Nowy Jork – Białystok – Karlsruhe. Wędrująca wystawa prac Józefa Robakowskiego przykuwa uwagę miłośników awangardy progresywnej lat 70. i 80. Galerię Ludlow 38 na dolnym Manhattanie odwiedzają celebryci świata sztuki – m.in. Hans-Ulrich Obrist z londyńskiej Serpentine Gallery, lewicowa myślicielka Chantal Mouffe oraz liczni kuratorzy i eksperci MoMA. Życzliwą recenzję publikuje „Artforum”. Czy u nas będzie podobnie?
O samym Robakowskim należy pamiętać, że to artysta głęboko świadomy. W jego pracach nie dzieje się nic przez przypadek. A raczej: nawet przypadek nie jest tu przypadkowy – Robakowski to rasowy konstruktywista, do tego zawodowy historyk sztuki i operator filmowy, przy tym zaciekły polemista, niestrudzony tropiciel niekompetencji wśród znawców i artystów. To także wybitny pedagog i animator kultury – profesor łódzkiej filmówki, a zarazem nieodrodny fluxusowiec – spiritus movens kilkunastu ogólnopolskich i międzynarodowych ruchów artystycznych, kurator i mecenas w jednej osobie. Żywa legenda polskiej sztuki współczesnej – prekursor sztuki wideo i multimediów.
Józef Robakowski w Arsenale
„Józef Robakowski”, Galeria Arsenał, Białystok, kuratorzy: Michał Jachuła i Tobi Maier, do 12 lutego 2012.
Wiosną 2011 wystawa była pokazywana w Galerii Ludlow 38 w Nowym Jorku, a od maja do sierpnia 2012 będzie można ją zobaczyć w ZKM | Zentrum für Kunst und Medientechnologie w Karlsruhe.
Strona artysty: http://www.robakowski.net/
Kuratorzy zadbali o katalog wystawy – solidnie wydany, na bezpretensjonalnym, przyjemnie tanim papierze. Po rozfoliowaniu intensywny zapach drukarskiej farby natychmiast przenosi nas w czasy przetłuszczonych czcionek, mechanicznych powielaczy, przemycanej bibuły i drugiego obiegu – w czasy, gdy za niezależność trzeba było płacić. Przenosi jednak bezpiecznie – z dala od milicyjnych kordonów, przeszukań, aresztowań i konfiskat mienia.
Jedna uwaga praktyczna: dobrze się przygotować na kilka godzin zwiedzania – ilość prac nie jest tu niby zawrotna, lecz wiele z nich to filmy. Jeżeli do tego zechcemy poprzeglądać wyłożone publikacje, to wystawa zajmie nam całe popołudnie. Ale niezależnie od tego ile mamy czasu, dobrze się uzbroić w cierpliwość i pokorę. Czy też może właśnie dobrze się rozbroić – przystanąć na chwilę przed lustrem i się zastanowić: gdzie moja wrażliwość? Empatia? Prostoduszność? Zupełnie na serio przemyśleć znaczenie tych „oldskulowych” wartości.
Józef Robakowski, kadr z filmu Żywa Galeria,
Natalia LL, 1974–75
Najpierw tytuł wystawy: „Józef Robakowski”. Lakoniczny, prawda? W środku ma się wrażenie, że do tego chybiony. Tytułowy bohater prawie tu niewidoczny. Przed nami „Żywa galeria” (1974-75), a w niej niezrównani: Natalia LL, Jerzy Bereś, Zbigniew Dłubak, Andrzej Partum, Jan Świdziński, Zbigniew Warpechowski – pokolenie artystów zupełnie osobnych, z którymi Robakowski przez długie lata ściśle współpracował.
Tytuł wystawy nas zwodzi, ponieważ jej tematem nie jest w żadnym razie ekspansywne ego artysty. Tematem jest tu właśnie ego wycofane: dialog, synergia, kreatywna współpraca, zwierciadlany mechanizm interakcji. Dopiero z nich jest utkana przestrzeń wystawy – struktura rozedrgana, policentryczna, polimorficzna i polifoniczna. Robakowski jest w niej, rzecz jasna, obecny, ale na sposób dyskretny.
No właśnie. Przestrzeń Arsenału. Niełatwo się tutaj określić. Początkowo wydaje się zbyt rozproszona i jakaś taka świetlicowa – pozbawiona ascetycznego decorum. Prozaiczny świat walizek, gablot, magnetowidów i nieostrej wizji. Jednym słowem: fluxus. Prace nie narzucają się tutaj, nikogo nie kokietują, lecz przyzywają po cichu – dyskretnie magnesują setką maleńkich biegunów.
Czuć w tym solidny kuratorski warsztat. Choć może inaczej: ta przestrzeń jest przemyślana, ponieważ właśnie jej nie czuć – ponieważ się wydaje zupełnie przeźroczysta. Kuratorzy nie przykrywają prac własnym tekstem, niczego nie zagadują, ale wydobywają ich sensy. Nawet kubatura pomieszczeń wydaje się dopasowana do gęstości treści – wprost proporcjonalna do rozmiarów percepcyjnego pola, jakie musimy otworzyć, aby ich doświadczyć.
Jedna praca szczególna: „Uniesienie. Oratorium dla Katarzyny Kobro” (2011). To zapis wideo odprawianej za artystkę liturgii prawosławnej, przetkany obrazami jej prac rzeźbiarskich. Ortodoksyjna dogmatyka i starocerkiewne śpiewy paradoksalnie nadają plastyczności tym eterycznym formom. Ona sama patrzy ku nam z rozdzierającym smutkiem. Hipnotycznej urody dwudziestoletnia dziewczyna.
Wideo wprawdzie powstało rok temu, Robakowski posłużył się jednak medium już niedzisiejszym – zapisem VHS. W kontekście technik cyfrowych obniżona rozdzielczość i niewielka dystorsja pogłębiają duchowy wymiar obrazu, nadając mu patyny lat 80. Łamiąc reguły filmowego warsztatu, artysta z uporem filmuje pod światło, aż do przeciążenia optycznych przetworników. Ten sprzętowy wysiłek jest jak ćwiczenie ducha – oczyszcza z przedmiotowości i prowadzi ku sacrum. Zupełnie jakby to kręcił natchniony zapaleniec – filmowiec-licealista. Chyba trudno o większy komplement dla profesora.
Jest w tej wystawie jakaś ojcowska czułość. Nas jednak kuratorzy nie traktują jak dzieci, którym trzeba wszystko pokazywać, ale jak dorosłych partnerów w dialogu – to na nas spoczywa ciężar wydobycia najbardziej ukrytych przesłanek. Prowadzi to jednak do trudnej sytuacji, w której ważne konteksty zostają nierozpoznane – jak choćby znaczenie upiornie buraczkowego koloru na ścianach jednego z pomieszczeń. O co tutaj chodzi? Panowie, więcej światła!
widok wystawy Józef Robakowski,
fot. Maciej Zaniewski, dzięki uprzejmości Galerii Arsenał
Pomimo performatywnego i multimedialnego wymiaru, korzenie twórczości Robakowskiego tkwią w konstruktywizmie – (re)animując w latach 70. łódzkie środowisko artystyczne, (re)kultywuje on program Stażewskiego, Strzemińskiego i Kobro. Sztuka nie jest tu rozumiana dekoracyjnie, ale jako analityczne, wręcz inżynieryjne penetrowanie istoty artystycznego medium – jego skrupulatne „czyszczenie” ze wszystkich „barokowych” naleciałości (figuratywności, literackiej narracji). Celem artysty jest więc konstruowanie form w dialogu z materiałem, z pokorą wobec jego ukrytych ograniczeń, ze świadomością możliwych zastosowań, natomiast bez ambicji estetycznych, bez moralizatorstwa czy dydaktyzmu. Dzieło samo w sobie jest już powidokiem – ma trafiać w intelekt, nie zostawać w oku.
To, co Strzemiński uczynił z malarstwem, a Kobro z rzeźbą, Robakowski robi z filmem. W latach 70. współtworzy Warsztat Formy Filmowej, gdzie eksperymenty podejmują m.in. Wojciech Bruszewski, Paweł Kwiek, Antoni Mikołajczyk, Zbigniew Rybczyński i Ryszard Waśko. Artyści wspólnie badają techniczne, wizualne i akustyczne potencjały światłoczułej taśmy oraz filmowej aparatury – kinematografów i kamer. Pokazy tej grupy zyskują uznanie na kilkunastu festiwalach zagranicznych. Linearna narracja, twórcza ekspresja, mimesis, ustępują miejsca migotaniu światła, furkotom projektorów, staccato poklatkowych ujęć. Niekiedy bywa to dokuczliwe dla oka albo ucha, ale sztuka w ogóle bywa dokuczliwa. Tu dialog zostaje przeniesiony z poziomu werbalnego na poziom zmysłowy, zgoła somatyczny. Wielokanałowa interakcja rozgrywa się z daleka od świadomości – na osi: światło / dźwięk vs nasz aparat wzrokowo-słuchowo-czuciowy.
Józef Robakowski, Rynek, film 35mm, 1970,
współpraca T. Junak, R. Meissner
Dobrym przykładem jest „Rynek” (1970), gdzie poklatkowo sfilmowany ruch tłumu zamienia plac targowy w rozpełzany, wełnisty klaster materii, rytmicznie taktujący w tempo projektora. Podobnie „Uwaga: Światło!” (1981-2004), poświęcone pamięci Paula Sharitsa. Jest to jedyna praca, która wykracza łagodnie ku estetyce Bauhausu. Zgodnie z metodyką wizjonera koloru – Johannesa Ittena – zostajemy napromieniowani barwami podstawowymi, które waloryzują al tempo rubato do mazurka f-moll Chopina. Praca ta kondensuje dwa z wielkich problemów pierwszej awangardy: doświadczenia synestezyjnego oraz wzajemnych relacji muzyki i malarstwa. Uzmysławia też umowność tego, co nazywamy wzrokiem – pobudza nasze źrenice nawet przy zamkniętych powiekach. A zresztą: sam/a zobacz.
***
Z tym buraczkowym kolorem to jest taka plotka: wedle profesora Robakowskiego o dziwo właśnie ta barwa najlepiej wydobywa formalną swoistość dzieł sztuki. Na buraczkowo pomalował więc ściany Galerii Wymiany, czyli własnego mieszkania w Łodzi, gdzie od przeszło ćwierć wieku nieprzerwanie tworzy osobliwe Wunderkammer, gromadząc prace własne i innych artystów, które pokazuje zaproszonym gościom. Ten kolor ścian tu – w Arsenale – zaprasza nas tam do środka.
Siadamy więc z gospodarzem, aby popatrzeć przez okno i sobie pogawędzić. Tak poznajemy pana Narbuta z pieskiem Murzynkiem oraz pana Żyto – najbogatszego sąsiada w klatce, co ma dwa samochody. Widzimy jak żona artysty – Małgosia – parkuje na zakazie i biegnie do supersamu, aby zająć kolejkę; jak chyłkiem przemyka „Pan Z”, co handluje nielegalnym mięsem, i jak pan elektryk wietrzy limuzynę. W kwadrans na naszych oczach przesypują się dwie dekady z podwórka przy ul. Mickiewicza w Łodzi. Wszystko opowiedziane bez cienia szyderstwa, goryczy czy niechęci. Mrówcza epopeja głosem jowialnego wujka – „Widok z mojego okna” (1978-99).