Wszystko zaczyna się od debaty. Zbijania racji, dyskusji na temat udziału Polaków w Zagładzie Żydów. Tokarska-Bakir, Krakowska, Gross, Karski – ich opinie są znane zainteresowanym tematem, choć wcale nie chodzi tu o ściągę, jakiś skrypt dany przed spektaklem. „Malowany ptak” Mai Kleczewskiej w koprodukcji Teatru Polskiego w Poznaniu i Teatru Żydowskiego w Warszawie ogląda się trochę tak, jakby reżyserka wciąż walczyła ze swoim dramaturgiem, Łukaszem Chotkowskim. Może to zresztą ustawka całkiem świadoma. Tam gdzie Kleczewska zaciemnia, gdzie szuka inscenizacyjnych niejasności, Chotkowski wali prosto z mostu z zapamiętaniem licealnego pedagoga. Spór w jego tekście rozgrywa się między twardym: nie my, a równie dosadnym: jednak wy! Wszystko to bardzo po wierzchu korzysta z obiegowych sloganów, bo w końcu to Żydzi zabili Pana Jezusa, a Polacy łasi byli na srebrne świeczniki. W spektaklu nie pada żadna bardziej wnikliwa teza na temat polskiego antysemityzmu. Ostatecznie sprawę załatwia nużąca maniera Jerzego Walczaka, który pochylony i drobiący z kąta w kąt jest płaskim obrazem niewinnej ofiary. To wyobrażony Kosiński, w przeciwieństwie do Kosińskiego autora książki (Henryk Rajfer), który wysłuchuje demaskatorskich tyrad Teresy Kwiatkowskiej – tu autorki słynnego „Czarnego ptasiora”, w której udowadnia, że „Malowany ptak” to bzdura i zmyślenie. Jest jeszcze młody chłopiec – Kosiński bohater powieści. Postać aktorsko chyba najbardziej niejednoznaczna i ciekawa.
„Malowany ptak”, reż. Maja Kleczewska. Teatr Polski w Poznaniu, premiera 26 marca 2017Kleczewska wybiera z powieści strzępy, sceny, obrazy, fragmenty. Wszystko to wprowadza do scenografii ze swojego „Dybuka” z 2015 roku. To gest solidarności z Teatrem Żydowskim, który stracił siedzibę. Tyle z tego teatru zostało. Pomysł jest poruszający. Mniej pies, który toczy ślinę z wściekłego pyska na projekcji wideo, z którym konkuruje oszalały Michał Kaleta również z pianą na ustach. Mocne sceny, jak choćby pobitą przez chłopów do krwi Joannę Drozdę (Szalona Ludmiła), zestawia reżyserka z onirycznym, zbytnio rozpoetyzowanym tańcem Kai Kołodziejczyk w zwiewnej białej sukience (zgwałcona Żydówka).
Powstaje więc pytanie: dlaczego spektakl Kleczewskiej jednak często działa?
Chyba dlatego, że najmocniejszy akcent pada tu na tę nieokreśloną przestrzeń lęku i paranoi, która kazała Kosińskiemu wymyślać najokrutniejsze sceny, najbardziej drastyczne obrazy, by ten paranoiczny lęk w nich rozładować, a w ten sposób przeprowadzić proces autoterapii. Tak, lęk może w ekscesie okrucieństwa znaleźć swoje ukojenie. Decyzja inscenizacyjna – a więc umowność tego, co autor książki podaje brutalnie – świadczy o dużej przenikliwości Kleczewskiej: zbiorowość, a z nią mamy do czynienia w teatrze, nie zniosłaby podobnej psychodramy, ona działać może tylko w przestrzeni osobistej wyobraźni. I jako akt psychiczny nigdy nie jest fikcją. Lęki zbiorowości inaczej działają niż te jednostki – i potrzebują odmiennej dramatyzacji. Kleczewska decyduje się więc na wysubtelnienie bestialstwa, otwiera się na melancholię obrazów, rozmywa pisarski wigor Kosińskiego, pozostaje raczej w sferze metafor, zaciemnień, by wydobyć z „Malowanego ptaka” moment przerażenia, atak lękowy, który zawsze ma nieokreślone źródło, dopiero panicznie szuka swojego tematu. Kosiński go znajduje w książce. Kleczewska pozostaje w jego początkowej, widmowej fazie.
W tej tonacji inscenizacyjnej utrzymana jest scena w kościele z przenikliwym zapachem kadzidła, podobnie działa scena nawiązująca do Jedwabnego – działa poprzez wiercący zapach spalenizny, a więc – jak w stanie lęku – gra na wyostrzonych nienaturalnie zmysłach, mrowieniu w ciele, dusznościach. Jest w somatycznych bezwarunkowych odruchach. Może dlatego, niejako zapowiadając ten zmysłowy poziom, otwierająca scenę debata badaczy Zagłady kończy się na nerwowych tikach, w których racje zostają zniekształcone przez paniczne ciała – senne, zmęczone, słaniające się, niedorzeczne, wyłamujące się z konwencji panelu. Nagle naukową mowę nawiedza ciało z bydlęcych wagonów.
Liczne inscenizacyjne sugestie, momenty zmysłowego przesytu, intuicje, które każą Wojciechowi Pusiowi tworzyć abstrakcyjne świetlne instalacje, wreszcie chwile niepokojącego wyciszenia mocniejsze niż wrzask, ale może bez niego niemożliwe – sprawiają, że „Malowany ptak” potrafi być dotkliwy. Nie w narracji, nie w choreografii, nie w słowach, ale właśnie w panicznej cielesności czegoś tutaj się dotyka. W finale spektaklu zostaje już zresztą tylko ciało – ludowy ptaszor w kaftanach i wiankach, dziwaczna figura w transie, snująca się między widzami. To z tego całkiem prawdziwego potwora biorą życie być może fikcyjne postaci z książki Kosińskiego. To on – zdaje się podkreślać Kleczewska – a nie chęć odwetu, zmusił Kosińskiego do pisania, wymyślenia świata, w którym ten potwór mógłby się zmieścić i żyć jak w klatce. Jak poskromiony wreszcie atak lękowy.
Być może więc nie jest to wcale spektakl o polskim antysemityzmie, głos w sprawie, która jak napędzana wciąż i wciąż zawierucha otaczała i otacza, i zaciemnia autentyczną traumę Kosińskiego. Może „Malowany ptak” działa, bo jest to spektakl o tym jednym człowieku i odsłania strategię jego ucieczki przed drżeniem, zimnym potem, strachem. Rozmowa o antysemityzmie, może nawet samo to pojęcie, jest próbą racjonalizacji, oswojenia lęku. Kleczewska zupełnie nie ma na to ochoty.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.