To był rzeczywiście bardzo fajny facet, wybitnie inteligentny, znał historię sztuki i potrafił reżyserować.

Urszula Broll i Andrzej Urbanowicz, dzięki uprzejmości Małgorzaty BorowskiejUrszula Broll i Andrzej Urbanowicz, dzięki uprzejmości Małgorzaty Borowskiej

I poza wspólną pracą organizowaliście wystawy?
Najpierw były nieoficjalne, tak jak ta w domu u Marii Obrembianki, gdzie w przestrzeni były zawieszone prześcieradła. Ale pierwsza oficjalna i znacząca to była w domu kultury w Katowicach, kiedy wystawialiśmy już pod nazwą ST-53. Próbowano wmawiać ludziom, że nazwa grupy pochodzi od Stalinogród 53, a to był Strzemiński-53. Wtedy, w tym roku, się ukonstytuowaliśmy oficjalnie. Teraz to jest czasem przekręcane, ale to naprawdę była pierwsza grupa, która się przeciwstawiła socrealizmowi.

Jak pani ocenia tę pierwszą wystawę?
Było to znaczące i zostało odnotowane. Na wystawę przyjechał do nas Kantor, przyjechał Przyboś, było o tym głośno. Przy ulicy Dyrekcyjnej jest skrzyżowanie i troszkę dalej była taka maleńka kawiarenka, może, no, na dziesięć osób. Kantor i Przyboś przyjechali równocześnie, dołączyła nasza grupa i razem siedzieliśmy i rozmawialiśmy.

Obecność Kantora zrobiła na was wrażenie?
Tak. Nawet zaprosił mnie do Krakowa. Przyszłam do niego, ale już z Andrzejem Urbanowiczem. Kantor otworzył drzwi i dosłownie stał jak wryty – myślę, że miał jakiś zamiar wobec mnie – powiedział, że nie ma czasu, ale umówi się za godzinę i wyłącznie ze mną.

Kiedy poznała pani Andrzeja Urbanowicza?
Andrzej studiował na Akademii w Krakowie i ktoś powiedział mu o tej pierwszej wystawie ST-53. Przyjechał do Katowic. Podszedł do mnie, od razu wciągnęła nas rozmowa. Długo rozmawialiśmy w piwniczce na dole i piliśmy wódeczkę. Bardzo prędko zaczęła się przyjaźń. Byłam starsza od niego, ale jego matka, która pracowała w muzeum w Raciborzu, od razu mnie zaakceptowała. Wzięliśmy ślub, a kilka lat później pojawiła się nawet możliwość stworzenia pracowni w Katowicach. I dostałam od związku zezwolenie.

W pracowni przy ul. Piastowskiej 1. Dagmar von Biel uderzana kijem kjosaku przez Urszulę Broll. Na ziemi siedzi Andrzej Urbanowicz, za nim Andrzej Zgoła, obok Nyogen Nowak, Grażyna Leszczyńska, Marek Leszczyński, Marek Has i Brygida Wróbel. Początek lat 70. Fot. Ireneusz Kulik. Dzięki uprzejmości Rogera Urbanowicza.  W pracowni przy ul. Piastowskiej 1. Dagmar von Biel uderzana kijem kjosaku przez Urszulę Broll. Na ziemi siedzi Andrzej Urbanowicz, za nim Andrzej Zgoła, obok Nyogen Nowak, Grażyna Leszczyńska, Marek Leszczyński, Marek Has i Brygida Wróbel. Początek lat 70. Fot. Ireneusz Kulik. Dzięki uprzejmości Rogera Urbanowicza

Od razu trafiliście na Piastowską?
Najpierw musiałam wyszukać miejsce i uzyskać zgodę wszystkich lokatorów na utworzenie na strychu pracowni. Towarzyszył mi Czesław Mądry, kierownik urzędu miejskiego przy Młyńskiej. Ja się do niego przypięłam do tego stopnia, że jak mnie widział, to uciekał. Absolutnie nie dawałam za wygraną, musiał ze mną chodzić i oglądaliśmy różne lokale. Była jedna możliwość przy placu Karola Miarki na strychu, a potem znaleźliśmy to miejsce na Piastowskiej 1. Wszyscy lokatorzy się zgodzili i wtedy moja rola się skończyła, a Andrzej zajął się pilnowaniem budowy. Mieszkałam wtedy jeszcze u moich rodziców przy Klonowej. Tam się świetnie mieszkało. Za tą dzielnicą ciągnęły się ogromne łąki aż do Siemianowic, po których wędrowałam jako dziecko.

Mieszkaliście na Piastowskiej z Andrzejem Urbanowiczem, tworzyliście, ale i organizowaliście różne wydarzenia. Odwiedzali was inni artyści?
Tak, przyjeżdżały różne grupy – z Poznania, z Krakowa. To był dom otwarty, wizytowała nas ogromna liczba ludzi. Taka turbulencja. Na pewno jest panu znana Janina Kraupe-Świderska. Ona gdzieś zobaczyła moje prace. Co roku jeździła z mężem do Włoch, przejeżdżała przez Katowice i zawiadomiła mnie, że chce mnie poznać. Z tego się wywiązała bardzo głęboka przyjaźń, dla mnie bardzo znacząca znajomość. Korespondowałyśmy, odwiedzałyśmy się. Kilkukrotnie była w Przesiece. Miałyśmy wspólną wystawę w Krakowie. Byłyśmy na tym samym torze.

Niedaleko w Gliwicach działało środowisko fotograficzne.
Jurek Lewczyński przyjaźnił się głównie z Andrzejem, ja nie miałam czasu na takie kontakty. Lewczyński przyjaźnił się też z Beksińskim. Między Beksińskim a Andrzejem nawiązała się ogromna korespondencja, w to włączył się też Henryk Waniek. Jeśli chodzi o Beksińskiego, uważałam, że formalnie geniusz, natomiast to, co malował, to nic specjalnego. Pamiętam jeszcze jego Tomka, studiował w Sosnowcu i czasami odwiedzał nas w Katowicach. Miły chłopak, ale już był stuknięty.

Z jakimi środowiskami spoza Śląska utrzymywaliście kontakty? Regularnie pani prace wystawiano w Warszawie, między innymi na 2. Wystawie Sztuki Nowoczesnej w 1957 roku, a potem w Galerii Krzywe Koło.
Często jeździliśmy do Warszawy do Mariana Bogusza, odwiedzał nas też w Katowicach. Bogusz usłyszał o grupie ST-53 i zapraszał nas na wystawy do Krzywego Koła, potem na plener w Osiekach. Bardzo charyzmatyczna postać, ale też pijak, bez wódki nie było u niego czego szukać. Miał bardzo mocny, tubalny głos i w pewnym sensie się go bałam. Do dziś pamiętam jego wojenne opowieści z Mauthausen.
Kiedy zrobiłam wystawę w Krzywym Kole, przyjechał szwedzki dziennikarz i zaproponował sprzedaż prac. Facet rzeczywiście wszystko sprzedał, ale ja grosza nie zobaczyłam. Później jeszcze mi kazano zwrócić za wywóz. Napisałam do ambasady i przesłał mi za cło, ale cała wystawa mi przepadła. Zresztą potem w podobny sposób przepadła mi druga wystawa. Mariusz Tchorek powiedział, że moimi obrazkami oblepi cały świat. Ale wziął dziesięć moich prac i nim dowiózł je do Anglii, sprzedał wszystko w Niemczech. Nie zobaczyłam ani grosza, raz tylko przywiózł mi posąg Buddy. I potem jeszcze raz zniknęło mi pięć prac – była wystawa objazdowa w Czechosłowacji i na Węgrzech, organizowana przez związek Katowicki ZPAP. Prace wszystkich ludzi wróciły, tylko moje nie. Musiałam się kiedyś ostro nakraść w życiu, że to do mnie wracało w tej formie.

Czy dużo pani malowała po wprowadzeniu się na Piastowską?
Tworzyłam wtedy z doskoku. Musiałam znaleźć czas na pracę zarobkową i wychowanie dziecka, bo mój syn Roger urodził się w 1965 roku. Kiedy był mały, miałam momenty, że w ogóle nie malowałam.
Miałam dość ciężkie życie, byłam w biegu. Przede wszystkim do Katowic przeprowadziła się moja teściowa z Krakowa. Ja byłam tą, która organizowała wszystkie rzeczy w domu, więc musiałam znaleźć i zamianę mieszkań dla niej. Zdarzyła się przedziwna rzecz. Pierwszy lepszy lokator, do którego zaszłam w tej sprawie, to był lokator pod nami, akurat chciał się zamienić. Udało się i teściowa się wprowadziła.

Czy pomagała wam w wychowaniu wnuka?
Często brała go do parku Kościuszki albo do parku Chorzowskiego. A ja skakałam między pracami zarobkowymi. Teściowa troszkę u nas rządziła. To była bardzo inteligentna pani, mająca rozległą wiedzę, ale mocno wchodząca w nasze układy. Za blisko. To było bardzo trudne.

Dziś pracownia to miejsce legendarne, nie tylko ze względu na prowadzone w latach 60. i 70. poszukiwania artystyczne i intelektualne, ale również działalność wydawniczą.
Dostaliśmy między innymi książki C.G. Junga. Czytałam po niemiecku i na bieżąco to tłumaczyłam Andrzejowi, który biegle pisał na maszynie. On stylistycznie poprawiał i spisywał. Potem w drukarni w podziemiach nam to drukowali i żeśmy wysyłali dalej. Chodziliśmy w miejsce, gdzie wiedzieliśmy, że nam to w większej liczbie wydrukują, ale było to dość niebezpieczne. 

A skąd w ogóle pomysł na tłumaczenie i wydawanie?
Nie mieliśmy dostępu do takich rzeczy jak psychologia jungowska. W pewnym momencie był mur – nie można było nic pokazać ani wyjechać. To było więzienne podwórko duchowe. Nagle otworzyła się inna interpretacja świata. Dla nas, niezwiązanych z żadną religią, było to bardzo ważne. I znalazło się wielu chętnych, którzy też chcieli w tym uczestniczyć, więc to drukowaliśmy i rozsyłaliśmy, chociaż było to ryzykowne. I podobno, podobno… Wiele lat później dowiedzieliśmy się, że w naszej grupie był jakiś szpicel. Bardzo jestem ciekawa, kto to był, bo nikogo nie jestem w stanie podejrzewać.

W pracowni przy ul. Piastowskiej Od lewej: Nyogen Nowak, Andrzej Urbanowicz, Brygida Wróbel, Urszula Broll, Dagmar von Biel, Grażyna Leszczyńska, Marek Has, Marek Leszczyńśki, Stanisław Zgoła, Irenusz Kulik. Początek lat 70. Zdjęcie z samowyzwalacza. Dzięki uprzejmości Rogera Urbanowicza. W pracowni przy ul. Piastowskiej. Od lewej: Nyogen Nowak, Andrzej Urbanowicz, Brygida Wróbel, Urszula Broll, Dagmar von Biel, Grażyna Leszczyńska, Marek Has, Marek Leszczyński, Stanisław Zgoła, Ireneusz Kulik. Początek lat 70. Zdjęcie z samowyzwalacza. Dzięki uprzejmości Rogera Urbanowicza

Ale czy ten szpicel państwu zaszkodził?
No właśnie chyba nie. Kiedyś do nas ktoś nasłał kogoś i pamiętam, było siedzenie – ludzie siedzieli w zazen. Ja otworzyłam drzwi, przyszła taka milicyjna ekipa i zdębiała, jak zobaczyła, jak ludzie siedzą. Przeprosili i poszli. Pewnie podejrzewali, że my będziemy robić podziemie polityczne, a tam tego nie było. Władza chciała kontrolować sytuację, ale my nie wychylaliśmy się w stronę polityki, tylko raczej psychologii, duchowości i sztuki.

Polityczna atmosfera w Katowicach musiała być wyczuwalna. Praktycznie pod oknami pracowni, na alei Armii Czerwonej odbywały się masowe demonstracje poparcia dla władz.
Tak, pamiętam pewne pochody majowe. Mój syn ze swoim przyjacielem z okien, które wychodziły na aleję, rzucali kamyczki w te tłumy. I nagle słyszę tupot wielu nóg – przyszła zgraja partyjna. Akurat byłam w fartuchu malarskim. Powiedziałam, że maluję i zrugałam chłopaków. Jakoś to uwzględnili, dali nam spokój. (RU: „Było trochę inaczej: Wstyd się przyznać, ale strzelaliśmy do pochodu z procy, z dużej mocnej procy. Nie myśleliśmy w ogóle, że możemy zrobić komuś krzywdę. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Zorientowaliśmy się, że chyba nas namierzyli. Schowaliśmy dobrze procę i kiedy przyszli, nic nie znaleźli. Jedliśmy słonecznik”).

Czy na Piastowskiej mieliście dostęp do substancji psychodelicznych?
Tchorek wysyłał Andrzejowi LSD z Londynu. Andrzej eksperymentował wspólnie z Wańkiem, ale ja się tego piekielnie bałam. I miałam rację.

Spróbowała pani?
Któregoś razu poczułam się zmuszona i się zdecydowałam. Moja teściowa poszła akurat do parku Kultury z Rogerem. Przy długim stole siedział Waniek i Andrzej. Na ścianie wisiało zdjęcie – portret Ramany Maharisiego. Spojrzałam na zdjęcie, a Maharisi się ironicznie do mnie uśmiechał. Wtedy zdębiałam. Dla mnie to było uosobienie uczucia, miłości i nagle to się zmieniło. Poczułam, że umieram, a Maharisi z obrazu mówił mi: „A myśmy ci mówili, a przecież cię ostrzegaliśmy. Teraz z tobą koniec”. Położyłam się, a Andrzej mówił, że nawet wydawałam trupi zapach. Usiadłam przy stole i nagle atmosfera się zmieniła, zaczęło się coś fajnego. Ale w międzyczasie wróciła moja teściowa z Rogerem i trzeba było coś na ten mój stan poradzić.

Z synem Rogerem 1976. Dzięki uprzejmości Małgorzaty Borowskiej.Z synem Rogerem, 1976 r. Dzięki uprzejmości Małgorzaty Borowskiej

Co zrobiliście?
Henryk z Andrzejem wezwali prędko ówczesną dziewczynę Wańka, która studiowała medycynę. Ona dała mi z dziesięć zastrzyków. Efekt był taki, że przez trzy tygodnie byłam, robiłam zakupy, gotowałam, ale mnie nie było. Potem stopniowo zaczęło to przygasać. Tej nocy, po tym jak brałam LSD, Roger dostał nagle krwotoku, ni stąd, ni zowąd. Musiałam emanować czymś tak mocnym, że dziecko to odczuło.

Czy zanim zainteresowaliście się na Piastowskiej buddyzmem, była pani religijna?
Byłam niewierząca. Z kolei jako dziecko byłam osobą bardzo religijną i niezwykle praktykującą.

Kiedy to się zmieniło?
W 1945 roku, jak poszłam do gimnazjum, zabrano moją klasę autobusem do Oświęcimia. A to nie był ten dzisiejszy Oświęcim – muzeum. To było straszne: pluskwy, pchły, kości leżały pod krematorium. Ta energia, którą ci ludzie zostawili w bólu, w rozpaczy. To samo można poczuć tam dzisiaj, tyle że wtedy to wszystko fruwało. Stanęłam w uliczce i pomyślałam: jak ten dobry Bóg stworzył ten świat, to jak on mógł stworzyć Oświęcim? Rzuciłam wtedy katolicyzm. Moja rodzina była bardzo katolicka, ale mnie pozwolono zrobić sobie ze swoją wiarą, co chciałam. Więc najpierw byłam niewierząca, a potem Henryk Waniek dostał od znajomego książkę Philipa Kapleau o buddyzmie zen. Bardzo się tym zainteresowałam i dowiedziałam się, że w istocie wszystko, co robimy, jest naszą karmą – spłatą za złe albo nagrodą za dobre. Zarówno mnie, jak i Andrzeja to wciągnęło. Zaczęliśmy organizować siedzenia zen w pracowni.

Co było w buddyzmie tak interesującego?
Że coś ma swoją przyczynę i skutek, to było zasadnicze odkrycie. Że nie ma nic bez przyczyny. Andrzej się tym zainteresował dość mocno, ale w pewnym momencie przestał. A ja to kontynuowałam i w gruncie rzeczy to rozkręciłam.

Czy mieliście nauczyciela, wskazówki?
Najpierw miałam „Trzy filary zen” Kapleau po niemiecku, które przetłumaczyłam i na tej podstawie siedzieliśmy. A później on nas odwiedził – pierwszy nauczyciel buddyjski, który przyjechał do Polski.

Jak doszło do tej wizyty?
Dowiedzieliśmy się, że buddystka Dagmar von Biel, która jeździła do Kapleau do Stanów na praktykę, przyjeżdża do Warszawy zagrać koncert z zespołem. Nawiązaliśmy z nią kontakt i umówiła się z nami po koncercie u naszego przyjaciela Jarosława Markiewicza. Opowiedziała nam, jak się należy modlić, dała nam wskazówki, a później ułatwiła nam kontakt z Kapleau.

Po wizycie Kapleau przyjeżdżali też do nas inni nauczyciele buddyjscy. W pamięci zapadła mi jedna wizyta. Przyjechał wtedy do nas do Katowic Soen Sa Nim. Rozstawaliśmy się wtedy z Andrzejem. To było dla mnie bardzo ciężkie przeżycie, nasz syn miał wtedy dwanaście lat. Soen Sa Nim mnie wtedy wziął i powiedział, że to karma, zasłużyłaś. Żeby to odkręcić, dał mi ogromną liczbę mantr do powtarzania. Bardzo długo to spłacałam. Andrzej miał różne romanse po drodze. Wcześniej parę razy już się chciałam rozwieść, a on za każdym razem obiecywał, że to już koniec – aż do kolejnego romansu. Później jeszcze pięć razy się żenił. Z jego ostatnią żoną, Gosią Borowską, jestem w głębokiej przyjaźni. Uważam, że to jest moja córka.

Co ma pani na myśli?
Miałam bardzo dziwne poronienie w piątym miesiącu. Kiedy grupą Oneiron – Waniek, Stuchlik, Halor, Andrzej i ja – spotkaliśmy się na Piastowskiej, żeby stworzyć Czarne Karty, w pewnym momencie miałam podać hasło na literę P, według którego tworzyliśmy kolejne karty. Ni stąd, ni zowąd podałam „Paloma”. A skąd mi ta Paloma przyszła do głowy? Nie wiem.

A potem byłam znowu w ciąży. Narodziła się dziewczynka, jeszcze żyła, ale bardzo prędko zmarła. Do Andrzeja zadzwonił wtedy telefon, w którym odezwał się dziecinny głos: „Czy Paloma już przyjechała?”. To było niesamowite. Nasza córka dostała na imię Joanna Paloma. Ja uważam, że to jest Gosia. Dałam Gosi zdjęcia z lat mojej młodości – sama nie jestem pewna, czy jest na nich ona czy ja.

Urszula Broll przed domem w Przesiece, lata 80. Fot. Roger Urbanowicz. Dzięki uprzejmości Rogera Urbanowicza. Urszula Broll przed domem w Przesiece, lata 80. Fot. Roger Urbanowicz. Dzięki uprzejmości Rogera Urbanowicza

Co zrobiła pani po rozwodzie z Andrzejem Urbanowiczem?
Pięć lat później wyprowadziłam się z Katowic i zamieszkałam w Przesiece. Nasz rozwód był bardzo szybko przeprowadzony. Siedzi sędzina i pyta się Andrzeja: „Jaki jest problem, że pan chce się rozwieść?”. Andrzej milczy, nie jest w stanie powiedzieć. Jego adwokat postanowił odpowiedzieć: „No, on ma przyjaciółkę”. A ta sędzina do mnie mówi: „Proszę pani, to nie jest żaden powód, żeby mu pani udzieliła rozwodu. Pani ma syna, który ma dwanaście lat! Niech się pani zastanowi”. Natomiast ja odpowiedziałam, że jeżeli mój partner nie chce ze mną być, to związek nie ma sensu. Później ten adwokat załatwił mi przeprowadzkę z Piastowskiej tu, do Przesieki. To są bardzo dziwne zbieżności i powiązania.

Atman znaczy oddech

Wystawa Urszuli Broll, Królikarnia, Warszawa, do 26 września 2020. Kuratorka: Katarzyna Kucharska

Dlaczego padło na Przesiekę?
Nasza grupa buddyjska chciała poszukać miejsca dla siebie. Warszawianka Joanna Lasota kupiła sobie w Przesiece dom. Jakbyście jechali drogą w dół, to tam po prawej stoi duży biały dom – tam powstał ośrodek buddyjski i dlatego chcieliśmy się tu przeprowadzić. Najpierw nasza grupa żyła w tym ośrodku, było sporo ludzi. Działały jeszcze poniemieckie domy wczasowe, przyjeżdżało więcej turystów. Kiedy grupa się rozproszyła, inni wyjechali, a ja z Rogerem i Henrykiem zostaliśmy. Później w Polsce powstały inne buddyjskie grupy: Szczecin, Kraków, Warszawa. Teraz jest ich bardzo dużo. Nas odwiedzają tu już nieliczni. Jest nieźle. Cisza jest wskazana.

Ciągle pani maluje?
W tej chwili mam dwuletni zastój. Cały czas się przystawiam, aby znowu zacząć. A najlepsze, że dostałam niedawno takie akwarele, jakich nigdy w życiu nie miałam.

A czy oprócz malarstwa próbowała pani kiedyś innych form, pisała lub rzeźbiła?
Pisałam. Formalnie bardzo kiepsko, ale to były dobre pomysły: akcje, postacie. Rzeźba mnie nigdy nie interesowała. Przez chwilę robiliśmy też z Andrzejem ceramikę, ale to miało głównie aspekt finansowy – chcieliśmy sprzedawać, robiliśmy paciorki, kolczyki.

Mówiła pani o buddyzmie, wydarzeniach, książkach i osobach, które spotykała pani na swojej drodze. Co miało największy wpływ na pani sztukę?
Nie wiem, czy coś miało oddziaływanie tego rodzaju. Nawet nie wiem, skąd ta geometria się wzięła w moich obrazach. Tak jak wszystko inne, to jest jakimś… 

...zbiorem przypadków?
Raczej konsekwencją naszych przeszłych działań. Ja nie wierzę w przypadki. To by było absurdalne, gdyby coś przychodziło ni z tego, ni z owego, z powietrza. Cokolwiek nas spotyka, z kimkolwiek się spotykamy, to ma swoją daleką przyczynę.