W centrum galerii malarstwa europejskiego Art Gallery of New South Wales w Sydney sidzi kapitan Cook. To rzeźba Nowozelandczyka Michaela Parekowhaia „English Channel”, odlana z nierdzewnej stali. Angielski odkrywca ukazany jest tu jednak nie w dostojnej pozie, w jakiej zazwyczaj funkcjonuje na pomnikach. Zamyślony, siedzi na stole ze spuszczonymi nogami. Lustrzana rzeźba odbija też wszystko, co znajduje się wokół niej.
Co to za bohater? – można by zapytać. I czy wszyscy mieszkańcy współczesnej Australii uznają go za bohatera? Czy zastanawia się nad skutkami swych „odkryć”? O czym właściwie opowiada sztuka europejska – te wszystkie pejzaże i sceny wypełnione białoskórymi postaciami – w kolonialnym państwie?
Postawienie rzeźby Parekowhaia w otoczeniu sztuki kolonialnej powoduje, że nie można tej sztuki przyjmować bezkrytycznie, jako czegoś neutralnego. Otaczające rzeźbę obrazy stają się symbolem i składową brutalnego podboju. Parekowhai, artysta pochodzenia maoryskiego, zmusił Cooka do aktu skruchy.
Strącić z piedestału
W rewolucyjnej atmosferze, jaka towarzyszy dzisiejszym protestom #blacklivesmatter, takie subtelne gesty jak rzeźba Parekowhaia najwyraźniej nie wystarczają. Jesteśmy świadkami jednego z największych ruchów ikonoklastycznych w najnowszej historii. Amerykańskie protesty antyrasistowskie po zabójstwie George’a Floyda rozlały się na cały świat. Podobnie globalny charakter ma obecny pomnikowy ikonoklazm.
Już od dawna w Stanach Zjednoczonych toczyła się dyskusja o potrzebie wyczyszczenia przestrzeni publicznej z generałów Konfederacji. Dzisiaj nie tylko w Ameryce, ale też w krajach Europy czy w Australii z postumentów ściąga się właścicieli niewolników, kolonialistów, a nawet tych bohaterów podręczników historii, których w podstawówce poznawaliśmy jako wielkich odkrywców – to wszak od nich, Kolumba, Cooka i innych, wszystko się zaczęło.
By usunąć konfederacyjny obelisk w Birmingham w Alabamie, protestujący posłużyli się radą egiptolożki, a więc specjalistki od obelisków, którą podzieliła się na Twitterze. W Bristolu statuę handlarza niewolników Edwarda Colstona grupa demonstrantów po prostu wrzuciła do wody. Na dobrą sprawę trudno zrozumieć, dlaczego większość z tych pomników uchowała się do naszych czasów. Dlaczego Belgia dopiero teraz pozbywa się pomników Leopolda II? Dlaczego w Wielkiej Brytanii wciąż można spotkać posągi handlarzy niewolników?
W niektórych krajach już dziś spontanicznemu ikonoklazmowi nakłada się ramy administracyjne. Burmistrz Londynu Sadiq Khan zapowiedział powołanie specjalnej komisji, która przeskanuje londyńskie pomniki pod kątem historii kolonializmu. To rodzaj zinstytucjonalizowanego ikonoklazmu.
Elementem protestów jest bowiem renegocjacja symbolicznych aspektów przestrzeni publicznej. Spontaniczne ikonoklastyczne gesty protestantów zmuszają władze do przeanalizowania tego, jak historia reprezentowana jest w przestrzeni publicznej.
Uruchomiona przez protesty energia społeczna okazuje się skuteczniejsza niż lata akademickich dyskusji. Te zbyt często grzęzną w symetryzmach. Widać to nawet w Polsce. Gdybyśmy spierali się na argumenty w sprawie pomnika prałata pedofila w Gdańsku, pomnik wciąż by stał. Wystarczyło kilku silnych mężczyzn, którzy słowa sprzeciwu wobec pedofilii w kościele przekuli w czyny.
Pomnikomania
Temat pomników wisi w powietrzu od dawna. W Polsce dyskusja ma jednak nieco inny charakter. Stawianie pomników stało się elementem gry politycznej. Temat powracał więc na wystawach. Otwarta pod koniec 2018 roku wystawa „Pomnik” w Królikarni przyglądała się życiu kilku wybranych pomników, od pomysłu uczczenia konkretnych wydarzeń i postaci po strącenie ich z postumentów. Monumentom poświęcona była zeszłoroczna edycja festiwalu Warszawa w Budowie, zatytułowana wymownie „Pomnikomania”.
Tytuł wydawał mi się niezbyt trafiony. Okazywało się bowiem, że sami artyści zaproszeni do udziału w festiwalu raczej pomników nie lubią, wolą je dekonstruować niż na nowo wymyślać.
Punktem wyjścia była świetnie znana diagnoza: pomniki, zwłaszcza w Warszawie, upamiętniają głównie mężczyzn, wojny, wybitne jednostki. Jednocześnie kuratorzy, Łukasz Zaremba i Szymon Maliborski, zauważali aktualność problemu pomników – jeśli wzbudzają emocje, to znaczy, że są też w jakiś sposób sprawcze.
Jednak, zajmując się pomnikami, nie zajmowali się historią. Jako remedium proponowali nie tyle radykalnie nowe propozycje pomnikowe, ile zastąpienie pomników sztuką w przestrzeni publicznej – aktualną i bynajmniej nie odlaną w brązie. Wystawa skupiała się na krytycznej analizie pomników i krytycznych dyskusjach, jakie można by toczyć na ulicach i placach za pomocą sztuki. Pytanie bowiem brzmi nie tylko, których pomników się pozbyć, ale też jakie pomniki stawiać i co robić, by te już istniejące trochę rozruszać.
Historię, także tę pomnikową, piszą zwycięzcy. W Polsce w ostatnich latach swoją wersję historii próbują pisać po prostu zwycięzcy wyborów. To odbija się też na pomnikach, chociażby tych z placu Piłsudskiego w Warszawie. Co jednak zrobić, by pomniki przestały być takie sztywne, by uczynić z nich przestrzeń dyskusji?
W książce „Obrazy wychodzą na ulice” Łukasz Zaremba pisał, że chcąc zmienić historię w przestrzeni publicznej, nie wystarczy zmienić samych pomnikowych bohaterów, trzeba przedefiniować sam gatunek pomnika. Mamy już takie przykłady w polskiej sztuce ostatnich lat. Mamy już takie przykłady prawie-pomników w polskiej sztuce ostatnich lat: palmę Joanny Rajkowskiej czy „Tęczę” Julity Wójcik.
Jako taką próbę ożywienia odebrałem napis „black lives matter” wysprejowany na cokole pomnika Tadeusza Kościuszki w Warszawie. Napis uznany za akt wandalizmu i skrytykowany przez prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego, raz wytarty, powraca. Szkoda, że nie doczekał się szerszej uwagi.
Nie ścierajmy (wszystkich) napisów
Pomnik Kościuszki w Warszawie to nudy na pudy. Postawiono go w 2010 roku, ale jest kopią pomnika z parku Lafayette w Waszyngtonie autorstwa polskiego rzeźbiarza Antoniego Popiela i odsłoniętego tam sto lat wcześniej.
Podczas protestów w Waszyngtonie tamtejszy pomnik Kościuszki został pokryty licznymi graffiti. Nie dlatego, by Kościuszko był przez protestantów nielubiany. Graffiti stało się po prostu nieodzownym elementem protestów.
Autorce czy autorowi napisu na warszawskim pomniku też nie chodziło przecież o dewastację pomnika. Wręcz przeciwnie. Ten napis to gest ikonofilski. Przypomina, co postać Kościuszki reprezentuje i jak aktualne są głoszone przez niego niegdyś poglądy. Hasło „black lives matter” brzmi jak wyjęte z jego ust. Kościuszko mógłby stać się jednym z bohaterów dzisiejszej rewolucji, także bohaterem protestów w Polsce, których symbolem stało się zdjęcie Rafała Milacha przedstawiające dziewczynę z transparentem „Stop calling me Murzyn”.
Jako kopia właściwego pomnika z Waszyngtonu świetnie by się do takich pomnikowych manewrów nadawał. To pomnik, który mógłby stać się poligonem. Sprejowy napis odbieram również jako wyraz potrzeby, by nasze pomniki nie były martwe, by ich współcześnie używać. Dlatego tym bardziej postulowałbym, by napis „black lives matter” pozostawić, przynajmniej na jakiś czas.
Fons Americanus
W wielu krajach podnoszą się głosy o potrzebie pomników nowych, niefałszujących historii, skupiających się na ofiarach, a nie oprawcach. Ministerstwo Kultury Francji zapowiedziało postawienie pomnika ofiar handlem niewolnikami w ogrodzie Tuileries obok Luwru już w przyszłym roku.
Jedna z najważniejszych propozycji pojawiła się przed obecną rewolucją. Przez kilka miesięcy w Hali Turbin w londyńskim Tate Modern można było oglądać monumentalną pracę „Fons Americanus” Kary Walker.
Już od wejścia uwagę zwiedzających przyciągała swą bielą ogromna fontanna, sięgająca niemal stropu dawnej elektrowni. Na jej szczycie znajdowała się półnaga kobieta. Woda tryskała z jej piersi i – jak mi się początkowo wydawało – z ust. Jednak gdy podszedłem bliżej, okazało się, że woda nie tryska z jej ust, lecz z poderżniętego gardła. Jej wygięta poza wynika zaś nie z erotycznego uniesienia, lecz przedśmiertnych drgawek. Woda, symbolicznie zastępująca krew z jej rany i mleko z jej piersi, spadała wąskimi strumieniami do okrągłej sadzawki.
Całość w groteskowy i ironiczny sposób opowiadała o wielowiekowym procederze handlu niewolnikami, ale kompozycja nawiązywała do dobrze znanego londyńskiego monumentu – pomnika królowej Wiktorii sprzed pałacu Buckingham, stanowiącego apoteozę brytyjskiego imperializmu. Na jego szczycie znajduje się uskrzydlona alegoria zwycięstwa, stojąca na globie. Zamiast celebracji imperium Kara Walker proponowała kontrprogram ikonograficzny, przypominający, na czym zbudowane zostało brytyjskie imperium. Są tu czyhające na nurka z dredami rekiny, podobne do tych, które podążały za statkami niewolników.
Fontanna Kary Walker spotkała się też z krytyką. Amerykańskiej artystce wytykano nieznajomość brytyjskiego kontekstu, chociażby zignorowanie historii samego Henry’ego Tate’a, handlarza cukrem, od którego muzea Tate wzięły swą nazwę. Nawet jeśli Tate zgromadził swój majątek już po zniesieniu niewolnictwa, mógł to uczynić w konsekwencji wieków niewolniczej pracy Afrykanów.
Wciąż możemy sobie jednak wyobrazić, że rzeźba Walker mogłaby stanąć w sąsiedztwie pomnika Królowej Wiktorii i prowadzić z nim dialog. Dziś bardziej niż jeszcze kilka miesięcy temu.
Pamiętanie
Wspominając swoje pierwsze zetknięcie z pomnikiem Wiktorii w Londynie, Kara Walker powtarzała pomnikowy truizm: pomniki tak wtapiają się w otoczenie, że przestajemy je dostrzegać, zapominamy, co reprezentują. Pomniki pamiętają za nas, więc my możemy zapomnieć. Pomniki traktowane są jako dane raz na zawsze, niezmienne. Dzisiaj jednak, w momencie zmian, i prawdopodobnie na krótką chwilę, pomniki stają się widzialne.
W. J. T. Mitchell na początku lat 90. zauważał, że w samą ideę sztuki publicznej wpisana jest przemoc. Wtedy przywoływał świeże przykłady – obalenie pomnika Mao Zedonga na Uniwersytecie w Pekinie, poprzedzające manifestacje na placu Tiananmen w maju 1989 roku, oraz „Boginię Demokracji”, zbudowaną przez demonstrantów z gipsu i styropianu, zniszczoną 4 czerwca przez pojazd wojskowy. Dzisiaj Mitchell miałby takich przykładów o wiele więcej. W Warszawie wciąż mamy świeżo w pamięci, jak wiele destrukcyjnej energii wyzwoliła „Tęcza” Julity Wójcik.
I chociaż wiele monumentów, zwłaszcza w krajach postkolonialnych, należy usunąć, chciałoby się spróbować wyjść poza logikę stawiania i burzenia pomników. Tak, by móc dzięki nim przepracowywać najważniejsze, wciąż palące kwestie społeczne. Takimi próbami były napis na pomniku Kościuszki czy zeszłoroczna „Pomnikomania”. Ale wciąż były to gesty dosyć nieśmiałe, przymiarki do właściwych działań. Na te jeszcze czekamy.