Zachęta w posadach drży
Karol Radziszewski, Drang nach West(end), 2004, instalacja malarska, realizacja na wystawie „Siusiu w torcik”, Zachęta, 2009, fot. J. Sielski

Zachęta w posadach drży

Karol Sienkiewicz

Radziszewski chciał pokazać mało znane obiekty ze zbiorów Zachęty i dodać swoje trzy grosze. Ale nie są to klocki, którymi potrafi się bawić

Jeszcze 2 minuty czytania

„Siusiu w torcik. Prace ze zbiorów Zachęty Narodowej Galerii Sztuki”, Zachęta Narodowa Galeria Sztuki, Warszawa; kurator: Karol Radziszewski; wystawa czynna do 20 listopada 2009

Nazwisko kuratora rzadko pisane jest tak dużą czcionką. Tym razem kurator i artysta to jedna i ta sama osoba, choć mamy do czynienia z wystawą grupową. Karol Radziszewski, malarz i wydawca fagazinu „DIK”, został zaproszony przez Zachętę do zaprezentowania wybranego przez siebie wycinka kolekcji galerii. Poprzednie prezentacje tego typu, począwszy od połowy lat dziewięćdziesiątych, pokazywały zbiory w sposób szablonowy, skupiając się na dziełach wybitnych. Od Radziszewskiego oczekiwano bardziej niekonwencjonalnego podejścia. Skoncentrował uwagę na malarstwie i grafice z lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, typowej produkcji artystycznej tego okresu, i poważną ekspozycję zamienił w żart. Całość uzupełnił własnymi interwencjami. Efekt? Wystawa „Siusiu w torcik” jest rzeczywiście nietuzinkowa i miejscami zabawna, a z drugiej strony – monotonna i pozostawia niedosyt.

Pięć minut sławy, której nie było

Sale ekspozycyjne wystawy „SIUSIU W TORCIK”
Prace ze zbiorów Zachęty, 2009, fot. J.Sielski
W PRL-u Zachęta funkcjonowała jako Centralne Biuro Wystaw Artystycznych. Do jej magazynów spływały nieprzemyślane zakupy Ministerstwa Kultury i Sztuki. Bardziej konsekwentną politykę budowania kolekcji przyniosły dopiero lata dziewięćdziesiąte. Wcześniejsze zbiory były na tyle chaotyczne, a prace na tyle mało wartościowe, że Zachęta sprzedała część z tych obiektów.

Radziszewski sięgnął przede wszystkim po prace rzadko pokazywane, w przeważającej mierze autorstwa mało znanych artystów. Nie można nawet powiedzieć, że ich pięć minut sławy dawno przeminęło – owe pięć minut nigdy nie było im dane. To prace malarzy spod znaku nowej figuracji, neotradycjonalistów, którzy ostatnio zeszli do podziemia rzadko odwiedzanych prywatnych galerii. Reprezentują wąski nurt w historii sztuki płynący gdzieś obok opisywanych w podręcznikach nurtów progresywnych. A może stanowią malującą większość?

Wśród nic niemówiących nazwisk znalazły się też prace artystów niegdyś hołubionych – na przykład malarzy z grupy Wprost czy Jerzego Dudy-Gracza. Wystawę odczytuję więc również jako smutne proroctwo dla obecnie lansowanych malarzy. Jeśli podzielą los Dudy-Gracza, to za 30 lat nikt nie będzie o nich pamiętał, a na salony będą mogli powrócić jedynie wprowadzeni przez innego artystę, w dodatku tylnymi drzwiami, w ironicznej atmosferze.

Niechciane dziedzictwo

Artyści prezentowani przez Radziszewskiego reprezentują – z kilkoma wyjątkami –  artystyczną czarną dziurę. Na wystawie został ujawniony duży obszar artystycznej produkcji poprzednich dekad, od lat zamiatany pod dywan i wypierany z historii sztuki. Nie jest to jednak próba przywracania kogokolwiek do obowiązującego kanonu.

W kontekście wystawy można postawić jednak szereg pytań: Jak dzisiaj pisać o typowej sztuce PRL-u i sytuować tych artystów na mapie historii sztuki? Jak wyglądały kiedyś procesy artystycznej produkcji i dystrybucji? I o czym właściwie świadczy obecność tych dzieł w zbiorach Zachęty?

Sale ekspozycyjne wystawy „SIUSIU W TORCIK”
Prace ze zbiorów Zachęty, 2009, fot. J.Sielski
Wybrane przez Radziszewskiego prace to w większości wstydliwa część kolekcji Zachęty, świadcząca o jej nie zawsze chlubnej przeszłości czy nietrafionych wyborach artystycznych. Centralne Biuro Wystaw Artystycznych przez dziesięciolecia stanowiło instrument polityki państwa wobec środowisk twórczych. Tu miały miejsce niesławne Ogólnopolskie Wystawy Plastyki (w latach pięćdziesiątych), wystawy z okazji kolejnych rocznic istnienia PRL-u czy Ludowego Wojska Polskiego. W latach osiemdziesiątych artyści wystawiający w Zachęcie objęci byli środowiskowym odium.

Erotyczne sublimacje

Obok dzieł malarskich Radziszewski wyeksponował sporo grafiki. Jedną z sal szczelnie wypełnił pracami, w których odnalazł wątki erotyczne, w czasach obowiązywania cenzury obyczajowej dozwolone w sztuce, a zakazane w przestrzeni publicznej. W tym kontekście odczytuję decyzję o włączeniu w wystawę projekcji pierwszego polskiego gejowskiego filmu porno „Chłopcy fantomowcy”. Wyświetlany jest jednak zaledwie raz w tygodniu, przez większość czasu wejścia do sali za kotarką pilnuje ochroniarz.

Bardziej niż o pokazanie filmu chodzi więc o nawiązanie do gejowskiego wątku w twórczości Radziszewskiego, a także zaznaczenie problemu obecności/nieobecności w sferze publicznej i społecznej świadomości. O spowodowanie bezpiecznego zamieszania, takiego, którego nikt nie jest w stanie zobaczyć na własne oczy. Chyba że bardzo się postara. Sam film rozczarowuje – polskie produkcje pornograficzne raczej śmieszą niż podniecają. Chcąc wywołać „skandal na życzenie”, Radziszewski przeniósł punkt ciężkości na osobny wątek, osłabiając przekaz całej wystawy.

Sikanie na różowo

Ramę ekspozycji stanowią dwie realizacje. W Sali Matejkowskiej pokazano słynną „Instalację” Edwarda Krasińskiego, wykonaną na indywidualną wystawę artysty w Zachęcie w 1997 roku. Za pomocą czarno-białych reprodukcji w skali 1:1, Krasiński odtworzył obrazy z historycznej kolekcji Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, które po wojnie zasiliły zbiory Muzeum Narodowego w Warszawie.

Edward Krasiński, Instalacja, 1997 (fragment),
wydruk fotograficzny, płyta MDF, scotch blue,
rekonstrukcja na wystawie „Siusiu w torcik”,
Zachęta, 2009, fot. J. Sielski
Na ścianach zawisły reprodukcje płócien XIX-wiecznych mistrzów: Żmurki, Simmlera, Chełmońskiego, a przede wszystkim ogromna „Bitwa pod Grunwaldem” Matejki – wszystkie przepasane niebieskim scotchem na wysokości 1 metra 30 centymetrów. W koronnym dziele Matejki Krasiński otworzył tajemne przejście, za którym umieścił własne zdjęcie w skali 1:1. Przybity do podłogi czerwonym gwoździem artysta uśmiecha się zawadiacko.

Krasiński został wytypowany na patrona całego przedsięwzięcia. Jego humorystyczna „Instalacja” ma inspirować artystyczno-kuratorskie strategie Radziszewskiego. Sam tytuł wystawy to zresztą cytat z wierszyka artysty („Coś mnie korci, żeby zrobić siusiu w torcik”), jednego z wielu, jakie swym infantylnym charakterem pisma notował na małych karteczkach i rozdawał znajomym.

Do Krasińskiego nawiązuje też praca Radziszewskiego, która zamyka wystawę. Białe ściany pustego pomieszczenia obiega taśma analogiczna do blue scotcha, tyle że różowa. Swym różowym paskiem Radziszewski dokonał gestu zawłaszczenia, cytatu, pastiszu, sugerując zarazem, że jego zabiegi są w jakiś sposób analogiczne do działań Krasińskiego. Pewność siebie to dobra cecha u artysty, z wystawy wynika jednak, że Radziszewski ma zbyt słabą intuicję, by jej bezkrytycznie zawierzyć.

Soc na fali

Obok Krasińskiego, specjalne miejsce na wystawie zajmuje Wojciech Fangor. To kolejny artysta, do którego Radziszewski odwołuje się bezpośrednio we własnych realizacjach. W Zachęcie pokazuje malarską instalację „Drang nach West(end)” (2004) – na ścianie pomalowanej w czarno-białe fale zawiesił własnego autorstwa kopię obrazu Fangora „Postaci” (1950), jednego z najbardziej rozpoznawalnych, wręcz emblematycznych dzieł socrealizmu.

Karol Radziszewski, Drang nach West(end),
2004, instalacja malarska, realizacja
na wystawie „Siusiu w torcik”, Zachęta, 2009,
fot. J. Sielski
W bezpośrednim sąsiedztwie wiszą dwie niewielkie prace Fangora z okresu op-artowskiego i nie mamy już najmniejszych wątpliwości, do czego piją pozornie niewinne fale. Aluzja to jednak mało wyrafinowana i niewnosząca niczego ani do refleksji nad socrealizmem, ani nad ścieżkami artystycznych karier w PRL-u.

Kuratorska dezynwoltura

Wydawać by się mogło, że przedsięwzięcie było skazane na sukces: wnikliwe spojrzenie kuratora, chwytliwy i niesubordynowany tytuł, aureola artysty gejowskiego, a do tego gejowski pornos. Jednak te składniki nie wystarczą, by przygotować strawną wystawę.

Radziszewski zbytnio zaufał własnym sądom estetycznym, utożsamiając kuriozalne z interesującym. Sam fakt zamiany ról (artysta występujący w roli kuratora) czy wykorzystanie kuratorskich strategii w sztuce nikogo dziś nie dziwi. Takie taktyki stosują  z powodzeniem na przykład Goshka Macuga i Marysia Lewandowska. Radziszewski dostał do ręki nowe narzędzia i najwyraźniej nie do końca wiedział, co z nimi zrobić. Jakby z Lego Duplo próbował przeskoczyć na Lego Technics. Nie chcę przez to powiedzieć, że rola kuratora jest trudniejsza niż artysty, wręcz przeciwnie – od artysty wymagałbym czegoś więcej.

Smutne, że na wystawie zlekceważony został kontekst powstania dzieł. Sądząc po rezultacie, wgląd Radziszewskiego w zbiory Zachęty przypominać musiał swawolne surfowanie po sieci. Potraktował wybrane obrazy i grafiki czysto wizualnie, naskórkowo, nie zadając sobie nawet trudu zajrzenia do stojącej za nimi historii. Świadczą o tym „zabiegi” na pracach – zabawy z kolorem ścian i passe-partout, granie niestandardowym w galerii oświetleniem czy powieszenie obrazów jednego przy drugim, od najmniejszego do największego.

Operując żartem i kpiną, Radziszewski pozwolił sobie na zbytnią nonszalancję. W wywiadzie przeprowadzonym z samym sobą, w którym dokonał rozdwojenia jaźni na artystę i kuratora, mówi: „Traktuję prace innych artystów jak składniki większej całości, trochę jak tubki farb, z których wyciskam kolory do namalowania jednego, złożonego obrazu”. „Naprawdę malownicza metafora…” – przytakuje sam sobie.
W efekcie tego podejścia Radziszewski zauważa pojedyncze wątki, potrafi rozśmieszyć, a co bardziej świątobliwym postawić włosy na głowie. Jednak ignorując historyczne okoliczności, omija problemy naprawdę istotne. „Siusiu w torcik” to zmarnowana szansa na ich rozwinięcie. I nie robi większej różnicy, czy ktoś nazwie ją porażką artystyczną, czy kuratorską.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.