Ciemność, widzę ciemność
Aneta Grzeszykowska, Negative book, 2012/2013, dzięki uprzejmości Galerii Raster

Ciemność, widzę ciemność

Karol Sienkiewicz

Podobnie jak wcześniejsze cykle Grzeszykowskiej, „Negative Book” również opiera się na prostym zagraniu. Gdy odkrywamy jego tajemnicę, zaczyna trącić funeralną naiwnością i przeterminowaną symboliką

Jeszcze 2 minuty czytania

Wystawa jest pogrążona w ciemnościach. Bo i temat jest grobowy. Tytuł swej dużej wystawy w Zachęcie, obejmującej dorobek z kilku ostatnich lat, Aneta Grzeszykowska zapożyczyła od Schuberta. Kwartet smyczkowy „Śmierć i dziewczyna” powstał pod koniec życia kompozytora, świadomego swego rychłego odejścia. Utwór Schuberta nie pojawia się na wystawie. To nagie, blade ciało artystki gra na niej pierwsze skrzypce.

 

Aneta Grzeszykowska, „Śmierć i dziewczyna”, kuratorka: Maria Brewińska, Zachęta Narodowa Galeria Sztuki, Warszawa, do 2 czerwca 2013

Grzeszykowska nie pierwsza inspiruje się Schubertem. Mroczny, choć na swój sposób lekki utwór często wykorzystują reżyserzy. Wokół „Śmierci i dziewczyny” toczy się film Polańskiego o tym samym tytule na podstawie sztuki Ariela Dorfmana. Ofiara (Sigourney Weaver) ma szansę zemścić się na swym niegdysiejszym oprawcy, który w czasach minionej dyktatury torturował ją właśnie do dźwięków Schuberta. Na koniec spotykają się w filharmonii. Woody Allen wykorzystał utwór, gdy uśmiercił Anjelikę Huston w „Zbrodniach i wykroczeniach”. Jej śmierć zleca były kochanek, a w retrospektywnych scenach, mających podkreślać jego wyższość intelektualną, kobiecie Schubert myli się z Schumanem. Gdy leży martwa w swoim salonie, jej trup wytrzeszcza oczy. To zdecydowanie leci Schubert.

Sztuka Photoshopa


Schubertowski tytuł pije głównie do najnowszego cyklu fotograficznego Grzeszykowskiej „Negative Book” (2012/2013), w którym artystka wciela się w zjawę. To negatywowe odbitki na pozór oczywistych, przypadkowych zdjęć: rodzinne spotkania, podróże, chwile intymne. Coś tu jednak nie gra. O ile − zgodnie z logiką negatywu − bohaterowie rzucają białe cienie, a im mają bledszą skórę, tym na obrazach wydaje się ciemniejsza, to postać artystki tej logice przeczy. Jej twarz jest biała… jak trup. Na jednym ze zdjęć ma na sobie nawet czarny toczek (nie biały) z żałobną siatkową woalką.

Aneta Grzeszykowska, „Negative book”, 2012/2013, dzięki uprzejmości Galerii Raster

Podobnie jak wcześniejsze cykle Grzeszykowskiej, ten również opiera się na prostym zagraniu. Artystka kiedyś składała już twarze nieistniejących ludzi w Photoshopie czy usuwała siebie z rodzinnego albumu. Teraz wzięła się za negatywy. Jednak gdy odkrywamy ich tajemnicę, zaczynają trącić funeralną naiwnością i przeterminowaną symboliką. Tak, śmierć jest wśród nas. I nie, aparat fotograficzny nie kradnie duszy fotografowanego.

Czas zacytować wieszcza: źle, źle, zawsze i wszędzie, ta nić czarna się przędzie. Grzeszykowska ślizga się po powierzchni, jednocześnie uderzając w podniosłe tony. Sięga po utarty repertuar śmiercionośnych motywów. Śmierć-kobieta, biała zjawa i wszystkie odmiany czerni. Ale − hejkum, kejkum! − nawet w średniowieczu, by uczynić temat vanitas znośnym, dodawano szczyptę humoru. Chociaż sala pogrążona jest w ciszy, ktoś zdaje się uderzać w klawisze fortepianu − to gra mi w duszy „Marsz żałobny” Chopina. Bo w „Negative Book” przedwczesna żałoba bierze górę. Na tym cyklu wystawa się jednak nie kończy.

Kłopoty z czasem


Aneta Grzeszykowska, „At Land”, 2011, kadr z filmu,
dzięki uprzejmości Galerii Raster
„Negative Book” zajmuje dopiero ostatnią z trzech sal wystawy. Wcześniej Grzeszykowska przeprowadza widza przez ciemny labirynt, w którym wyświetla swoje prace wideo. Na wejściu serwuje produkcję najbardziej wątpliwą − kilkunastominutowy film „At Land” (2011). To właściwie film nie Grzeszykowskiej, lecz Mai Deren: pochodzi z lat 40. XX wieku, tyle że oryginał jest niemy, a artystka dorobiła do niego ścieżkę dźwiękową. Nie wiadomo tylko po co. Bo to, co wnoszą jej dialogi do oryginalnego, onirycznego filmu, było już w nim właściwie zawarte. Grzeszykowska go tylko niepotrzebnie dopowiada. Przecież w tym surrealizującym filmie czasoprzestrzeń już była zagięta, rozpadała się. A teraz postacie toczą rozmowy o „chronologicznej dziurze”. Tchnie to artyzmem.

Dalej filmy, z którymi kojarzymy ostatnio Grzeszykowską. To czarno-białe animacje z artystką w roli głównej. Jej blade ciało jest jedynym środkiem ekspresji. Artystka gra pantomimicznym motywem, w którym przez nałożenie czarnego stroju aktor może się stopić z równie czarnym tłem. Tu już nie ma Schuberta, za to o nastroju decyduje podniosła muzyka naszego rodzimego mistrza patosu, Krzysztofa Pendereckiego.

W filmach relacja do Schubertowskiego tytułu jest subtelniejsza. Bardziej niż natrętnym symbolem, operują atmosferą. Ale oglądane jeden po drugim zdradzają powtarzalność, jakby artystka też wpadła do chronologicznej dziury.

Biało na czarnym


O czym są więc animacje Grzeszykowskiej? Artystka gra w nich rolę Everywoman, którą spotykają różne przygody. Rozwijają się po nitce do kłębka, scena po scenie. Trochę jak we włoskiej „La linea”. Albo po prostu w polskiej szkole animacji. Na początku jednego z filmów, „Bolimorfii” (2008, 2010), Grzeszykowska rozbiera się z czarnych ubrań i w ten sposób z ciemności wyłania się naga, aseksualna postać. Następnie zmultiplikowana, tworzy mniej lub bardziej skomplikowane ornamenty. Przypomina to pływaczki synchroniczne. W pewnym momencie układają się nawet w kształt figury ludzkiej. Tyle że na „Bolero” Ravela, w rytm którego rozwija się ten kobiecy wzór, nałożona została brzmiąca złowieszczo „Polymorphia” Pendereckiego.

Aneta Grzeszykowska, „Bolimorfia” , 2008, kadr z filmu, dzięki uprzejmości Galerii Raster

W „Bólu głowy” (2008) ciało kobiety zostaje rozczłonkowane przez wybuch dynamitu w jej ustach, a potem jej poszczególne części odnajdują się nawzajem. Ręce wymacują nogi, następnie głowę i resztę. Trwa to kilkanaście minut, zanim kobieta wraca do siebie. Z kolei surrealistyczny „Black” (2007) podąża za bohaterką w serii przygód. Jej nagie ciało po nałożeniu czarnych rękawiczek i pończoch staje się kadłubkiem. W innych scenach bohaterka leci na żarówce albo stapia się z niebem, przyjmując pozy konstelacji gwiezdnych. Wreszcie znika w czerni.

Czerń tworzy uniwersalne tło, zasłonę. Gdy kobieta za nią znika, nie wiemy, gdzie się w tym czasie pojawia.

Zegar


Aneta Grzeszykowska, „Zegar”, 2010/2011, kadr z filmu,
dzięki uprzejmości Galerii Raster
Technika Grzeszykowskiej jest pracochłonna i artystka na pewno doprowadziła ją do perfekcji (podobnie jak wcześniej dowodziła swej photoshopowej sprawności). Jej animacjami rządzi artystyczny myk. I Grzeszykowska wykorzystuje go do bólu. Pokazuje, że wypracowaną przez nią metodę można zastosować do wszystkiego. W filmie „Zegar” (2008, 2012) trzy nagie postacie artystki wykonują proste ruchy, udając chronometr. Złowrogie tykanie, jak rozumiem, odmierza umykające sekundy naszego życia.

I może to wina tytułu − który miał poszerzać kulturowy kontekst, a sprowadza się do łatwego interpretacyjnego wytrycha − ale przechodząc na ciemną stronę, artystka zbytnio poddała się kliszom. Prace Grzeszykowskiej grzeszą dosłownością. W „Bólu głowy” głowę rozsadza dynamit. W „Zegarze” kończyny artystki udają wskazówki. Jest jeszcze śmierć-dziewczyna w negatywie, zakłócenia czasoprzestrzeni. I ogólna ciemność. Ciemność, widzę ciemność.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.