Widziałem błysk w oku galerzystki, której udało się sprzedać obraz. Widziałem galerie puste podczas wernisażu i tłoki na przyjęciach. Widziałem hotelowe luksusy i brudne klatki schodowe. Mieszałem kiepskie wino z piwem. Warsaw Gallery Weekend otworzył nowy sezon, a wraz z nim przyszła jesień.
Internety wygrała rzeźba Pawła Althamera, kolejne już w jego twórczości dzieło wynikające z podróży w podświadomość. Przywodzący na myśl prehistoryczne malowidła naskalne czy wazy greckie wół, wykonany z właściwą Althamerowi dbałością o detal, spogląda na Pałac Kultury z wnętrza Fundacji Galerii Foksal. Ponieważ Althamer zachęca widzów, by wołu dosiąść, każdy mógł się odnaleźć w jego marzeniu, a zdjęciom na Instagramie nie było końca. Tuż po weekendzie okazało się, że rzeźba stała się już bohaterką nowego teledysku Belli Ćwir, która wkroczyła do FGF z pistoletem w dłoni. Internet można uznać więc za zdobyty przez sztukę.
Zbytki
To już ósma edycja Warsaw Gallery Weekend, warszawiacy zdążyli już przywyknąć do imprezy i specyficznego weekendowego rytmu podążania za wybranymi wystawami, performensami i przyjęciami. Peregrynując między rozsianymi po całym mieście galeriami, można zedrzeć podeszwy. A wystaw jest już tak dużo – ponad trzydzieści – że w ciągu niecałych trzech dni nie sposób zobaczyć wszystkiego. Nawet jeśli się jest vipem i podróżuje się samochodem sponsora (notabene: w dniu, w którym Warszawa obchodziła „dzień bez samochodu”).
Warsaw Gallery Weekend 2018
Festiwal sztuki współczesnej organizowany przez 29 galerii w Warszawie,
21–23 września 2018
warsawgalleryweekend.pl
Vipy mogły nawet wybrać się na wycieczkę do wnętrz wyremontowanego Hotelu Europejskiego, by przekonać się – oprowadzane przez art-konsjerża, funkcję wcześniej mi nieznaną – że hotelowe wystroje są w stanie zabić nawet najlepszą sztukę, czego smutnym przykładem jest praca Moniki Sosnowskiej w roli lobby art. Płynie stąd prosta nauka dla kolekcjonerów: nie wystarczy coś kupić, trzeba to jeszcze zrozumieć.
Zresztą vipy w tym roku były raczej swojskie, lokalne (dyrektorzy miejskich galerii), bo najwyraźniej nie miał kto zapłacić za bilety zagranicznych gości. Przy odrobinie szczęścia można było za to spotkać przechadzającą się po galeriach w towarzystwie fotografów Janę Shostak, wcielającą się z powodzeniem w rolę kandydatki na miss. Gdziekolwiek się nie pojawiała, skradała show.
Z mediów społecznościowych wynika, że przed imprezą galerie żyły tym, które z nich na swojej stronie internetowej polecił polski „Vogue”, a w poniedziałek – tym, co na jedynym warszawskim poście na Instagramie wyróżnił „Frieze”. W swoich postach wyróżnieni dziękowali za wyróżnienie.
Jana Shostak jako kandydatka na miss w Galerii Dawid Radziszewski, fot. Jakub Jasiukiewicz
Spółka
Przy tym zalewie śmiesznostek, w które zawsze obfituje WGW, napinania mięśni i wciągania brzuchów, łatwo zapomnieć o sprawie, która rzuca się cieniem na całą imprezę. Minęły bowiem czasy, gdy Warsaw Gallery Weekend postował zdjęcia ze spotkań organizacyjnych, na których wszyscy galerzyści siedzieli w okręgu na wzór ruchu oburzonych, jakby zaraz mieli zapalić fajkę pokoju. W tym roku zabrakło nawet wspólnego zdjęcia ubranych na czarno reprezentantów galerii, jakim WGW reklamowało się w poprzednich latach. Emocje już wprawdzie nieco opadły, ale wiosną wydawało się, że do WGW dojdzie albo w bardzo okrojonym składzie, albo w postaci dwóch konkurencyjnych imprez. Poszło o spółkę z o.o.
Po raz pierwszy organizatorem imprezy jest Warsaw Gallery Weekend Spółka z o.o. To twór nowy. Zarejestrowaną oficjalnie pod koniec marca spółkę tworzą: Łukasz Gorczyca i Michał Kaczyński (Galeria Raster), Marta Kołakowska (Leto), Michał Woliński (Piktogram) oraz Jacek Sosnowski (Propaganda). Spółka powołała radę programową, która na podstawie składanych przez galerie aplikacji z opisami planowanych wystaw decyduje, co znajdzie się w programie WGW. W jej pierwotnym składzie znaleźli się: Gorczyca, Justyna Kowalska (BWA Warszawa), Andrzej Przywara (Fundacja Galerii Foksal), Dawid Radziszewski (Galeria Dawid Radziszewski) oraz Zuzanna Sokalska (Monopol).
Rzecz w tym, że większość galerii, które współtworzyły imprezę w jej siedmiu poprzednich edycjach, o powołaniu spółki oraz o zmianach dowiedziała się już po fakcie. Ich zdania nikt nie uwzględnił. Wiosną zawrzało i WGW bliski był rozłamowi, a zbliżał się wyznaczony przez spółkę termin składania aplikacji. Po negocjacjach i spotkaniach stanęło na kompromisie – powiększono skład rady programowej o reprezentantki dwóch galerii: Gunię Nowik z Pól Magnetycznych oraz Agnieszkę Rayzacher z lokalu_30. Była też mowa o powołaniu fundacji, która w przyszłości miałaby zastąpić spółkę.
Podział na galerie bliższe i dalsze spółce pozostał. Wiele mówiący jest też fakt, że Arton oraz Galeria m2 zdecydowały się w ogóle nie aplikować i nie uczestniczyć w tegorocznym WGW (chociaż pozostawały w ciągu weekendu otwarte dla zwiedzających). Inne galerie, po przekalkulowaniu rachunku zysków i strat, bilansu przywiązania do WGW i urażonej dumy, zacisnęły zęby i aplikowały.
W wernisażowej atmosferze o konflikcie, kompromisowym małżeństwie z rozsądku, można było łatwo zapomnieć, ale już na weekendowych imprezach i przyjęciach podziały dawały o sobie znać. Utracone wzajemne zaufanie trudno będzie odbudować.
Bezdomność
Kontrowersyjne zmiany przyniosły jednak bardziej przejrzysty niż do tej pory sposób wyłaniania, kto w WGW, imprezie dosyć ekskluzywnej, może wziąć udział. W efekcie w tym roku pojawiło się kilka galerii spoza Warszawy. W ostatnich latach swoje wystawy przywoziła już galeria Rodríguez z Poznania, ale w tym roku mogliśmy też gościć Szarą z Katowic, Estę z Gliwic, młodą galerię High z Poznania i artystów skupionych wokół krakowskiej Potencji.
Wobec przewidywalności programu warszawskich galerii komercyjnych był to ważny zastrzyk nowej energii. Trzeba też docenić fakt, że galeriom spoza Warszawy działać w stolicy, nawet na chwilę, jest o wiele trudniej. Dlatego organizowały pokazy w kawiarniach, na strychach, a nawet – jak Potencja – na chodniku.
Z problemami lokalowymi mierzy się zresztą większość warszawskich galerii, których na wynajęcie porządnych przestrzeni po prostu nie stać. Na łasce kamieniczników i deweloperów, przeprowadzają się z miejsca w miejsce, często – chcąc nie chcąc – uczestnicząc też w procesie miejskiej gentryfikacji. Podczas galeryjnego weekendu trzeba było co raz szukać nowych adresów. Całkowicie opustoszał z galerii Dom Funkcjonalny na Saskiej Kępie. BWA Warszawa przeniosła się na MDM, część swej nowej przestrzeni udostępniając po koleżeńsku Asymetrii, tymczasowo bez własnego lokalu. Wschód i Czułość znalazły swe siedziby obok Stereo w Domu Słowa Polskiego, ostatniego w Warszawie zagłębia galeryjnego, którego przyszłość też stoi pod znakiem zapytania. Poznański High zajął zaś na chwilę lokal po galerii Dawida Radziszewskiego, który przeniósł się w nowe miejsce, jak na warszawskie warunki – luksusowe, w równie luksusowej 19. Dzielnicy.
Dominika Kowynia, „Lipce”, 2018 / jedna z prac pokazywany przez galerię Szarą z Katowic w Karrot
Rekonstrukcje
Zdziwiło mnie jednak, że w nowej przestrzeni Radziszewski zdecydował się na pokazanie nie nowych prac, lecz rekonstrukcji. Galerzysta znany z kuratorskich kaprysów (do dziś pamiętamy świetną wystawę artystów chorych na boreliozę) w ramach inauguracji swej nowej przestrzeni odtworzył trzy stare pokazy, w tym jeden, który sam organizował.
Ten rodzaj nostalgii charakteryzuje też inne galerie. Przyzwyczailiśmy się już do tego, że niektóre z nich po prostu zajmują się artystyczną archeologią (Asymetria, Fundacja Archeologii Fotografii, Pola Magnetyczne). Zestawienie w sąsiednich salach klasyka Andrzeja Szewczyka z kiczowatymi, haftowanymi szklanymi koralikami obrazami Mai Kitajewskiej w galerii Szydłowski uznaję za wypadek przy pracy. Ale uprawianie archeologii własnej to jednak pewna nowość.
Nawet wystawa „Gdybym był księżycem” w Rastrze poświęcona relacjom sztuki i alkoholu wydawała się pomysłem z wcześniejszych lat działalności Rastrowców, dziś już nieco trącącym myszką, powrotem do lat świetności galerii, w powszechnej opinii przeżywającej obecnie kryzys. Zresztą wystawa wypadała jak przypis do wydanej przez Raster i mającej premierę w czasie WGW książki „Szyja”, zbioru wywiadów o alkoholu przeprowadzonych przez Łukasza Gorczycę i Łukasza Rondudę. W przeciwieństwie do książki, stawiającej na pijących mężczyzn i męsko-pijackie przyjaźnie, na wystawie znalazły się też prace kobiet, a szczególnie ciekawie wypadały rzeźbiarskie interwencje Dominiki Olszowy.
Sztuka w jacuzzi
Najlepiej czułem się jednak w tych galeriach, które choć trochę trzymają rękę na pulsie sztuki.
Polana Institute, który nie ma własnej siedziby i organizuje wystawy gościnnie, tym razem zaanektował dosyć imponującą starą willę na Filtrach (na co dzień siedzibę agencji kreatywnej), w której kolekcjonerzy mogli się przekonać, jak prace prezentowałyby się w salonie z prawdziwego zdarzenia. Obok salonu było nawet dawno nieużywane jacuzzi z pracami Olgi Micińskiej. Mimo to wystawa „Wonder Woman” wypadała bezpretensjonalnie.
Punktem wyjścia wystawy Polany była Wonder Woman z filmu found footage Dary Birnbaum oraz ostatni film Davida Wojnarowicza. Wszystkie wątki łączyły się w obrazach Mikołaja Sobczaka, jak się okazuje – zupełnie salonowych, opartych na znanych płótnach Géricaulta i Delacroix, a rozwijających jego projekt o drag queens po żołniersku wyklętych. Ponieważ WGW zbiegł się z tygodniową rezydencją artysty w Departamencie Obecności w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Sobczak miał trochę swój minifestiwal, a w czasie jego performensu na Pańskiej nie dało się wcisnąć szpilki.
BWA Warszawa uatrakcyjniała swoją wystawę performensami, w tym tancerzy i choreografów zapraszanych chętnie przez warszawskie instytucje publiczne (MSN, CSW). W galeriach prywatnych coraz częściej pojawiają się też wątki feministyczne (lokal_30), queerowe, wreszcie wystawy o wysokim parytecie kobiet (Piktogram). Do tego w galeryjnym weekendzie uczestniczą przedsięwzięcia, w których trudno doszukać się nawet pierwiastka komercyjnego, jak Śmierć Człowieka, po raz pierwszy na WGW, galeria działająca od jakiegoś czasu w prywatnym mieszkaniu, z dala od utartych warszawskich szlaków.
Świeża krew
Tymczasem zdążyliśmy już zapomnieć, że w ostatnim roku Warszawę opuściła ze swą galerią Kasia Michalski, dotąd stała uczestniczka WGW. Zamykając galerię, przedsięwzięcie o sporych ambicjach, ale nieprzystającym do nich programie, po zaledwie trzech latach funkcjonowania, Michalski tłumaczyła się trudnościami na rynku zdominowanym przez dużych graczy i poszukiwaniem nowych form współpracy z artystami i kolekcjonerami. Większości warszawskich galerii, które wciąż działają mimo napotykanych co krok trudności, nie stać byłoby na takie zbytki, z których korzystała Michalski, jak specjalnie zaprojektowana pod kątem galerii przestrzeń czy reklamy w „Artforum”
Od warszawskiej galeryjnej średniej coraz bardziej odstaje Fundacja Galerii Foksal, w której poza rzeźbą Althamera można zobaczyć wystawę poświęconą nowojorskiemu twórcy teatru eksperymentalnego Robertowi Antonowi. Fundacja wciąż wydaje się grać w innej kategorii. Oferta wielu innych galerii była do bólu przewidywalna: wyciągnięte z szuflad rysunki Łukasza Korolkiewicza w Monopolu, zjadający własny ogon Honza Zamojski w Leto czy Maya Gordon w Biurze Wystaw.
Nowością okazało się obozowisko krakowskiej Potencji na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Właściwie był to rodzaj jarmarku, na którym artyści wykorzystywali typowo jarmarkowe strategie – loterii, chodnikowej wyprzedaży czy tworzonych na poczekaniu portretów. Do tego były to wytwory na każdą kieszeń. W ramach WGW, imprezy nastawionej na rozwój rynku sztuki, było to działanie zabawne, chociaż na dłuższą metę banalne. Tak czy owak, to oni właśnie zdobyli serca warszawskiej publiczności.
Jeszcze bardziej alternatywnie od Potencji wypadła wystawa ukraińskich artystów w galerii Czułość, kuratorowana przez Vovę Vorotniova. Tu panowała atmosfera wręcz podziemna, a artyści przywieźli ze sobą i modele budynków z zapałek (jako obiekt znaleziony), i metafizykę odnajdywaną w spawanych bramach (sam Vorotniov), stawiając na praktyki artystyczne spoza samego pola sztuki.
Rozkrok
Pewną rozbieżność ambicji można było zauważyć nawet w Piktogramie. W tym roku Michał Woliński przygotował dwie wystawy. Jedna, „Samospełniająca się przepowiednia”, była rodzajem alternatywnego pokazu (chociaż z udziałem uznanych artystów), który Woliński opisywał jako krytykę postaw i praktyk ze świata sztuki, np. tekst towarzyszący wystawie zastąpił tekstem o tym, jak nudne są to zazwyczaj teksty. Druga wystawa, we właściwej przestrzeni Piktogramu, przygotowany przez Matyldę Taszycką indywidualny pokaz Agaty Ingarden „Dom”, była jednak tej przepowiedni spełnieniem – z typowym galeryjnym tekstem.
Nie wiadomo, czemu właściwie ufać ani jakimi przesłankami kierują się galerie, nasi konsjerże od sztuki. I nie mam na myśli tylko kryzysu w łonie samego WGW. Marzyłoby mi się, by stał się imprezą, na której dowiedziałbym się, co aktualnie zajmuje artystów, z którymi współpracują galerie. Świetne, świeże obrazy Dominiki Kowyni przywiezione z Katowic przez Szarą jeszcze pachniały farbą! Tego zapachu wciąż mi na WGW brakuje.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).