Selma w „Tańcząc w ciemnościach” Larsa von Triera, grana przez niezastąpioną Björk, niewiele potrzebuje, by zacząć tańczyć lub śpiewać. Wystarczy jej rytm wystukiwany przez fabryczne maszyny, zgrzytanie igły gramofonu o obracającą się płytę, stukot maszyn do pisania na sali rozpraw. W końcu w samotnej celi nasłuchuje jakichkolwiek dźwięków przez szyb wentylacyjny, a w drodze na egzekucję pomaga jej rytm własnych kroków. Jakby powtarzane regularnie dźwięki nie tylko stanowiły źródło „Selma’s Songs”, ale przede wszystkim trzymały ją przy życiu.
Nie kto inny jak John Cage, autor utworu składającego się z 4 minut i 33 sekund ciszy, ale opowiadającego o niemożności ciszy, opisywał wrażenia z komory bezodbiciowej. W idealnie dźwiękoszczelnym pomieszczeniu usłyszał dwa tony – wysoki i niski. Jak się dowiedział, wysoki odpowiadał pracy jego układu nerwowego, niski – cyrkulującej krwi. „Dopóki żyję, będą mi towarzyszyć dźwięki”.
Chór
Milena Korolczuk, Niebo (nad B.), 2011Ta wewnętrzna muzyka króluje na indywidualnej wystawie Mileny Korolczuk „Nostalgia za teraz” w budynku byłej elektrowni, zaanektowanej przez Galerię Arsenał w Białymstoku. Wśród kilku prac znalazł się tu między innymi film „Dawid”. Chłopak podłącza się do niewielkiego urządzenia, skonstruowanego ze stetoskopu, prostych elementów elektrycznych i słuchawek. Słuchając wzmocnionego dźwięku bicia własnego serca, Dawid gra na gitarze elektrycznej, stojąc w oszronionym, późnojesiennym miejskim krajobrazie. Improwizuje.
W drugiej sali na dwustronny ekran wyświetlane są dopełniające się filmy. Po jednej stronie oglądam kobiety z chóru cerkiewnego, zaangażowane przez artystkę do warsztatów głosowych. Ich materią są teraz nie słowa, lecz czysty dźwięk, a jedyną inspiracją – proste tykanie metronomu. Z czasem ich śpiew rozwija się w wielogłosowy utwór. Pod drugiej stronie, dzieląc ścieżkę dźwiękową z pierwszym filmem, wyświetlane jest wideo – dokumentacja upływającego czasu. Wskazówki tekturowego zegara porusza ręka artystki. Zegar wskazuje aktualną godzinę.
Podobnie muzyczny film Korolczuk „Białystość” oglądać można właśnie na niewielkiej zbiorowej wystawie „W młodości mej niesytej” w warszawskim Rastrze. Przedstawia dziewczynę na tle nieba, tańczącą do dźwięków kościelnych dzwonów. Filmowi Korolczuk towarzyszą jej czarne zdjęcia z Zabłudowa.
Okruchy w torbie
W białostockiej elektrowni wątki kilku starannie dobranych prac Korolczuk skupiają się w na pierwszy rzut oka niechlujnym tekstowo-rysunkowym kolażu. To notatki artystki czynione podczas przygotowań do wystawy (niemal wszystkie prace powstały w Białymstoku i Zabłudowie w ciągu kilku ostatnich miesięcy). Na połączonych taśmą klejącą kartkach sąsiadują ze sobą szkice, teksty, diagramy, wszystkie utrzymane w ironicznym tonie.
Na przykład na diagramie „najczęściej używane języki sztuki” Korolczuk wymienia angielski oraz sarkazm – przy czym ten drugi przeważa. Na innym schemacie artystka łączy ze sobą „życie”, „sztukę” i „porażkę” (obok rysunku Napoleona na koniu). Notuje też rozmowy ze swoimi znajomymi na temat spodziewanej katastrofy: „Życie jest coraz trudniejsze, na nic nie ma czasu. Wszystko chyli się ku upadkowi”. Jedną z takich rozmów przerywa mama, zapraszając na ciasto: „Przecież / jedzenie / jest najważniejsze”.
O tytułową nostalgię Korolczuk pyta zaś dziadków, przywołując cały zapis rozmowy. „To takie przytępienie, przymulenie człowieka”, mówi babcia. W końcu jednak dziadek przypomina sobie, że słowo pada w piosence Ireny Santor: „Serce gryzie nostalgia, coś tam, w torby wkładam powoli okruchy tamtych dni”.
Irena Santor tęskniła za dzikimi plażami. Korolczuk mówi o „nostalgii za teraz”, włączając w swoją sztukę rodzinę i znajomych.
B jak Białystok
„Przymulenie” przybiera u Korolczuk formę badania swego otoczenia. Jakby potrzebowała określić swe koordynaty. Gdy podróżuje, fotografuje niebo. Wielkoformatowe zdjęcia jawią się jako hipnotyczne abstrakcje. Czy wszędzie niebo wygląda tak samo? Czy gdziekolwiek pojadę, patrzę na to samo niebo?
Na wystawie w elektrowni Korolczuk pokazuje „Niebo (nad B)”. Trochę jak u Wendersa, tyle że tutaj „B” oznacza nie Berlin, lecz Białystok. Różowa łuna nad miastem, w którym urodziła się artystka i gdzie, do podbiałostockiego Zabłudowa, powróciła po studiach.
A w Białymstoku żyje się trochę wolniej. I zdaje się, że to właśnie zdecydowało o klimacie wystawy. Można wsłuchać się w rytm serca, tykanie zegara, zapatrzyć się w niebo. Albo upiec ciastka w kształcie prehistorycznych figurek – wyglądają niemal na autentyczne, ale pachną waniliowo.
Zaraz, zaraz, ale co z tą nadciągającą katastrofą? Jakby zagubiła się w tej białostockiej nostalgii. Czai się tylko na zamykającej wystawę fotografii – martwej naturze ze skórką od chleba i ulepioną z chlebowego miąższu malutką czaszką. Ta czaszka pozwala mi uciec wrażeniu, że trochę na tej wystawie za grzecznie – dla mamy, babci i sąsiadki; zupa, drugie i kompot. A zamiast kulek z chleba swojskie memento mori. I cisza – jak u Cage’a – odpowiadająca śmierci.
Milena Korolczuk, „Nostalgia za teraz”, Galeria Arsenał, Białystok, do 15 stycznia 2012.