Jak zrobić sztukę z kija? „Czerwona poprzeczka” (1973) – genialny gest młodego Krzysztofa Bednarskiego, wówczas zaledwie kandydata na warszawską ASP. Zadanie egzaminacyjne polegało na kompozycji kija w przestrzeni przy pomocy dostępnych środków. Bednarski pomalował go na czerwono i zaklinował w poprzek wejścia do egzaminacyjnej sali. Przechodząc członkowie komisji musieli chylić czoła. Autor zadania – profesor Oskar Hansen – rzecz jasna był zachwycony.
„Czerwona Poprzeczka”
artyści: Krzysztof Bednarski, Wojtek Bąkowski, Norman Leto, Wojtek Pustoła, Iza Tarasewicz, kurator: Stach Szabłowski. Salon Akademii, Warszawa, wystawa czynna do 16 marca 2012.
Wchodząc do galerii łatwo zapominamy, że prócz tego, co potrafimy zauważyć i nazwać, istnieje także to wszystko, co się nam wymyka – co sztuka z nami robi, choćbyśmy sobie z tego nie zdawali sprawy. Słowa-klucze to: haptyczność, proksemika, kinestezja. Rzeźba zaczyna się właśnie tutaj. Ale co tak właściwie się tutaj zaczyna? Czym jest rzeźba w polu sztuki współczesnej?
Najnowsza wystawa w Salonie Akademii jest próbą odpowiedzi na te pytania. I chyba trudno o miejsce bardziej odpowiednie. To w murach warszawskiej uczelni kształtowała się tożsamość polskiej rzeźby współczesnej – na przecięciu tradycji realizmu Tadeusza Breyera z ideą formy otwartej Oskara Hansena, ćwiczeń klauzurowych Jerzego Jarnuszkiewicza aż po ferment „Kowalni” Grzegorza Kowalskiego.
Nic więc dziwnego, że Stach Szabłowski, kurator wystawy, stawia pytania o rzeźbę w sensie tradycyjnym – o jej materialność, o bryłę, gęstość, ciężar, fakturę; o sposób w jaki organizuje przestrzeń i zmusza nas do reakcji.
Performans Krzysztofa Bednarskiego
podczas wernisażu Szabłowski w pierwszym rzędzie sięgnął po prace Krzysztofa Bednarskiego – jednego z najwybitniejszych żyjących rzeźbiarzy polskich, ucznia Hansena i Jarnuszkiewicza. W odróżnieniu od większości wychowanków macierzystego wydziału, Bednarski ani nie porzucił tradycyjnego rzemiosła, ani nie popadł w akademicką rutynę – prócz realizacji rzeźbiarskich w metalu, brązie i marmurze, uprawia także malarstwo, grafikę, tworzy instalacje multimedialne i etiudy filmowe, nie stroni od performansu. Jego twórczość wydaje się przeto idealnym case study do analizy postawionych problemów.
Otwierająca wystawę rekonstrukcja „Czerwonej poprzeczki” kondensuje modernistyczny sposób pojmowania rzeźby – wydobywa całkowity potencjał semantyczny obiektu w zastanej przestrzeni, przy minimalnej ingerencji w jego strukturę i formę. Uruchamia zarazem całe spektrum funkcji performatywnych – nie tylko ujawnia polityczny („sztuko-twórczy”) wymiar instytucji, ale i demonstruje moc sprawczą artystycznego gestu, który zawłaszcza jej przestrzeń, a zarazem w ironiczny sposób zupełnie neutralizuje. Wyobraźmy sobie szacowne profesorskie grono zmuszone do karkołomnych wygibasów pod kijkiem.
Czy to oznacza, że rzeźba musi być przestrzenna? Jakie są granice jej fizykalności? Problemy te implikuje druga z pokazywanych w Salonie prac Bednarskiego: „Popiół i papier – dwa sprzeczne zeznania” (1991). Szczelnie zamknięte akwarium, a w nim spopielony egzemplarz rocznika jednej z gazet. Rzeźba jako uruchamiany powietrzem tuman kurzu i sadzy; rzeźba jako ruch, chaos – w granicach rozsądku (szklistych). Także i tu nic się nie zdarzy bez naszego udziału – powietrze musimy tłoczyć przy pomocy pompek.
Trudno uwierzyć, ale w kilku pracach pozostałych artystów materialność rzeźby jest jeszcze bardziej umowna. Olaf Brzeski redukuje ją do rachitycznej konstrukcji z kłosów i słomek. Portret – odwieczne wyzwanie rzeźbiarzy – staje się tu powidokiem, zapisem haszyszowej maligny. Głowa modela rozmywa się w obłoku, a sylweta wyciąga jak w zakrzywionym zwierciadle. Pozorna łamliwość potęguje wrażenie zniekształconej percepcji – kłosy i słomki to kuta na gorąco i cięta szlifierkami stal polichromowana. Materia, która udaje, że nie jest sobą.
A może obecność materii w ogóle nie jest konieczna? Może by tak oczyścić rzeźbę z realności? W tę stronę kierują nas prace, które rozgrywają się w sferze wyobraźni. Wojtek Pustoła, zamiast solidnej bryły, daje do odsłuchania alogiczną narrację – rzeźbę rozproszoną w strzępkach opowieści. Do reszty z pantałyku zbija nas Norman Leto, pokazując amatorskie wideo na temat instalacji w jakiejś przestronnej galerii. Was też zirytowała ta prowizorka? No więc tutaj właśnie daliśmy się nabrać – to nie jest zapis wideo, ale misternie zaprogramowana przestrzeń wirtualna. Czy to jeszcze rzeźba? Poza prawami fizyki? Trudno oczekiwać łatwych odpowiedzi.
Haptyczny wymiar rzeźby przywraca „Mały człowiek” (2008) – abiektalny przedmiot, porzucony w kącie przez Izę Tarasewicz. Wypłowiała mumijka z garbowanych pęcherzy. Pomimo niewielkich rozmiarów wypełnia swą obecnością niemal połowę galerii. Oseskowatość, martwota nie dają przejść obojętnie.
Na koniec dość masywne „Przechowywanie wyjaśnień” (2012) – wypełnione po brzegi akwarium na jasnym cokole. Wojciech Bąkowski zatopił w nim głośnik, z którego coś do nas mówi. Rzeźbiarskim medium staje się tu woda, która chyba powinna się marszczyć pod wpływem akustycznej fali. Jeżeli tak, to szkoda – efekt jest minimalny.
IIza Tarasewicz, „Mały człowiek”, 2008
fot. Agnieszka AleksiewiczNiezależnie od tego, co chciał nam powiedzieć artysta (a tego się nie dowiemy – głośnik jest zbyt głęboko), praca jest o tym samym, co słynny performans Josepha Beuysa z 1965 roku. Aby ukazać przepaść między logosem a sztuką, wyjaśniał on obrazy martwemu zającowi. Słowa zagadują dzieło sztuki – zatrzaskują nas przed nim w gotowych pojęciach i kategoriach. Mowa Bąkowskiego z wnętrza bryły – słyszymy ją, lecz nie możemy zrozumieć – mówi nam o tym samym: rzeźba robi coś z nami z daleka od świadomości, jest tam gdzie pożądanie – w samym środku brzucha.
Tym samym wracamy do punktu wyjścia: rzeźba ma to do siebie, że bardziej ją czujemy, aniżeli widzimy i potrafimy nazwać. Tylko czy ten proksemiczno-kinestezyjny wymiar rzeźby wyklucza możliwość jej wytłumaczenia?
Pytanie to trzeba postawić twórcom wystawy. Przed nimi zawsze najtrudniejsza rola – nie tylko trzeba zadbać o techniczne aspekty (transport, ubezpieczenie, całą biurokrację); nie tylko tak poustawiać prace, żeby się „nie gryzły”, ale i tak je opisać, żeby nic nie zagadać, a jednocześnie naprowadzić. Na tym ostatnim odcinku, niestety, w Salonie Akademii zostajemy sami – prócz lakonicznych informacji nikt nam nie tłumaczy o co tutaj chodzi. Słowem: wystawa niezła – dla wtajemniczonych.