Dziwnie ogląda się wideo rejestrujące pierwszą tabletkę, którą Szymon Adamczak bierze po zdiagnozowaniu HIV w 2017 roku. Genvoya zawiera kobicystat, elwitegrawir, emtrycytabinę oraz tenofowir (alafenamid tenofowiru). Seledynowe tabletki, „powlekane” – głosi ulotka. Znam ten lek, wielu moich znajomych ma go w apteczce. Lek trzeba brać co dwadzieścia cztery godziny – do końca życia, czasem zmieniać kombinację podstawowych składników, a ich ilość wcale nie jest niewyczerpana. Adamczak jest na wideo spokojny, nie dramatyzuje, nie stara się też stworzyć z nagrania nachalnego performansu. Te niecałe trzy minuty starają się odczarować mit HIV opisany przez Susan Sontag w eseju „AIDS i jego metafory” z 1989 roku. Sontag naturalnie wskazuje, że w rezerwuarze symbolicznym AIDS to stygmat, kara za zboczenie, uzasadnione nauką wykluczenie ze wspólnoty zdrowych, normalnych, swoich. Społeczny skandal. Tymczasem Adamczak traktuje chorobę do bólu zwyczajnie. Tabletkę zagryza ciasteczkiem, popija wódką. „Za życie” – pada toast. I nie chodzi tu jedynie o przetrwanie, ale afirmację życia, które w sytuacjach ekstremalnych poddane zostaje metaforyzacji – nie choroba, a właśnie życie.
Podobnie pomyślany został spektakl „An Ongoing Song” (fatalnie przetłumaczone na polski jako „Melodie z wirusem”). Wideo nie jest w nim wykorzystane – pokazywane będzie na wystawie Kreatywne Stany Chorobowe w Arsenale w Poznaniu, od 8 listopada. Zirytowany performer powtarza w spektaklu jak mantrę „metafory, metafory, metafory”, co z filmem (i rozpoznaniem Sontag) się rymuje – bo nie jest on ani poetycki, ani metaforyczny, być może uczucie dyskomfortu wywołuje w nim właśnie prozaiczność całej sytuacji.
Cytowany fragment pochodzi z listu, który pierwotnie rozdawany był widzom performansu, a w końcu wszedł do jego partytury. List, nie do końca wiadomo – skierowany do tego, kto Adamczaka zaraził chorobą, lub samego wirusa, stanowi jedyny emocjonalny akcent w projekcie. I choć jest to wyznanie na poły miłosne, to brak w nim prostego wybaczenia. Słowo „drogi” zostaje w nim skreślone, podobnie jak finalne „ostatecznie cię rozgrzeszam”. W ten prosty sposób Adamczak unika, także w swoim performansie, niepotrzebnego melodramatyzmu, albo inaczej – nie epatuje nim. Z drugiej strony bez niego całe przedsięwzięcie trąciłoby fałszem. Estetyka queer musi uciec się do sentymentalizmu i pewnej emocjonalnej nadwyżki, by się wyemancypować. Dzięki łzom przeczy ona narracji umiarkowanej, mieszczańsko powściągliwej, utrzymanej w dobrym tonie, co do granic możliwości doprowadził chyba Jean Genet, w którego książkach chuje są jak dęby, a zraniony kochanek poetyzuje na temat swego pożądania i odrzucenia bez umiaru.
Spokojnie, „An Ongoing Song” jest oszczędna, choć i w niej pojawiają się „drzewa, których wytuliłem zbyt wiele”. Może dlatego wszystko rozpoczyna się od deski, po której Adamczak z zawiązanymi oczami okrąża salę. The Walking Death i przemierzany po omacku labirynt cruisingowego klubu. Pomaga mu w tym Billy Mullaney, aktor z Minneapolis o niesamowitej obecności scenicznej i naturalnym poczuciu ironii. Jego bezpretensjonalność przenika cały spektakl. To pierwsze ćwiczenie z zaufania, które Adamczak stara się odzyskać – do własnego ciała i partnera. Mullaney jest i katem-wirusem, i potencjalną ofiarą. Przemocą wybudza Adamczaka z kampowego różowego grobu, a właściwie prostokątu z listewek, w którym bohater spektaklu przyjmuje funeralne pozy, odwołując się do gejowskiej martyrologii i ikonografii. To i łóżko, na którym jego poprzednicy umierali, i efektowna rama, w której dramaturg i reżyser poddaje się osobliwej degradacji, czasem nie stroniąc od seksualnych aluzji, groźnych i wymuszonych, bo pozostając obiektem seksualnym, jest też rezerwuarem gejowskiej dżumy. Pod gładką skórą czają się śmiertelne zarodniki. Wszystko, co wydobędzie się z niego na zewnątrz, jest chore i śmiercionośne. Jego ciało jest tykającą bombą. Choć nie do końca.
W końcu w performansie witamy XXII wiek. Nie ma już chorób, nawet jeśli serca są z plastiku. Czy wirus też jest plastikowy? Wchodząc na spektakl, musimy przecisnąć się przez analno-waginalną bramę z lateksu. Ten lateks pojawia się także w scenografii, kiedy duet wyciska na nim twarze aż do granicy uduszenia. Cielista tkanina pokazuje to, co wewnątrz ciała, błazeńsko grając z potworem osoby chorej. Wykrzywione twarze, odciśnięte w materiale naciągniętym od góry do dołu scenografii to nie tylko demoniczne mordy wirusa, jak chciała Sontag, ale i emancypacyjne wersje samych performerów, pragnących odcisnąć swój indywidualny przypadek na społecznej kliszy.
„An Ongoin Song”, reż. Szymon Adamczak. Premiera 10 września 2019. Pokaz w Akademii Teatralnej w Warszawie 6 października 2019Adamczak ma HIV, a mimo to potrafi pobudzić życie we fiolkach z lekami. On? Czy HIV? Fakt jednak, i trzeba to zaakceptować, że rośliny w nich rosną. Mówi się im ku wzrostowi wiersze. Jak krowom puszcza się Bacha. Czy to, co Adamczak hoduje (jak ogrodnik) wewnątrz, ma prawo do swojej piosenki? Czy HIV ma prawo do wiersza, czułości? Chyba w najpiękniejszej scenie tego spektaklu rośliny zdają się żywić tabletkami zmniejszającymi praktycznie do zera możliwość zarażenia. Tak, osoby zarażone już po trzech miesiącach wirusa nie przenoszą.
W ostatniej scenie stoją obaj, wymienią się w trakcie choreografii elementem strojów, tworząc jedno, zgodnie poruszające się ciało, tak jak wcześniej ufali sobie w akrobatycznych wariacjach, udowadniają, że są razem i będą o siebie dbać. Spektakl Adamczaka to bezpretensjonalny, a jednocześnie czuły i szczery performans o tym, jak to jest żyć z HIV. A nie da się z nim żyć, jeśli nie stanie się on częścią nie tylko naszego krwiobiegu, ale i umysłu, wrażliwości. I przyświeca mu bardziej Woolf niż Sontag: „Kiedy się weźmie pod uwagę, jak powszechnym stanem jest choroba, jak potężne zmiany duchowe niesie ze sobą, jak zdumiewające, wraz z przyćmieniem świateł zdrowia, otwierają się przed nami krainy, dotąd nieodkryte […] naprawdę dziwi, że choroba nie zajęła wraz z miłością, orężem i zazdrością miejsca pośród głównych tematów literatury”. Adamczak to odkrył, za wysoką cenę, i o tym jest jego HIV pozytywny spektakl. Pokochać swoją chorobę, wejść z nią w miłosne przymierze. Włączyć do swojej tożsamości a nawet czasem pozwolić, by przez chorego wirus przemówił.