W swoim najnowszym przedstawieniu Marcin Liber uwodzi, gra teatralnymi konwencjami jak talią kart, zmieniając przy tym inscenizacyjne style: surowy, umowny teatr polityczny spod znaku Strzępki zwinnie zmienia w oniryczne varietés z orbity Warlikowskiego. Koncertowa Anna Dymna w brechtowskiej roli Matki Courage śpiewa tu obok Björk Justyny Wasilewskiej, której wokalizy przywodzą na myśl przesterowaną Magdalenę Cielecką z „Aniołów w Ameryce”. Kabaretowe białe niedźwiedzie idą o lepsze z jeepami, a sparodiowany Jaruzelski wyskakuje z cylindra razem z bohaterami polskiej „Dynastii”. Wszystko to bardzo śmieszne, ale gdzieś po drodze gubi się przejmujący idiom reżysera „III Furii” z Teatru im. Modrzejewskiej w Legnicy czy niedawnej „Antygony” z Teatru Nowego w Łodzi.
Michał Kmiecik „Być jak Steve Jobs. Bohaterowie
polskiej transformacji. Ballada o lekkim zabarwieniu
heroicznym”, reż. Marcin Liber. Stary Teatr w Krakowie,
premiera 21 czerwca 2013Problemem jest tekst – w „III Furiach” Liber dysponował trójgłosem Sikorskiej-Miszczuk, Fertacz i Chutnik, w „Antygonie” współpracował z Cecką. Kmiecik w tym zestawieniu wypada, niestety, blado. Tekst Kmiecika jest zabawny, ale o czym właściwie autor mówi? Tego nie wiem, w każdym razie wiązanka oklepanych scen rodzajowych, w których polityczni nuworysze i dzicy przedsiębiorcy z lat 90. oddają wzniosłe ideały Solidarności na bankowy procent, nie jest żadnym odkryciem, co najwyżej paliwem dla kabaretowego skeczu, a ewidentnie w tym kierunku popycha tę składankę zaangażowanych debeściaków Liber.
W „Być jak Steve Jobs” problemem są transformacyjne wilczki, szarpiące i wygryzające siebie nawzajem, ordynarne „tygrysy Europy” skonstruowane z sitcomowych klisz i prześwietlone teatralnym stroboskopem. Te klisze są spłowiałe i pomięte, ale przynajmniej stroboskop ma moc – ostatecznie zwycięsko ze spektaklu wychodzą aktorzy. Z dramaturgicznie pozszywanych, patchworkowych scenek Kmiecika są w stanie wydobyć kilka perełek, jak w scenie, w której ekipa z „Dynastii” konwersuje w takt Chopina, albo gdy Sarmaci w kontuszach dziwaczą o „mueblach” z Ikei. Gdy przedstawieniu patronuje duch Barei – jest nieźle. Gdy Anna Dymna melorecytuje, za Świetlickim, „kiedyś to miasto będzie należeć do mnie” z legendarnego „Oplutego” – jest świetnie. Gdy Wasilewska daje upust frustracji Wilczycy, w zgrabną wiązankę scen wkradają się zbawienne zakłócenia, jest groźnie, wreszcie.
Efektem tej szarży jest jednak teatr zaangażowany poprawnie. Liber rezygnuje w nim ze swojego liryzmu, eksperymentuje z surowcem, zachłystuje się teatralnymi możliwościami, jak – nie przymierzając – jego bohaterowie buszujący w pierwszych otwartych po osiemdziesiatym dziewiątym sklepach z zagranicznymi produktami. Okopuje się w grubych, dosadnych stylistykach. Wciąż tylko nie rozumiem – z kim tak walczy?
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.