Krakowskie tutti frutti
fot. Mateusz Torbus

9 minut czytania

/ Sztuka

Krakowskie tutti frutti

Karol Sienkiewicz

Zapowiadany z pompą Krakowski Salon Sztuki to artystyczna stajnia Augiasza. Miało być egalitarnie, wyszło niepoważnie

Jeszcze 2 minuty czytania

Znowu mamy salony. Coś jest na rzeczy, bo temat powraca. Dziś mało kto jeszcze pamięta coroczne wystawy Związku Artystów Plastyków czy wystawy „otwartych drzwi”, w których udział wziąć mógł niemal każdy, nie mówiąc już o prawdziwych dziewiętnastowiecznych salonach. Niektórzy do idei salonu, a raczej pewnego o nim wyobrażenia, wzdychają jednak z sentymentem.

Dla jednych salon reprezentuje „stare dobre czasy”, gdy sztuka dawała się łatwo ująć w tradycyjne media: rzeźbę, malarstwo, grafikę. Innym chodzi raczej o to, by na jednej wystawie pokazać potencjał całego środowiska artystycznego, bez podziałów. Wielu artystów, zwłaszcza starszej daty, nie znosi przecież kuratorów. Związek Polskich Artystów Plastyków już po ostatnich wyborach parlamentarnych zaczął się dopominać powrotu swoich pokazów do warszawskiej Zachęty. Podczas ubiegłorocznej Ogólnopolskiej Konferencji Kultury profesor gdańskiej ASP Wojciech Sęczawa postulował, by „jury” nie wybierało konkretnych prac na wystawy, lecz oceniało je już po wernisażu.

Minister Piotr Gliński przybył niedawno z gospodarską wizytą do Zachęty, gdzie opowiadał o „salonach jesiennych”, jakie mają się odbywać w narodowej galerii, skupiających się na różnych dziedzinach sztuki. Tegoroczny, pierwszy taki „salon” to wystawa „Co po Cybisie”, prezentująca malarzy – laureatów Nagrody Cybisa, przyznawanej przez Okręg Warszawski ZPAP. Zresztą w warstwie wizualnej wystawa odwołuje się do dawnych salonów a malarstwo ozdabiają nawet żywe palmy. Za rok „salon” Zachęty skupi się na scenografii, a za dwa lata – na rzeźbie. Zachęta dba jednak o to, by były to pokazy pod czujnym okiem kuratora.

Krakowski Salon Sztuki

Pomysłodawcy: Gaweł i Magdalena Kownaccy, 12 – 21 październia 2018, Pawłac Sztuki, Kraków

Co innego w Krakowie – tu już jest salon pełną gębą. Organizatorzy, Gaweł i Magdalena Kownaccy z galerii F.A.I.T., odwołują się do XIX-wiecznej tradycji. Na otwartym w ostatni weekend Krakowskim Salonie Sztuki w Pałacu Sztuki chcieli pokazać, co słychać u krakowskich artystów, zintegrować ich, stworzyć międzypokoleniowe mosty. Najważniejszy jest tu oczywiście aspekt krakowski. To kolejna już inicjatywa podkreślająca walory tamtejszego środowiska, od pokoleniowych wystaw krakowskiego malarstwa w Mocaku, po wyławiający młode małopolskie talenty Sejsmograf w Bunkrze Sztuki.

Inauguracja Salonu / fot. M. TorbusInauguracja Salonu / fot. M. Torbus

Krakowski Salon Sztuki kategorię „krakowskości” traktuje dosyć luźno, ale na pewno podszyty jest lokalną dumą. To iście gargantuiczne przedsięwzięcie. Swe prace mógł zgłosić każdy. Po wstępnej selekcji do wystawy zakwalifikowano około dwieście dzieł ponad stu artystek i artystów. Krakowski Pałac Sztuk pęka w szwach. Sponsorzy – m.in. hotel i centrum handlowe – sypnęli groszem na całkiem pokaźne nagrody (grand prix to 20 tys. złotych).

Nie obyło się bez animozji. Nie wszyscy artyści chcieli w salonie brać udział, spodziewając się słabego poziomu. A kilkoro twórców, których prace nie przeszły przez pierwsze sito, naprzeciwko Pałacu Sztuki, w knajpie Betel zorganizowało nawet Salon Odrzuconych. Tam też przeniosła się część imprezy. Trudno było nie darzyć sympatią png (persona non grata), jak sami się określali, jednak nie byli to młodzi gniewni, których twórczość czeka jeszcze na zrozumienie. Chcąc nie chcąc, podkreślali za to wagę głównego wydarzenia. W rozkroku stanął zaś Adam Rzepecki, który ostatecznie pojawił się i tu, i tu.

Zorganizować salon – może to nawet brzmi fajnie. Kiedyś na salonach przechadzały się panie w pięknych sukniach i eleganccy panowie w cylindrach. Na otwarciu w Krakowie panowały inne zwyczaje odzieżowe, a przebrani w paramilitarne kostiumy projektu Doroty Nawrot organizatorzy porównywali imprezę do statku pirackiego.

widok wystawy / ddddd dddwidok wystawy / Mateusz Torbus 

Trochę nie łapię tej metafory. F.A.I.T., galeria o długiej już tradycji, organizuje swój salon we współpracy z władzami miasta (Krakowskim Biurem Festiwalowym) oraz przy wsparciu lokalnego biznesu. Niemal cały program towarzyszący tygodniowemu pokazowi dotyczy zaś kolekcjonowania i sponsoringu, a zamknie go aukcja niektórych prac, na rzecz organizacji przyszłorocznej imprezy. Artyści, by mieć swój salon, muszą go więc współfinansować.

Ale podstawowe pytanie brzmi: czy taka formuła jest wciąż aktualna i czy można ją zastosować do sztuki współczesnej. Dziewiętnastowiecznym malarstwem historycznym czy akademickim można było tapetować ściany, bez większej szkody dla sztuki. W XX wieku to sama wystawa stała się jednym z najważniejszych mediów sztuki. Dzieł sztuki współczesnej nie można po prostu wrzucić do jednego worka i nim potrząsnąć.

Stosujący tę właśnie metodę Krakowski Salon Sztuki przypomina więc raczej wystawy końcoworoczne na ASP. By uzyskać tak szeroką środowiskową reprezentację, dosyć nisko powieszono poprzeczkę. Obok siebie pokazują tu artyści światowego formatu i debiutanci, artyści starszego pokolenia i bardzo młodzi. Niektórzy potraktowali sprawę nieco olewczo, inni całkowicie poważnie – pokazując specjalnie na tę okazję przygotowane prace. Ale z panującego tu bałaganu trudno cokolwiek wyłowić. Zauważa się raczej to, co się już zna.

fot. Mateusz Torbusfot. Mateusz Torbus

Tu pojawia się bowiem największy mankament krakowskiego salonu – organizatorzy nie poradzili sobie wystawienniczo z takim natłokiem prac. Wspierali się wprawdzie pomocą architekta Łukasza Lendzinskiego, ale miał on do dyspozycji jedynie materiały z magazynów Krakowskiego Biura Festiwalowego, czyli pozostałości po różnych wcześniejszych festiwalach i imprezach. Stąd takie pomysły, jak wyłożenie całej sali białym płótnem (prosimy o zdjęcie butów) czy tworzenie konstrukcji z leżaków (z napisem „Nastaw się na kulturę”). Zamiast eksponować sztukę, zastosowane rozwiązania tylko potęgują wrażenie chaosu.

W największej, wysokiej sali zbudowano specjalny taras widokowy z rusztowań, by można było się z bliska przyjrzeć wypełniającym całe ściany obrazom, ale zasłonięto też świetlik, przez co pomieszczenie nawet w ciągu dnia pogrążone jest w ciemności, a poszczególne prace wydobywa z niej reflektor, będący w ciągłym ruchu i zatrzymujący się co chwilę na konkretnym dziele. W efekcie nie da się tu nic zobaczyć.

Oświetlenie, a właściwie jego brak, to niejedyny problem. Dzieła zestawiono ze sobą tak, jak się pakuje walizkę, więc się ze sobą gryzą. Praca Rzepeckiego „Niebo gwiaździste nade mną” zasłania niczym baldachim malarski „Kamień filozoficzny” Jakuba Juliana Ziółkowskiego. Praca Ziółkowskiego niemal uniemożliwia obejrzenie dzieła Rzepeckiego. Wyjątkowo smutnie wypadła rzeźba Kingi Nowak, wciśnięta w kąt między sceną i punktem informacyjnym. Nawet lepsze dzieła po prostu giną w tej kołomyi. Ta wystawa to przepis na groch z kapustą lub zupę z gwoździa. Jednym słowem – amatorszczyzna.

Widok wystawy / fot. M. torbusWidok wystawy / fot. M. Torbus

Tymczasem Kraków, drugi po Warszawie najważniejszy ośrodek sztuki współczesnej w Polsce, stoi nie salonami, lecz małymi, młodymi galeriami. O wiele więcej wyniosłem z wizyt w Widnej, Galerii Henryk czy Elementarzu dla Mieszkańców Miast niż z salonowego pobojowiska. Zresztą grand prix festiwalu zdobył malarz Karol Palczak, związany z galerią Potencja.

Bo Krakowski Salon Sztuki to nie tylko wystawa, ale również – a może nawet przede wszystkim – konkurs. Tu kolejna niespodzianka: w skład jury weszły znane osobistości kultury, które nie zajmują się jednak sztuką współczesną, takie jak kompozytor Zbigniew Preisner, aktorka Jaśmina Polak czy scenografka Ewa Braun. Wybór jury obarczony był więc sporym ryzykiem blamażu. Uzasadniając przyznanie nagrody Palczakowi jurorzy pisali, że jego obraz „jest bez wątpienia po prostu obrazem, zachowuje dystans do powagi klasycznego salonowego malarstwa. Wieloznaczne, uruchamiające szereg skojarzeń dzieło jest niedosłowne i budzi sympatię”. Obraz przedstawia bałwana.

Zupełnie nie rozumiem pozostałych wskazań jury. Stypendium ufundowane przez rodzinę zmarłego niedawno kolekcjonera Wojciecha Falęckiego przypadło Markowi Chlandzie, jednemu z najbardziej znanych krakowskich artystów, dziś już w sile wieku. Uznanie za „obraz roku” płótna Marka Bro „Lawenda i siki”, średniaka z korytarzy ASP, to już zupełne nieporozumienie. Może czegoś w nim nie dostrzegłem z uwagi na panujące ciemności.

Widok wystawy / fot. M. TorbusWidok wystawy / fot. M. Torbus

Doceniam pewną egalitarność całego przedsięwzięcia, jednak jak na salon wypadło niepoważnie, jak na imprezę komediową – żenująco. „Bez artystów świat byłby szary, brudny i zły. Artyści związani z tym miastem są naszym skarbem i pielęgnujmy ten skarb”, nieco emfatycznie mówiła na wernisażu Magdalena Kownacka. Tymczasem to artyści mogą się poczuć tą wystawą upokorzeni. „Spotkajmy się za rok”, dodał Gaweł Kownacki. Ja się nie wybieram.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).