Wiadomo, że wystawa o HIV i o raku ma więcej do zrobienia w kwestii wirusa, który wciąż jest obciążony silnym kulturowym tabu. Tym bardziej że nie chodzi tu o chorobę w sensie metaforycznym. Wystawa „Kreatywne stany chorobowe: AIDS, HIV, RAK” w Galerii Miejskiej Arsenał w Poznaniu mówi o chorowaniu w praktyce, oddając głos ruchom pacjenckim oraz organizacjom zajmującym się pomocą chorym i profilaktyką. Gdzieś między grupowym aktywizmem i osobistym doświadczeniem ma się odnaleźć sztuka, która często schodzi tu niestety na drugi plan.
Wbrew oczekiwaniom wystawa nie epatuje przygnębieniem. Wręcz przeciwnie, pokazuje, jak doświadczenie życia z wirusem czy chorobą nowotworową można przekuć w sprawczość. Jeśli milczenie to śmierć, „Silence = Death”, jak głosił ikoniczny plakat z czasów epidemii AIDS w Ameryce, to przerwanie owego milczenia oznacza życie.
Duma i uprzedzenie
W księdze pamiątkowej 6 czerwca 2001 roku Amazonki z Wyszkowa wpisują cytat z Heideggera: „Do osiągnięcia prawdziwej pełni życia konieczna jest konfrontacja ze śmiercią”. I dodają od siebie: „Świadome wartości istnienia z całego serca życzymy Wam możliwości pełnego korzystania ze wszystkich uroków życia przez długie, długie lata”. Księga ta pojawia się na wystawie obok innych materiałów dokumentujących ruch Amazonek.
Amazonki są największym i najlepiej zorganizowanym ruchem pacjenckim w Polsce, zrzeszają kobiety po mastektomii, a ich działalność jest przykładem do naśladowania dla innych grup. Dlatego odgrywają na tej wystawie ważną rolę. „Kreatywne stany chorobowe” zestawiają ze sobą dwie choroby: wirusa HIV i AIDS oraz właśnie raka. Ambicją kuratorów jest mówienie o tym, jak chorowanie wygląda współcześnie, co znaczy dzisiaj żyć z wirusem, wreszcie – stworzenie przestrzeni, by uczyć się wzajemnie ze swych doświadczeń.
Artystki, których prace dotyczą raka, odnoszą się do doświadczeń cielesnych, paniki, terapii oddechowych (Olga Lewicka), życia po mastektomii (Jaśmina Wójcik). Zastanawiają się, jak to ciało naznaczone chorobą odzyskać.
AIDS i raka łączy to, że mogą kończyć się śmiercią. Do tej pory nie wynaleziono na nie skutecznej szczepionki czy lekarstwa, chociaż terapie związane z redukcją wirusa HIV w organizmie i pojawienie się PrEP-ów zmieniły charakter społecznego funkcjonowania osób zakażonych. Dziś zakażenie nie jest już przecież wyrokiem. Istotna różnica polega jednak na tym, że HIV wciąż łączy się ze społeczną stygmatyzacją. Gdy pytam Szymona Adamczaka, jednego z artystów zaproszonych do wystawy, o szok związany z plusowym wynikiem testu, mówi, że właściwie nic takiego nie przeżył. Bardziej przeszkadza mu kulturowe obciążenie związane z wirusem.
„Kreatywne Stany Chorobowe: AIDS, HIV, RAK”, fot. T. Pawłowski, Galeria Miejska Arsenał w Poznaniu
Kołdra
Podczas performatywnego oprowadzania po wystawie dzień po jej otwarciu Adamczak odwrócił pytanie z tytułu książki Jakuba Janiszewskiego „Kto w Polsce ma HIV?” i zapytał: „Kto w Polsce umarł na AIDS?”. Staliśmy obok pracy „Familienalbum” polskiego artysty mieszkającego w Niemczech, Piotra Nathana. Jedną z części jego instalacji są fotografie berlińskich nagrobków mężczyzn, którzy umarli na AIDS na początku lat 90. Urodzeni w latach 50. i 60. W wieku moich rodziców – pomyślałem.
Chociaż epidemia nie ominęła Polski, polskie ofiary AIDS bardzo rzadko znamy z imienia i nazwiska. Tabu obowiązuje także po śmierci. Najlepszym tego obrazem jest najciekawszy obiekt na wystawie – wielka patchworkowa tkanina wykonana kilka lat temu przez Zjednoczenie Pozytywni w Tęczy.
Inspiracją do jej powstania był amerykański Names Project z lat 80. Przyjaciele zmarłych na AIDS szyli kwadratowe patchworkowe kołdry upamiętniające ich bliskich. Przypominały one miękkie nagrobki. W 1987 roku rozłożono je w Waszyngtonie. W ten sposób nieżyjące już ofiary AIDS wspólnie zamanifestowały przeciwko bierności polityków wobec epidemii. Polski „Patchwork One” nie wymienia żadnych imion, jedynie nazwy organizacji. Wciąż więc nie wiemy, ani kto w Polsce ma HIV, ani kto umarł na AIDS.
Strach
Analogiczna sytuacja ma miejsce na polu sztuki. Gdy na Zachodzie, a zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, epidemia AIDS wywarła ogromny wpływ na sztukę, w Polsce, głównie ze względu na inną dynamikę procesów emancypacyjnych, opóźnioną o kilka dekad wobec krajów zachodnich, artyści niezwykle rzadko podejmowali ten temat.
„Kreatywne Stany Chorobowe: AIDS, HIV, RAK”, fot. T. Pawłowski, Galeria Miejska Arsenał w Poznaniu
W 1996 roku krąg absolwentów Kowalni wraz z profesorem Grzegorzem Kowalskim zorganizował w kinie Stolica w Warszawie wystawę „Ja i AIDS”, która opowiadała o chorobie nie z perspektywy zarażonych wirusem, tylko z pozycji strachu przed zarażeniem. Już samo pojawienie się tej tematyki wywołało reakcję ze strony wcześniej przychylnej artystom dyrekcji kina, która wystawę zamknęła kilka dni po otwarciu. Historię tej wystawy przypomniano w Poznaniu jedynie w formie tekstów i zdjęć.
Wystawę „Ja i AIDS” odebrano jako kontrowersyjną i niestosowną dla oczu odwiedzających kino uczniów nie przez to, jaką sztukę pokazywała, lecz jakiej dotyczyła problematyki. Artur Żmijewski ukryty pod pseudonimem Malina Weiss w tekście kuratorskim pisał: „Wystawa jest formą upublicznienia własnego tchórzostwa, przyznaniem się do lęku i pokazaniem jego przyczyny: wirusa i kontaktu z drugim człowiekiem”. „Und Morgen die Ganze Welt…”, tytułował swój tekst, cytując jednocześnie piosenkę śpiewaną niegdyś przez Hitlerjugend. Tyle że tym razem to wirus miał zapanować nad światem.
Odzyskać własne ciało
Kuratorom poznańskiej wystawy zależało na tym, by o doświadczeniu choroby mówili sami zarażeni. Polskich artystów, którzy wykonali hivowy coming out, jest niewielu, mniej niż palców jednej ręki.
„Kreatywne Stany Chorobowe: AIDS, HIV, RAK”, fot. T. Pawłowski, Galeria Miejska Arsenał w Poznaniu
Takim artystą jest na przykład Bartek Arobal Kociemba, rysownik, żyjący z wirusem od kilkunastu lat. Pokazane w Arsenale autoportretowe „Ciało mentalne” Arobala to bardziej efekt wyobrażeń o jego ciele. Tak wyobrażają je sobie inni – jednocześnie zseksualizowane i pełne dziur, jakby wypalonych przez wirusa, znajduje się wewnątrz jakiegoś niezidentyfikowanego potwora, który otacza je swymi mackami. Dodatkową, trzecią ręką artysta przesłania sobie część twarzy, ale jednocześnie przykuwa nas swym wzrokiem.
Dwa lata temu plusową diagnozę otrzymał studiujący w Amsterdamie Szymon Adamczak. Oswajając się z chorobą i rozpoczynając terapię, zaczął pracę nad spektaklem tanecznym „An Ongoing Song”, z którym ostatnio odwiedził Polskę. Na wystawę Adamczak przeniósł fragment lateksowej scenografii, którą do jego spektaklu zaprojektował Paweł Szubert, oraz butelkę po lekach antyretrowirusowych, w których hoduje rośliny (pierwotnie były to hiacynty). Wyświetla też film, na którym po raz pierwszy przyjmuje tabletkę obniżającą poziom wirusa w organizmie. Popija ją wódką i przegryza ciastkiem. Prawdopodobnie będzie musiał przyjmować lekarstwa do końca życia.
W jego lateksowym spektaklu, który na łamach „Dwutygodnika” recenzował już Paweł Soszyński, wirus nie jest aż tak straszny, jak go nieraz malują inni albo jaki jego obraz zapamiętaliśmy z lat 80. Milion dolarów czy życie bez wirusa? – pada w pewnym momencie pytanie. Jasne, że milion dolarów!
N=N
Decyzja kuratorów, by o chorobie opowiadać z jej wnętrza i z dzisiejszej perspektywy, powoduje, że wystawa, podobnie jak spektakl Adamczaka, odczarowuje strach przed HIV. „Choroba to praktyka, nie metafora” – mówią kuratorzy w pierwszym zdaniu tekstu towarzyszącego ekspozycji. Nad wejściem na wystawę zawiesili napis ze srebrnych balonów „N=N”, który rozwinąć należy jako „niewykrywalny = niezakażający”. Dziś przecież wiemy, że zarażony dzięki terapii zmniejszającej ilość wirusa w organizmie sam przestaje zarażać. Dlatego słowo „niewykrywalny” zaczęło robić karierę na gejowskich portalach randkowych, niczym zaproszenie do seksu bez lateksu.
Na wystawie dominują dokumentacje i autoprezentacje różnych organizacji czy właśnie obiekty tworzone przez samych kuratorów. I tu zabrakło artysty, a nawet projektanta. Nagromadzone materiały nużą. Amazonki prezentują więc swoje księgi pamiątkowe i puchary z zawodów sportowych. Ulotki o profilaktyce HIV ułożono w kolorową tęczę. Pojawiają się zdjęcia osób żyjących z HIV, jak Pawła Ziemby, wcielającego się w siostrę Mary Read z Zakonu Sióstr Nieustającej Przyjemności, czy pielęgniarki Beaty Kucharskiej żyjącej z wirusem od 1988 roku, wreszcie też osób ważnych w historii profilaktyki HIV i AIDS w Polsce, jak lekarki Zofii Kuratowskiej. Jedną salę przeznaczono w całości na czytelnię, „Bibliotekę chorobową”.
A przecież aktywizm miał się tu łączyć ze sztuką. Na takim właśnie spotkaniu mogliby skorzystać sami aktywiści. O tak ważnych i ciekawych tematach nie trzeba opowiadać ekspozycją, która w wielu miejscach przypomina wystawki na szkolnym korytarzu.
To podaje w wątpliwość tezę z tytułu wystawy. Czy stany chorobowe rzeczywiście są tu aż tak kreatywne? Nadal mamy w pamięci, jak silny wpływ wywarła epidemia AIDS na sztukę amerykańską w latach 80. i 90. Tam sztuka i aktywizm szły ramię w ramię, wzajemnie się wzmacniając i mając na horyzoncie określone cele polityczne.
LOVE – AIDS
„Kreatywne Stany Chorobowe: AIDS, HIV, RAK”, fot. T. Pawłowski, Galeria Miejska Arsenał w Poznaniu
Amerykańskie wojny kulturowe miały przecież w tle właśnie epidemię. Z tego powodu zamykano wystawy Roberta Mapplethorpe’a. Artyści odpowiadali zaangażowaniem. W 1987 roku w witrynie nowojorskiego New Museum grupy ACT UP i Gran Fury przygotowały instalację „Let the Record Show”. Obok neonu z różowym trójkątem i hasłem „Silence = Death” w instalacji wymieniono „kryminalistów AIDS”, polityków świadomie ignorujących problem, w tym prezydenta Reagana.
To sztuka tak silna, że weszła do artystycznego kanonu. Można wspomnieć Keitha Haringa, Davida Wojnarowicza, Roberta Gobera czy Felixa Gonzaleza-Torresa, zaangażowanie Barbary Kruger, Nan Goldin czy Kiki Smith. Ich prace, chociaż geograficznie odległe, były i do dziś są ważnym punktem odniesienia dla polskich twórców, a jak pokazuje „Patchwork One”, także dla organizacji aktywistycznych. To w końcu nasze wspólne dziedzictwo.
Polską i amerykańską perspektywę świetnie spaja chociażby Karol Radziszewski, który kilka lat temu połączył ze sobą motywy napisu AIDS ułożonego z naklejek z Kaczorem Donaldem w pisemku „Filo” przez Ryszarda Kisiela oraz napis „AIDS” grupy General Idea, stworzony jako parafraza słynnego „Love” Roberta Indiany. Radziszewski, jako gej seronegatywny, do Poznania nie został zaproszony.
Tymczasem takie silne artystyczne gesty dobrze by poznańskiej wystawie zrobiły. W Arsenale można odnieść wrażenie, że przez ponad dwie dekady dzielące „Ja i AIDS” i „Kreatywne stany chorobowe” nic się w temacie HIV i AIDS w polskiej sztuce nie wydarzyło. Ale również że kuratorzy nie wierzyli w moc samej sztuki. Może dlatego sami wchodzą w rolę artystów, niestety nieumiejętnie. A to sztuka przecież potrafi wzmacniać przekaz i uwidaczniać problemy. Warto przypomnieć, że za przełomową akcją, mającą zwracać uwagę na problem dyskryminacji i homofobii, „Niech nas zobaczą” stała Karolina Breguła, wówczas początkująca fotografka.
Zdrowie umarło
Na szczęście w Poznaniu pojawiła się przynajmniej Vala T. Foltyn. Zbudowała w galerii rodzaj ołtarza, którego częścią jest nagranie działania jej przyjaciółki i pisarki Anety Żukowskiej, która w sylwestra 2017 roku ogolenie głowy przed pierwszą chemioterapią zamieniła w publiczny, wspólnotowy, queerowy performens. Zmarła kilka miesięcy później. „Świętować czułość” – głosi napis na ołtarzu.
Dzień po otwarciu wystawy Foltyn odprawiła tu rodzaj nabożeństwa, w którym sama wystąpiła w roli skąpo ubranej kapłanki-czarownicy. Pod koniec performensu narzuciła na siebie eleganckie futro i chwyciła za laskę, na moment wcielając się w Beuysowskiego szamana. Jakby chciała powiedzieć: to wszystko trzeba jeszcze odczarować, ale też że na żałobie się nie kończy. W swej książce „Mięcho” Żukowska pisała: „Chcę być ciałem, które wie, że minie, ale wie też, że jest, i czerpie z tego bycia największą z możliwych rozkoszy”.
Wyjść poza strach i żałobę, stać się sprawczym, odzyskać podmiotowość – tego nas uczą i Adamczak, i Vala T. Foltyn, i wielu aktywistów, którzy są bohaterami tej wystawy. Jedno bowiem z pewnością w Poznaniu wybrzmiewa: wobec choroby nie powinno się zostawać samemu.
To ta solidarność, jak u Amazonek, pozwala zmierzyć się z systemowym brakiem i wykluczeniami. Dlatego kuratorzy postulują: „Zarządzamy chorobowe dla wszystkich! […] To zdrowie jest fikcją, niemożliwym do osiągnięcia ideałem. Potrzeba nam normalizacji i uspołecznienia choroby, bo zdrowie umarło. A może nigdy go nie było?”.
Szkoda, że to, co tak świetnie brzmi w tekście, na samej wystawie potyka się o niewiarę w sztukę. Tu kuratorzy albo ponieśli klęskę, albo pewnego zadania nie wykonali. Artyści i aktywiści występują osobno. Możemy mieć tylko nadzieję, że kiedyś wreszcie się spotkają.