Daniel Malone należy do rzadkiego gatunku artystów (i w ogóle ludzi), którzy sami pochodząc z tak zwanego Zachodu, zdecydowali się osiedlić w Polsce. Dość powiedzieć, że w grę wchodziły czynniki pozaracjonalne. Związki Nowozelandczyka z naszym krajem datują się od wystawy „Przypływ” w 2006 roku w Zachęcie, prezentującej sztukę Antypodów, gdzie zaroiło się od desek surfingowych, kangurów i innych stereotypowych atrybutów Australii i Nowej Zelandii. Dwa lata później już jako artysta mieszkający w Polsce zaprezentował pierwszą indywidualną wystawę w Kordegardzie, wówczas jeszcze będącej filią Zachęty. Jednak przed przeprowadzką do Polski – jako że nie mógł przewieźć swego całego ziemskiego dobytku – kolekcjonowane przez lata przedmioty (a wykazywał cechy patologicznego zbieracza) jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przekształcił w dzieło sztuki. Dzisiaj spoczywają w nowozelandzkim muzeum. W Polsce pojawił się z tym, co miał w głowie.
Daniel Malone. Wschodzący Babilon
kurator: Krzysztof Kościuczuk, Arsenał, Białystok, do 29 maja 2014.
Wystawa w białostockim Arsenale, a dokładniej – w należącym do galerii budynku byłej elektrowni, to właściwie miniretrospektywa, podsumowująca polski etap twórczości artysty. Zbiera wybrane prace Malone’a od jego pierwszej warszawskiej wystawy do dziś. Owo „dziś” to realizacje białostockie, inspirowane lokalną specyfiką i historią.
Bjalistoko
I tak Malone z pasją etnografa wybiera się na białostocki dworzec PKS; w latach 80., gdy powstał – cudo architektury, dzisiaj – świadectwo estetycznego i higienicznego upadku przewoźnika. Artysta nagrywa przaśno-brudne wnętrza niczym szpieg, kamerą ukrytą w zegarku.
Sam niegdyś jako stały klient PKS i obywatel Podlasia gościłem często na tym dworcu, wsłuchując się w nadawane z radiowęzła ogłoszenia, a to o hurtowni sprzętu rolniczego, a to o gminnej dyskotece. Co jakiś czas odzywała się zaś reklama reklamy. Po amerykańskim marszu wygwizdanym przez maszerujących mężczyzn (marines?) męski głos obwieszczał: „Czy słyszysz? To gwiżdżą twoi zadowoleni klienci, którzy usłyszeli reklamę dźwiękową na dworcu PKS w Białymstoku”. Dzisiaj jest tu jeszcze bardziej swojsko. Z uwagi na położenie Białegostoku, dworzec upstrzony jest szyldami po polsku i cyrylicą.
W ogromnej, ciemnej hali byłej elektrowni, gdzie wyświetlany jest film z dworca PKS, rozlegają się łatwo rozpoznawalne dźwięki muzyki disco polo. Wszak Białystok uchodzi za stolicę tego gatunku. Tyle że piosenka śpiewana jest w obco brzmiącym języku. To utwór, który artysta nagrał wspólnie z zespołem Spike, przy współpracy z lokalnym Radiem Jard oraz Białostockim Towarzystwem Esperantystów (Bjalistoka Esperanto-Societo). Język piosenki „Czary mary” to właśnie esperanto. Nieprzypadkowo, bo właśnie w Białymstoku urodził się i wychował twórca sztucznego języka Ludwik Zamenhof. Za jego młodości było to wielokulturowe miasto, w którym obok siebie mieszkali Żydzi, Polacy, Rosjanie i Niemcy. W barierze językowej Zamenhof widział przyczynę konfliktów między grupami etnicznymi. I z tego przekonania wiele lat później narodziła się idea języka wspólnego dla wszystkich. Malone za pomocą „Czary mary” w esperanto jakby starał się zaczarować Białystok – dziś miasto monokulturowe i cierpiące na niemal chroniczną, polsko-swojską ksenofobię.
Narodowa abstrakcja
W niewyremontowanej i w niewielkim stopniu dostosowanej do prezentacji sztuki elektrowni nie wszystko wygląda tak, jak ma wyglądać – odnosi się wrażenie brudu. Najlepiej wypadła tu kilka lat temu „Podróż na Wschód”, od której Arsenał rozpoczynał artystyczną eksploatację budynku. Wystawa Malone’a wypada nieco chaotycznie, chociaż artysta starał się jak mógł, by zagospodarować przestrzeń w różnych jej wymiarach. Największą halę opisał dwoma pracami, które zwisają z sufitu. Jedna składa się z połączonych ze sobą niebieskich i zielonych trójkątów, które najpierw wpisują się w konstrukcję stropu, a potem efektownie, łącząc się bokami, spływają do podłogi (kilka lat temu tymi samymi trójkątami Malone „uczytelnił” elementy konstrukcyjne galerii BWA w Zielonej Górze).
Druga wertykalna praca to szeroka wstęga trochę przypominająca polską flagę – proporcje bieli i czerwieni są jednak zaburzone, a do tego całość efektownie plamią kolorowe kleksy-słońca. Jest to więc abstrakcyjne płótno, ale z podskórnie wyczuwalną skierowaną ku Polsce ironią. Potwierdza to tytuł – „Upadając powstając”, a także umieszczone na ścianie obok wypalane w glinie formy okrągłych min z logiem Polski Walczącej. Malone pomalował je też tak, że z jednej strony mogą uchodzić za malarstwo maskujące rodem z armii, a z drugiej – za malarską abstrakcję.
Gry i zabawy
Charakterystyczne dla twórczości Nowozelandczyka powiązanie dzieła sztuki z miejscem, w którym powstaje i do którego jest przeznaczone (zazwyczaj określane angielskim terminem site specific), staje się mniej czytelne w przypadku pokazywanych na wystawie starszych prac. Tym bardziej, że ich pierwotny kontekst nie zostaje nigdzie opisany i dla przeciętnego widza pozostaje zagadką. W wielu miejscach widz może tylko bezradnie rozkładać ręce. Nie domyśli się raczej, że jedno z mniejszych pomieszczeń udaje warszawską Galerię Foksal, w której Malone miał wystawę w styczniu poprzedniego roku. „Śledź zmiany/The Proof Reader” z jednej strony nawiązywała do skomplikowanej historii galerii, z drugiej – do pracy korektora tekstów angielskich, którą wykonuje artysta, zatrudniany przez polskie instytucje wystawiennicze. Instalacja w miejscu, które nieudolnie naśladuje galerię, nawiązuje m.in. do wystawy „5x” z 1966 roku, zorganizowanej wspólnie przez artystów i muzyków przy okazji festiwalu Warszawska Jesień. Podobnie enigmatycznie wyglądają skądinąd atrakcyjne pozostałości po performansie wykonanym przez artystę w Muzeum Sztuki w Łodzi.
Mniej problemów sprawią natomiast realizacje Malone’a, w których dał upust swojej fascynacji swoistym elementem małej architektury polskich miast – trzepakiem. W Łodzi gestem archiwisty udokumentował wszystkie trzepaki znajdujące się przy ulicy Piotrkowskiej. Plan ulicy wraz z naniesionym położeniem trzepaków wykonał jako podłużny dywan, który – teoretycznie – na takim trzepaku można by wytrzepać. Innym razem w dokamerowym performansie artysta uderzał pomalowaną kolorowo trzepaczką w płótno, na którym odtworzył wzór z dywanu – taki sam, na jaki natknął się kiedyś na trzepaku na warszawskiej Pradze. Abstrakcyjne, geometryczne wzory dywanu przywodziły na myśl suprematyzm Kazimierza Malewicza. Teraz znowu powróciły na płótno. I z powrotem na trzepak.
Idee awangardy czy wizje lepszego świata zderzają się tu z prozą codzienności. I najwyraźniej z nią przegrywają. Trzepak góruje nad Malewiczem. A piosenka chodnikowa, nawet w esperanto, pozostaje kłującą w uszy piosenką chodnikową.