„Wiera Gran” Jędrzeja Piaskowskiego to dzieło radykalne. Nic więc dziwnego, że wywołało burzę. Młody reżyser pokazał, że lubi przekraczać granice, choćby w znakomicie przyjętym „Puppenhaus” z TR Warszawa o seksualnych robotnicach przymusowych w KL Auschwitz. Bo to nie to samo, co – jak czytamy w opisie spektaklu – „prostytutki pracujące w obozowym burdelu”. Sam zresztą temat seksualnych robotnic przymusowych w trakcie II wojny światowej, o których opowiada „Dom lalek”, wprowadziła do polskiego dyskursu Joanna Ostrowska – redaktorka naukowa i inicjatorka polskich wydań przełomowych książek o przemilczanych ofiarach nazizmu, „Różowych trójkątów” Hegera i ostatnio „Cholernie mocnej miłości” Lutza van Dijka o miłości Teofila Kosińskiego do żołnierza Wermachtu. To też jedyna (!) polska historyczka spośród kilkudziesięciu europejskich, która podpisała list do przewodniczacego Bundestagu w sprawie upamiętnienia różowych trójkątów. (Dlatego polecam tę badaczkę kapitule Tęczowego Lauru).
Weronika Murek, „Wiera Gran”, reż. Jędrzej Piaskowski. Teatr Żydowski, premiera 24 listopada 2017W „Puppenhaus” przekroczenie polegało nawet nie na ukazaniu romansu między „małym powstańcem” i okupantem – motywu wystarczająco mocnego. Dużo mocniejsza była sama forma spektaklu: różowe wirujące jak wiatraczki swastyki, obozowy wózek mieniący się kolorami tęczy i camp, który towarzyszył wcale nie łatwym tematom, zmieniając przedstawienie w queerową rewię. Nikt u nas dotychczas nie odważył się tak mówić o okupacyjnej erotyce, która meandrowała między pożądaniem a obowiązkiem patriotycznym, między chęcią i przymusem. Libido zawsze zwycięży – o tym mówiła konwencja „Puppenhaus”. W ten sposób pokazane zostało też bolesne pęknięcie między rozkoszą i obowiązkiem, narracją historyczną i losami jednostki. Seksualnymi fantazjami i zbrodnią.
W „Puppenhaus” campowa forma dawała się łatwo uchwycić. W „Wierze Gran” mamy do czynienia z konwencją ciężką do nazwania. Jesteśmy wrzuceni w coś całkiem innego. Widz dryfuje tu między kompulsywnym odruchem niechęci, nerwowym śmiechem, niedowierzaniem i – przynajmniej w moim wypadku – olśnieniem. Pieśniarka z getta oskarżana o współpracę z hitlerowcami wymyka się w ujęciu Piaskowskiego łatwym kategoriom ofiary czy kolaborantki. Nie jest też klimatycznym bibelotem – kto oczekiwał sentymentalnej rewii w dekoracjach ze szlagierami śpiewanymi w świetle punktowca, ten wyjdzie ze spektaklu oburzony. Reżyser świadomie spiętrza w swoim spektaklu teatralną brzydotę, nieporadność amatorskiego wodewilu, melodramatyczność piosenek Gran. I konsekwentnie odmawia nam tego, po co przyszliśmy.
„Wierą Gran” nie możemy się wzruszyć. Aleksandr Prowaliński razi nas niestosowną, ostrą zielenią świateł, Katarzyna Sikora tworzy absurdalne, burleskowe choreografie, a kostiumy, no cóż, to odblaskowe trampki, strzępki kabaretowych sukienek, toporne silikonowe maski. Jeśli w „Puppenhaus” mieliśmy do czynienia ze spójną wizją, to w „Wierze Gran” otrzymujemy kolejne wizualne paradoksy, które nie chcą się złożyć w żadną całość, w jakąkolwiek ładność. Ta chamska zieleń! Te cekiny i kiść reflektorów zwieszona nad sceną. Nie jest łatwo. Dziwny melanż Cezarego Tomaszewskiego i Krzysztofa Garbaczewskiego, działający jak mentos wrzucony do coca coli.
Równie dystansujące są zwielokrotnione Gran, które wyłaniają się z często sprzecznych narracji. Prawdziwej Gran tu nie ma i nikt nie zamierza ani przeprowadzić sądu, ani opowiadać się za jedną z wersji tej historii. Tak zaplanowała swój tekst Weronika Murek: jako pełen demencyjnych powtórzeń, dwuznacznego humoru, ciągów rozsadzających logikę opowieści. Tekst Murek działa w spektaklu jak skołowaciała pamięć tkana na raz z kilku perspektyw. Takie postawienie sprawy jest zbyt radykalne, konsekwentne i przemyślane, żeby przejść obok niego obojętnie. Bardzo łatwo powiedzieć: brzydkie, niezrozumiałe. Tymczasem głównym tematem są tu właśnie nasze oczekiwania. I nie jest to żaden żart. Bo chyba nie chodzi o brzydotę, a o pozbycie się zaakceptowanej ładności. Tak jakbyśmy odkryli gust Marsjan. Dla nas odległość od świata Gran – jej „prawdziwego” ja – jest chyba podobna.
Piaskowski rozszczelnia samo pojęcie teatralnej formy, może więc ten spektakl powinien być grany w znacznie bardziej chłonnej przestrzeni galeryjnej? A grany jest nie tylko w teatrze, grany jest w Teatrze Żydowskim, który często bajeruje widza klimacikami. Tym większy podziw dla Gołdy Tencer, która zezwoliła na ten eksperyment – jeśli ktoś rzeczywiście przewietrzył ten teatr (nie tylko zresztą ten), to jest nim Piaskowski.
Po wyjściu ze spektaklu wciąż miałem wrażenie, że brakuje mi badawczych narzędzi, by w pełni docenić to, co zobaczyłem. To nie było brzydkie, było raczej poza wszelkimi estetycznymi kanonami. Nie umiem pozbyć się wrażenia, że zobaczyłem coś totalnie nowego. Bezkompromisowego i mądrego. Ktoś zamieszał w moim przekonaniu, jaki teatr jest dobry, a jaki zły. A że jest to nowość, to nie uniknę osobistego tonu – zwyczajnie nie mam się pod jaki język, jakie inne teatralne doświadczenie podłączyć. Ani to głupie, ani nie głupie, ani brzydkie, ani ładne. A jednak wybitne. Sądzę, że języka Piaskowskiego musimy się dopiero nauczyć.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.