Dowody, poszlaki, narzędzia zbrodni

Dowody, poszlaki, narzędzia zbrodni

Rozmowa z Honzą Zamojskim

Złapałem pajęczycę, którą zamknąłem w akwarium. Złożyła jajka i urodziły się małe pająki, nosiła je na grzbiecie. Każdy mógł obejrzeć mój warsztat badawczy

Jeszcze 5 minut czytania

KAROL SIENKIEWICZ: Łowisz ryby i je zjadasz?
HONZA ZAMOJSKI:
Zazwyczaj wypuszczam, chociaż zdarzyło mi się zjeść rybę, którą złowiłem. Świeże ukleje lub płotki podsmażone na patelni smakują wybornie. Kilka lat temu byłem na saksach w Trondheim w Norwegii, między innymi z Radkiem Szlagą. Malowaliśmy tam domy. Norwegowie specjalizują się w drewnianej architekturze, ale warunki atmosferyczne sprawiają, że co kilka lat taki dom trzeba w całości odmalować. Wszystkie te domy wyglądają podobnie, są utrzymane w ziemisto-leśnej kolorystyce – dominują ciemna czerwień, orzech jasny, biel. W Trondheim takich domków było tysiące, a ich malowanie całkiem przyjemne. Obozowaliśmy nad jeziorem i tam znalazłem w krzakach żyłkę z haczykiem, z leszczynowego kija zrobiłem prowizoryczną wędkę, wykopaliśmy dżdżownice pod pokrzywami. I udało nam się złapać pstrąga, upiekliśmy go na grillu i zjedliśmy, a Radek zjadł rybie oko. Mówił, że smakuje jak drewno.
 

Hozna Zamojski

Ur. w 1981 w Poznaniu, gdzie mieszka i pracuje. Jest artystą sztuk wizualnych, projektantem i autorem książek (m.in. „Jak jsem potkal ďábla” 2010), kuratorem wystaw („We Came From Beyond” 2007, „We Go Far Beyond” 2008). W 2010 założył wydawnictwo Morava (moravabooks.com). W tym roku został laureatem Nagrody Deutsche Banku „Spojrzenia”. Współpracuje z galerią Leto z Warszawy.


Nie tylko łowisz, ale lubisz też chodzić do zoo.
Tak, w każdym mieście, które odwiedzam, staram się pójść do zoo. Najlepsze, jakie do tej pory widziałem, to zoo na Bronksie w Nowym Jorku, najnudniejsze było w Londynie. Lubię zapach parujących zwierzaków i architekturę pawilonów zoologicznych. Podobno gdzieś w Palestynie czy w Izraelu jest zoo z samymi inwalidami wojennymi: dwunogie nosorożce, słonie bez trąby i tak dalej. Ofiary wojny. Nie pamiętam, kto mi o tym powiedział…

Na twojej ostatniej wystawie w Galerii Leto pojawił się skrzypłocz, a konkretnie jego skorupa, zwierzę jak z innej epoki.
Na takie zwierzęta mówi się żywa skamielina. Skorupę znalazłem na Rockaway Beach w Nowym Jorku, było ich tam mnóstwo, ale przywiozłem tylko jedną. Niestety, potłukła się w podróży, więc musiałem ją skleić i wtedy zadecydowałem, że taką posklejaną użyję w Leto. Skrzypłocz po angielsku nazywa się równie pięknie: horseshoe crab. To stary zwierzak, który ewolucyjnie nie zmienił się od wielu milionów lat. Ma niebieską krew, którą odsącza się na specjalnych fermach skrzypłoczowych, a potem wykorzystuje między innymi w super hi-tech, zaawansowanych, kosmicznych badaniach na obecność bakterii. Używa jej między innymi NASA, i jest również kosmicznie droga – jej litr kosztuje kilkanaście tysięcy dolców.
 

„Autoportret (dwulicowy kutas)”, 2011Oglądasz Davida Attenborough? „Czytała Krystyna Czubówna”…
Tak, ale wolę Sir Davida bez dubbingu Pani Krystyny. Chciałbym go kiedyś poznać. Kilka lat temu, jeszcze na studiach, zrobiłem wystawę zadedykowaną Attenborough w Galerii Enter w Poznaniu. Przez tydzień obserwowałem życie fauny i flory galeryjnej, robiłem notatki na ścianach i w zeszytach. Śledziłem robactwo. Ołówkiem zaznaczałem trasy ich wędrówek. Po tygodniu ściana była zapełniona ich tropami – najwięcej w kątach i przy suficie. Złapałem pajęczycę, którą zamknąłem w akwarium. Złożyła jajka i urodziły się małe pająki, nosiła je na grzbiecie. Na wystawie każdy mógł obejrzeć mój warsztat badawczy i prześledzić te amatorskie obserwacje. Potem namierzyłem w necie, że Attenborough jest przewodniczącym stowarzyszenia przyrodników gdzieś pod Oksfordem. Wysłaliśmy mu dokumentację wystawy, a on odpisał, że bardzo mu się podobało, że czuje się zaszczycony, że się jara…
 

Lubisz podróżować?
Nie lubię włóczykijstwa bez celu. Gdy jadę do jakiegoś nowego miejsca, a zazwyczaj są to miasta, to wolę wiedzieć trochę więcej o celu podróży. Lubię chodzić, ale w tym chodzeniu muszę mieć jakiś cel, choćby najbardziej absurdalny. Z buta można dużo zobaczyć, więcej niż z metra. Podczas rezydencji w Nowym Jorku w zeszłym roku mieszkałem na Brooklynie, przy linii J. Najbliższą stacją była Kościuszko Street. Pierwszego dnia poszedłem pieszo na Manhattan przez most Williamsburski, żeby nie jechać metrem. Trwało to trochę, ale obczaiłem kawał dzielnicy przy okazji.
 

Autoportret (ruszam prezydencko jako
Barack Obama)”, 2011

Echem tego wyjazdu była twoja ostatnia wystawa w Leto.
Można tak powiedzieć, bo zacząłem nad nią pracować zaraz po powrocie i sporo tam amerykańskich wątków: skrzypłocz, amerykańskie wersje polskiego żarcia, czyli paprikasch, ceramika z Obamą. Bardzo spodobał mi się ten kubek z wizerunkiem uśmiechniętego Baracka. To taki zagęszczony symbol – czysta Ameryka: gadżet, równość, „yes we can” i chińska porcelana w jednym. Symbol tego, że można zrobić wszystko. Moja siostra była wiosną tego roku w Stanach. Babcia poprosiła ją, żeby przywiozła taki sam kubek albo jakąś torbę z Obamą. I okazało się, że sezon na Obamę minął i nigdzie nie ma już tych gadżetów.


Wystawa była próbą autoportretu. Byłeś na niej szczery? Można cię było na niej rozpoznać?
Nie mnie to oceniać, ale pokazałem wszystko lub prawie wszystko, czym się interesuję: ekonomia, fauna, matematyka, jedzenie, papier, reprodukcja, fizyka, rap. Więc chyba tak, jeśli ktoś mnie zna, mógł mnie w tym rozpoznać.
 

„Podniecenie” (kolekcja 1-centówek, 1940-2010), 2011

Ale było też widać, że masz coś w sobie z Linneusza – układasz od A do Z. Jak w pracy złożonej z jednocentówek, które ułożyłeś według roku wybicia, od najstarszej do najnowszej.
Podczas montowania wystawy musieliśmy trochę ten porządek zaburzyć, bo zaczynałem przesadzać z ustawianiem „do linii pomocniczych”. Jednocentówkami zainteresowałem się w momencie, gdy zauważyłem, że w amerykańskich sklepach wydają naprawdę stare nominały. Najstarsza, jaką dostałem jako resztę, pochodzi z 1928 roku. Udało mi się zebrać monety od 1940 do 2010 roku. To strasznie podniecające (stąd też tytuł – „Podniecenie”), że w Stanach w obiegu są pieniądze sprzed prawie stu lat, mimo że praktycznie nie mają żadnej wartości. Nie można zapłacić samymi jednocentówkami. Ale jest to jakiś symbol, barometr stanu ekonomii. Amerykanie wymyślili, że stop metalu użyty w takiej monecie będzie zawsze wart dokładnie jednego centa. Średnica monet się nie zmienia, ale stają się one coraz lżejsze, bo w rzeczywistości są coraz mniej warte i z czasem pieniądz się dewaluuje.
 

Martin Creed „Hangover” (remake /
remix), 2010-2011
W tym porządkowaniu przypominasz trochę niedawno zmarłego Romana Opałkę, ale nie posuwasz się aż tak daleko jak on. Bo co o Opałce można powiedzieć na podstawie jego prac? Chyba tylko, że świr…
Kiedyś myślałem, że wystarczy popatrzeć na dzieło sztuki, żeby już „należało” do ciebie, jednak z czasem coraz bardziej zacząłem zauważać i doceniać związek między osobą a tym, co tworzy. Dlatego trudno mi oceniać artystów na podstawie jednej pracy. Działa to w obie strony, bo równie trudno przychodzi mi wartościowanie dzieła sztuki nie wiedząc, kto i dlaczego je zrobił. Z Opałką jest mi o tyle łatwiej, że widząc jeden obraz liczony, widzę je wszystkie. Takie obsesyjne działanie jest wpisane w prawie każdą praktykę artystyczną, dostrzegam to na przykład u moich ulubionych artystów: Bodzianowskiego, Althamera, Creeda czy Maciejuka. Różnica między nimi a Opałką jest jednak zasadnicza. Oni są na maksa humanistyczni, ludzcy, otwarci na błąd, przypadek czy potknięcia. Działają metodycznie i ewoluują bazując na „mutacjach” i „błedach” w swoim artystycznym DNA. Althamer jest w stanie połknąć kwasa, żeby doświadczyć i nawet takie egoistyczne doświadczenie jest u niego głęboko humanistyczne. A Opałka, przez własną konsekwencję został sprowadzony do muzealnego kuriozum – jak baba z wąsem w cyrku lub miniaturowe rzeźbienie w zapałce. Bardzo bym chciał, aby okazało się, że za tymi cyframi było coś jeszcze, nie wiem dokładnie co, ale nie tylko odliczanie. Jak dla mnie Opałka to smutny kawał sztuki.


Może za parę lat okaże się, że ktoś za niego to kaligrafował, albo że coś jeszcze kryje się pod wierzchnią warstwą „obrazów liczonych”.
Może tak, może nie, ale żalazna konsekwencja nie jest wartością samą w sobie. Też cenię sobie constans i porządek, ale lubię dziwić się światu – nowy zwierzak, nowa książka, nowa litera, nowy bit w rapowym kawałku. Natomiast mam wrażenie, że jedyne pytanie stawiane Opałce brzmi: jak daleko można liczyć? Nie chcę stracić pierwotnej ciekawości, nie chcę zdziadzieć. Nie chcę zamknąć się w formalnej czy tematycznej pułapce. Może dlatego nie zdarzyło mi się pokazać dwukrotnie tych samych prac.

„Czas herbaty”, 2011Wiesz, na trzecim roku studiów wziąłem urlop dziekański i pojechałem do Londynu. To był taki fajny, mobilny czas, rok po otwarciu rynku pracy w Anglii, wszyscy wyjeżdżali i sporo osób wracało – albo zadowoleni, albo zarobieni. Było tam jeszcze wtedy inaczej niż tutaj. Teraz te światy się coraz bardziej do siebie upodabniają. Przed wyjazdem powysyłałem cefałki do wszystkich instytucji związanych ze sztuką – do galerii, do muzeów. Chciałem spróbować, czy uda się zakręcić wokół czegoś intelektualnego, gdzie praca wymagałaby trochę kreatywności. Po tygodniu zadzwonił do mnie ktoś z sekretariatu galerii White Cube, żebym przyjechał na rozmowę. Szukali pilnowaczy wystawy Marca Quinna, który zrobił wtedy figuratywne rzeźby z wosku, a galeria bała się, że zwiedzający mogą je zniszczyć. No i dostałem tę robotę, była bardzo mało płatna i tylko trzy dni w tygodniu. Okazało się również, że mogłem być kreatywny co najwyżej kserując opisy wystaw lub roznosząc paczki. Ale ta praca była o tyle fajna, że mogłem zobaczyć z bliska, jak funkcjonuje jedna z najpotężniejszych prywatnych galerii na świecie, jak produkuje się wystawy warte miliony funtów. To jest doskonale skonstruowane przedsiębiorstwo, które zatrudnia kilkadziesiąt osób, a jednocześnie obraca czymś tak dziwnym, czymś tak przezroczystym jak sztuka. Dużo się dowiedziałem, jak powinna działać profesjonalna galeria.


To się tobie przydało jako artyście?
Bardziej jako kuratorowi i organizatorowi. Gdy wróciłem do Poznania, Stowarzyszenie Starter już działało, rozkręciły to dziewczyny: moja siostra Marika, Magda Korcz, Anka Pięta i Ewa Dominiak. Ja się w to włączyłem. To było pięć lat temu. Od początku staraliśmy się, żeby jak najbardziej profesjonalnie podchodzić do głupot, o których zazwyczaj się nie pamięta lub które się lekceważy – że są terminy dostarczenia informacji prasowych, że dokumentacja jest w którymś momencie istotna, że tak naprawdę montaż i sama wystawa są na szarym końcu upierdliwej logistyki.
 

„Matematyka” (Gra), 2011

W Starterze jako kurator zrobiłem cztery wystawy: grupowe „We Came From Beyond” i „We Go Far Beyond” oraz indywidualne wystawy Iwo Rutkiewicza i Roberta Maciejuka. Chyba najbardziej zadowolony jestem z wystawy Roberta. Pracowaliśmy nad nią prawie rok, a w międzyczasie się zaprzyjaźniliśmy. Robert jest wymagającym artystą, ale otwartym na sugestie i pomysły innych.

Dlaczego Maciejuk?
To najlepszy wspołczesny polski malarz. Niedoceniany. Malarz absolutny, poszukujący. Do tego ciekawski i ciekawy człowiek. Niestety, postrzegany jest głównie przez pryzmat „bajkowości” i Misia Colargola. Ale on ma dużo więcej do powiedzenia – jak znalazłem się w jego pracowni, to po prostu szczęka mi opadła. Marzy mi się wydanie ogromniastego katalogu „Dzieła zebrane Roberta Maciejuka”: rysunki robione herbatą, obrazy przemalowywane z monochromatycznych reprodukcji, ceramika… Na razie pracujemy nad czymś mniejszym – teczką z reprodukcjami jego ceramiki.

„Rośnięcie to strata czasu”, 2011Jakieś trzy lata temu miałem pomysł, żeby zrobić wystawę takiej trójcy: Maciejuk, Dawicki, Bodzianowski. Okazało się, że wszyscy się znają i szanują to, co robią, ale nigdy nie spotkali się razem na płaszczyźnie sztuki. Zaczęliśmy sprawę obgadywać, był jakiś dobry ferment i energia aby to zrobić, ale potem okazało się, że Bodzianowski ma inne plany, i pomysł się rozpłynął. Może kiedyś uda się to zrealizować, na razie leżakuje na półce obok innych niezrealizowanych koncepcji. Kurde, to jest dobry pomysł na książkę: „Niezrealizowane pomysły kuratorskie”, możnaby w 3D zrobić dobre symulacje prac i przestrzeni galeryjnych.


Dawicki czy Bodzianowski są często w tym, co robią, ironiczni. Ty jesteś raczej poważny.
A ironia nie może wynikać z powagi sytuacji? Mimo żartu na powierzchni, oni poruszają się jednak wokół dosyć istotnych tematów, to nie są tylko i wyłącznie kabaretowe gagi czy zabawy formalne. Może dlatego tak ich lubię, ponieważ sam cenię absurd sytuacji czy ironię. Bywam poważny, bo jestem zaangażowany w to, co robię, więc powaga wynika czasem z subiektywnego i emocjonalnego podejścia, a nie z cynizmu. Na maksa lubię Gombrowicza. Pisał zabawnie, bo mu zależało. Przy okazji „Spojrzeń” wydaję kolejną książkę, która w dużej mierze czerpie z rapu. Nic mniej poważnego, mogłoby się wydawać. A jednak wśród zabawnych fragmentów są też poważne, niekiedy wprost ciężkie. Drukarze, gdy zobaczyli, co drukujemy, to zaczęli zrywać boki: „Co to jest, Honza, co to jest?!”. „Książka na konkurs”. „Jaki kurwa konkurs? Co to ma być? Jakieś chuje powstawiane. Kto za to płaci?”. Mówię: „Galeria”. „No, to masz szczęście, że galeria”.


Twoje książki, zwłaszcza „Jak jsem potkal ďábla”, i twoje wystawy są jednocześnie bardzo wyrafinowane.
Poświęcam dużo czasu na znalezienie odpowiednich elementów oraz na „redagowanie”, układanie sobie w głowie: strona po stronie lub – w przypadku wystaw – w trójwymiarze. Chciałbym, aby czytelnik lub widz czerpał przyjemność z uczestniczenia w tym, co robię – przyjemność wizualną, ale też intelektualną. Podobnie jak w dobrze napisanych kryminałach – porozrzucane poszlaki, urwane wątki, mózg pracuje… Używam prostego języka, są to rzeczy dostępne każdemu, a nie technologie znane garstce wyznawców. A ponieważ już dawno temu sztuka przestała być tylko i wyłącznie przedstawiająca, to i poziom interakcji zaczyna się gdzie indziej, na poziomie metafor, domysłów, osobistego zaangażowania i subiektywnej interpretacji.
 

„Jak jsem potkal ďábla”, Morava Books, 2010

„Jak jsem potkal ďábla” opowiada o twoim zmaganiu z postacią czeskiego pisarza Oty Pavla, który pracował jako komentator sportowy. Słysząc niemieckich kibiców na olimpiadzie w Innsbrucku, zobaczył diabła i… zwariował.
Pojechałem jego śladami do Czech. Poznałem ludzi, którzy go znali, z którymi chodził na ryby. Byłem w Buštěhradzie, gdzie mieszkał i gdzie dzieje się między innymi akcja opowiadania o karpiu „Długa Mila”, które zamieściłem w swojej książce. Widziałem staw, w którym mały Ota łowił ryby. Nawet zdechłego karpia widziałem.

Gdy czytasz prozę, nawet jeśli opartą o czyjeś wspomnienia, to to nie jest real, to nie jest naprawdę. Ale w momencie, gdy unaocznisz sobie odległości albo usłyszysz te same rzeczy, które słuchał autor, zobaczysz te same rzeczy co on, nagle okazuje się, że to wcale nie jest takie lekkie. Że jest w tym większy ciężar. Że nawet za tymi literkami, za tą książką jest czyjeś tragiczne życie.

Można powiedzieć, że robiłem tam wizję lokalną. Dowiedziałem się na przykład, że z Buštěhradu do Lidic, gdzie Niemcy w odwecie za zamach na Heydrichu rozstrzelali kilkaset ludzi, jest niecały kilometr. To, że Pavel o tym wprost nie wspomina, nie znaczy, że o tym nie słyszał. Na pewno słyszał. Rozmawiałem później z historykiem, specjalistą od czeskiego ruchu oporu i zamachu na Heydricha. Pytałem go, jak się ma książka Pavla do rzeczywistości wojennej. Powiedział, że Pavel trochę zmyślał, ale to nic dziwnego – on miał wtedy kilka lat, pewnie opisywał wojnę z relacji innych. Ale w Lidicach rozstrzeliwali ludzi cały dzień, każdy dostał trzy razy, plus czwarty na poprawę. W ciągu jednego dnia w Buštěhradzie musieli słyszeć wystrzały ponad tysiąc razy. Czysta matematyka. Na bank wiedzieli, na bank słyszeli. On o tym nie pisze. Nie wiem, czy trudno mu było to opisać, czy może jako prozaik uważał, że to nie jest potrzebne. W archiwum w Pradze czytałem maszynopisy Pavla. Do każdego opowiadania istnieje po cztery, pięć wersji maszynopisu. Pierwsza wersja jest zawsze bardzo toporna językowo i bardzo ostra… Ostre oceny i ostre sądy na temat Niemców… Zdania typu: „Nienawidzę Niemców, bo zabrali mi dzieciństwo i zamordowali babcię” albo „Niemcy to świnie”. Gdyby opublikować zbiór pierwszych wersji jego opowiadań, byłaby to ciężka, antyniemiecka książka. Późniejsze wersje są coraz łagodniejsze, ale też coraz lepsze literacko. Pisał te opowiadania, gdy już był chory, więc może była to jakaś forma terapii.
 

„Jak jsem potkal ďábla”, Morava Books, 2010

Wcieliłeś się trochę w detektywa-historyka, a „Jak jsem potkal ďábla” to zapis tego śledztwa.
Czytam dużo kryminałów, w zasadzie czytam tylko kryminały. Kiedyś czytałem sporo książek o fizyce i ewolucji, ale ostatnio nie mam do tego zapału. W książce o Pavlu jest coś z kryminału. Wystawa była podobnie skonstruowana – dowody, poszlaki, świadkowie i narzędzia zbrodni. Przy okazji tej wystawy uświadomiłem sobie, że potrzebuję też więcej miejsca, żeby coś pokazać. I nie chodzi tu o skalę prac, ale o to, by narracja szła od jednej pracy do następnej, by umiejętnie grać też pustką między nimi. Bardzo miło wspominam moją pierwszą wystawę w Leto, gdzie pokazałem serię slajdów z podróży mojej babci statkiem handlowym „Konin”, którego była matką chrzestną. Zestawiłem ze sobą fragmenty jej pamiętnika pokładowego z odpowiednio dobranymi slajdami. Ale czuję, że wtedy zabrakło mi miejsca, że można to było rozwinąć.


Czy nie był to dobry materiał na książkę?
Myślałem o wydaniu całego dziennika pokładowego, a potem o wydaniu foto-zina z reprodukcjami slajdów, ale w końcu zrezygnowałem z tego pomysłu. Nie wymyśliłem dobrej formy, aby zachować „slajdowość” w książce, a sam tekst dziennika mógł nie okazać się aż tak ciekawy dla czytelnika, jak był dla mnie.


Skąd biorą się książki, które wydajesz w Moravie, wydawnictwie, które założyłeś?
Ponieważ wydawnictwo jest prowadzone tylko przeze mnie, klucz doboru wydawanych książek jest w większości osobisty. Morava nie jest platformą dla kogoś, kto chce sobie coś wydrukować. Ważne jest dla mnie, aby znać autora, albo chociaż znać jego twórczość, zanim podejmę współpracę nad książką. Lubię długi proces kuratorski i edytorski, który owocuje czymś dopracowanym, ale jednocześnie zaskakującym. Podobnie bardziej odpowiada mi idea wystawy w duecie z innym artystą niż wypożyczanie pracy na zbiorówki. Dawno nie widziałem dobrze zbalansowanej wystawy grupowej, gdzie koncept kuratora niczym żmija ślizga się między pracami. Wygrzewa się tam, gdzie można odpocząć, a kąsa, gdy stajemy się mniej uważni. Podobnie jest z książkami, każda jest autonomicznym dziełem, w którym narracja zaczyna się na poziomie wizualnym: okładce, kolorze itd.
 

„Jak jsem potkal ďábla”, Morava Books, 2010

Twoje książki stoją gdzieś na granicy obiektu artystycznego.
Wszystko jest na granicy takiego obiektu, jeżeli tylko tego chcemy. Ja tych książek nie fetyszyzuję, ale jeżeli ktoś woli je trzymać w gablocie, a nie na półce, to jego sprawa. Książki są do oglądania i czytania, ale też do wąchania farby i macania papieru. Wyrafinowanie projektu i dbałość o druk nie sprawiają automatycznie, że książka stanie się czymś więcej niż książką.
 

„Spojrzenia 2011”

„Spojrzenia - Nagroda Fundacji Deutsche Bank” to jeden z najważniejszych, cyklicznych (co 2 lata) konkursów dla młodych (do 35 roku życia) twórców sztuk wizualnych w Polsce. W tym roku odbywa się jego piąta edycja. Laureatami poprzednich byli m.in. Janek Simon (2007), Wojciech Bąkowski i Anna Molska (2009).

Laureaci tegorocznej edycji, wyłonieni przez międzynarodowe jury to: Konrad Smoleński (1.), Honza Zamojski (2.). Pozostali nominowani: Artur Malewski, Anna Okrasko, Konrad Smoleński, Ania i Adam Witkowscy, Piotr Wysocki, Honza Zamojski, Anna Zaradny. Wystawa wszystkich nominowanych potrwa od 20 września do 13 listopada 2011 w galerii Zachęta w Warszawie. Jej kuratorem jest Daniel Muzyczuk.

Utrzymujesz się ze sztuki?
Nie, z projektowania publikacji. Czasem uda się sprzedać jakąś pracę, ale nie jest to na tyle regularne i nie są to na tyle duże sumy, bym mógł się z tego utrzymać. Poza tym lubię współpracować z instytucjami sztuki nad ich publikacjami. Projektowałem między innymi dla Fundacji Galerii Foksal czy Muzeum Sztuki w Łodzi. Mimo że jest to mniejsza kasa niż przy zleceniach strice komercyjnych czy korporacyjnych, to na pewno ma się więcej swobody. Takie instytucje, a jest ich naprawdę niewiele, robią bardzo dużo dla rozwoju projektowania książek, bo większość instytutów sztuki, uniwersytetów czy wydawnictw po prostu nie dba o to, jak wyglądają ich publikacje. Ostatnio na ten paradoks zwróciła uwagę moja mama: dlaczego ludzie zajmujący się profesjonalnie sztuką czy ogólnie estetyką zazwyczaj nie mają gustu? Widziałeś okładkę ostatniej książki Piotra Piotrowskiego? Z jednej strony autor to jeden z gigantów refleksji o sztuce, a z drugiej – jego książka to taki potworek wydawniczy. Myślisz, że oni to oglądają przed wydaniem? Czy potrafią docenić dobre rzemiosło? Czy to już bardziej zadanie dla etnografów? Nic nie stoi na przeszkodzie, by poziom intelektualny szedł w parze z edytorskim, projektowym i wydawniczym. Książkę trzeba widzieć jako integralną całość tych elementów. I każdy z tych elementów musi znaleźć swoje uzasadnienie. Nie jest to łatwa robota, ale przynosi wiele satysfakcji.

Warszawa, wrzesień 2011
Prace zamieszczone w artykule są autorstwa Honzy Zamojskiego. Publikujemy je dzięki uprzejmości artysty.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.