Boska Komedia odbyła się po raz czwarty i jak co roku składało się na nią kilka nurtów o dantejskich nazwach. Główną częścią jest Inferno, czyli najlepsze polskie przedstawienia ubiegłego sezonu, oceniane przez zagranicznych jurorów. W Paradiso prezentowane są dokonania młodych reżyserów. W trzeciej części, Purgatorio, w tym roku pojawiła się nowość: „Pomniki polskie”, pięć festiwalowych premier w koprodukcji z pięcioma teatrami. Jedno z nich – „W imię Jakuba S.” Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego (Teatr Dramatyczny w Warszawie) – okazało się wydarzeniem dystansującym większość spektakli konkursowych, łącznie ze zwycięską „Tęczową trybuną 2012” tego samego duetu. A także, czego nikt nie mógł przewidzieć, ciekawie skontrastowało się z pokazywanym następnego dnia innym „Pomnikiem”, czyli „Panem Tadeuszem” Mikołaja Grabowskiego (Stary Teatr w Krakowie). Organizatorzy festiwali marzą o takich zderzeniach, ale rzadko się to udaje w realu (częściej w zapowiedziach i książkach programowych). A tutaj proszę, jak na zamówienie.
Trybuna Szeli
Boska Komedia, Kraków
8-15 grudnia 2011Strzępka i Demirski, przywołując Jakuba Szelę, przywołali cały zepchnięty w niepamięć obszar historii i świadomości zbiorowej. Krwawa chłopska rabacja, chłopskie pochodzenie większości Polaków – tym się nie chwalimy. Strzępka i Demirski nie tyle się tym chwalą, ile pokazują nierozwiązywalny kłąb problemów tkwiących w przeszłości – i teraźniejszości, bo spektakl rozgrywa się równocześnie w przeszłości i obecnie. Ponury Szela z siekierą jest też chłopskim ojcem-pijakiem, dziedziczka z widłami w plecach wstaje i zasiada przy biurku w banku, do którego przychodzi para młodych ludzi daremnie starających się o kredyt. Pańszczyzna nie jest gorsza (ani lepsza) od kapitalizmu w stanie kryzysu, tak samo odbiera wolność, przywiązując ludzi nie do ziemi, a do banku.
Oskarżenia i samooskarżenia (Strzępka i Demirski nie oszczędzają ani chłopów, ani panów, ani ich potomków, ani siebie) fruwają w powietrzu. Dywersyjna strategia – obecna w twórczości duetu od początku – pokazania innej, przykrej i niechcianej strony rzeczywistości, przyniosła świetny spektakl, skłaniający do przemyślenia historii na nowo. Do zadania sobie pytania, co znaczą słowa Wyspiańskiego „myśmy wszystko zapomnieli” – tyle że wypowiedziane przez potomków Szeli, a nie piłą rżniętych panów. Spektakl jest świetnie zrobiony i zagrany – na zaśnieżonej scenie, między usypiskiem z biurowych krzeseł, rozwaloną komórką a resztkami pańskiego umeblowania, jak czyśćcowe dusze błąkają się państwo i chłopstwo, sadystycznie i namiętnie wczepieni w siebie, co nadaje przedstawieniu niezwykłą energię. I atrakcyjność, co nie jest w teatrze najmniej ważne.
Gdyby nie „W imię Jakuba S.”, można by pomyśleć, że Strzępka i Demirski zaliczyli spadek formy. Nagrodzona główną nagrodą Boskiej Komedii „Tęczowa trybuna 2012” (Teatr Polski we Wrocławiu) to przedstawienie ze wszech miar słuszne i przez trzy godziny ową słuszność celebrujące. Rozważania o demokracji w Polsce i jej wynaturzeniach bywają, owszem, trafne, zabawne, gorzkie i błyskotliwe, tyle że w szczegółach – niektórych pomysłach i niektórych dialogach. Ale sztywny podział na winnych wynaturzeń (władze Warszawy w osobach Pani Prezydent i Urzędnika) i niewinnych jej ofiar (gejów i nas wszystkich) był irytujący. Tak jak wygodne usadowienie się twórców na pozycji bessewisserów. Mimo prób różnicowania postaw i charakterów, bohaterowie spektaklu nie odznaczali się indywidualnością; można było też mieć dużo zastrzeżeń do monotonnej dramaturgii i reżyserii. Przedstawienia Strzępki i Demirskiego zazwyczaj zmuszały widzów (często przemocą) do przemyślenia na nowo drażliwych kwestii – pamięci holokaustu w „Sztuce dla dziecka”, roli sztuki i autorytetów w życiu społecznym w „Był sobie Andrzej...”, wojny i jej obrazy w „Niech żyje wojna”. W „Tęczowej trybunie” można było ewentualnie rozsiąść się wygodnie i potwierdzić popularne przekonanie, że wszystkiemu winni są „oni”. Albo się tym potwierdzaniem znudzić.
Pielgrzymka do Soplicowa
A co z „Panem Tadeuszem” Grabowskiego, czyli pendant do „Jakuba S.”? Nie, to nie kolejny „Opis obyczajów”, zbyt jest na to wygładzony i przyjemny. Grabowski, w przeciwieństwie do Strzępki i Demirskiego, wierzy we wspólnotę, do której dążą i za którą tęsknią współcześni Polacy. W to, że w „Panu Tadeuszu” jest zapisany nasz genotyp i choćbyśmy się w podróży do niego różnili, spierali i walczyli, on nas łączy na zawsze. Na scenie z uczestników współczesnej pielgrzymki przedzierzgniemy się stopniowo w bohaterów poematu Mickiewicza, by w finale (po śmierci Jacka Soplicy; „kochajmy się” w spektaklu nie ma) podążyć dalej. W tej utopii są oczywiście rysy, Grabowski podkreśla też umowność całej sytuacji – pielgrzymi odgrywają z większą lub mniejszą przesadą swoje role, nie stroniąc od grubych efektów (choć i cieńszych jest sporo), ale nad całym przedsięwzięciem unosi się owo nieobecne „kochajmy się”. Kochajmy „Pana Tadeusza” – tak jak kocha go Grabowski. Chwilami się to nawet udaje, ale spektakl jest zbyt kokieteryjny, żeby skłonić do jakichkolwiek pytań. Jedno z nich mogłoby brzmieć: czy rzeczywiście współcześni Polacy odnajdują siebie w postaciach z „Pana Tadeusza”?
Program konkursowej części Boskiej Komedii to dzieło zbiorowe – krytycy teatralni (w tym roku było ich jedenaścioro) nadsyłają swoje propozycje. Bartosz Szydłowski, dyrektor festiwalu, ma prawo dołączyć własne typy. Ta demokratyczna zasada pozwala wierzyć, że w Krakowie pokazano wszystko, co w poprzednim sezonie było najlepsze. Można więc sprawdzić, jakie panowały tematy, jak wyglądała teatralna mapa, gdzie było najciekawiej.
Teatr powraca do romantyzmu – obok „Pana Tadeusza” i „Klubu Polskiego” Pawła Miśkiewicza na festiwalu znalazły się „Dziady”, czyli „Mickiewicz. Dziady. Performance” (Teatr Polski w Bydgoszczy) Pawła Wodzińskiego, który chciał sprawdzić, czy da się „Dziadami” coś powiedzieć o współczesnej Polsce. Ale choć sceneria była jak najbardziej aktualna (ubogie obozowisko w obrzędzie Dziadów, noclegownia, metalowe barierki oddzielające salon od tłumu), a „performance” w tytule obiecywało wiele, przedstawienie okazało się zaskakująco tradycyjne. Próba pokazania „Dziadów” (i współczesności) poprzez to, co ciemne, złe, agresywne, nie powiodła się w pełni – spektakl nie udźwignął koncepcji, pozostał projektem, ciekawym, ale niespełnionym.
Kobieta i historia
Inny temat to – ogólnie mówiąc – kobieta i historia. Dywersyjna próba spojrzenia na mit Piłsudskiego poprzez historię jego żony („Aleksandra. Rzecz o Piłsudskim” Marcina Libera i Sylwii Chutnik, teatr w Wałbrzychu, premiera z cyklu „Pomniki polskie”) nie była najlepiej przeprowadzona . Sztywny podział na sferę kobiecą (trzy Aleksandry – rewolucjonistka, matka i żona) i męską (chór agresywnych mężczyzn) uniemożliwił jakikolwiek przepływ myśli. Wiadomo było z góry, że kobieta, która wymyka się sztywnym rolom społecznym, będzie ofiarą ostracyzmu. I że mamy jej żałować, tudzież pałać słusznym oburzeniem.
Wojciech Klemm w „Judycie” wg Hebbla (Teatr Współczesny w Szczecinie) również zajął się kobietą wykraczającą poza rolę kobiety – piękną Judytą, która zamordowała Holofernesa, wodza wojsk oblegających jej miasto. Klemm zaproponował rodzaj traktatu o kobiecości i męskości (a także tchórzostwie i bohaterstwie, pożądaniu i śmierci), przeprowadził go jednak pospiesznie i chaotycznie, plącząc bez umiaru dystans z powagą i psychologię z apsychologią.
Za to spektakl Wiktora Rubina (nagrodzony za tekst Jolanty Janiczak i kreację Agnieszki Kwietniewskiej) o Joannie Szalonej, królowej Hiszpanii, udał się bardzo. Historia Joanny oglądana jest ze wszystkich stron i na wszystkie sposoby: od „obiektywnej” relacji historycznej, poprzez komentarze i działania wszystkich bohaterów (czyli rodziny królewskiej), po monologi głównej bohaterki. Wszystko rozgrywa się na scenie wyłożonej złotą folią (świetna scenografia Mirka Kaczmarka), gdzie współistnieją różne czasy, różne konwencje i sposoby opowiadania. I zaprojektowane są różne sposoby odbioru – można spektakl oglądać jako opowieść historyczną, jako historię dysfunkcyjnej rodziny, dramat kobiety, która wykroczyła przeciw porządkowi – najpierw za bardzo kochając, potem za bardzo cierpiąc. Jako ekscentryczną czarną komedię. I jako melodramat. Wszystko to jakimś sposobem harmonijnie współistnieje w przedstawieniu; to również zasługa aktorów kieleckiego Teatru im. Żeromskiego, który na Boskiej Komedii pokazał (poza konkursem) inne swoje przedstawienie, „Białe małżeństwo” Weroniki Szczawińskiej, ciekawą próbę odnowienia tekstu Różewicza. W Kielcach dobrze się dzieje.
Kobiety panują również u Jana Klaty w „Utworze o matce i ojczyźnie” (Teatr Polski we Wrocławiu), nagrodzonym za reżyserię. Pięć kobiet i mężczyzna w rolach matek i córek, połączonych na zawsze miłością, cierpieniem i nienawiścią, wzajemnymi pretensjami, niespełnieniami i agresją. Spektakl precyzyjny i efektowny, podziwiać można nieustanne zmiany tonacji, rejestrów aktorskich, nastroju i scenerii. Ale jednocześnie w tej maszynerii jest czegoś za dużo – wszystko jest wyjaśnione, pokazane i skomentowane, jak nie słowem, to obrazem. Spektakl nie zachęca do dialogu, tylko do podziwiania.
Nie udało mi się obejrzeć wszystkich przedstawień festiwalowych; z jednego wyszłam przed końcem – oglądanie „Braci Karamazow” Janusza Opryńskiego wydało mi się zajęciem jałowym. Wypreparowane z powieści Dostojewskiego dialogi o „najważniejszych sprawach ludzkości” i gorączkowe pytania „czy jest Bóg, czy go nie ma”, banalnie emocjonalne aktorstwo, archaiczna inscenizacja z obrotówką i akordeonową muzyką, zyskały świetne opinie i rangę wydarzenia. Widać jestem w mniejszości, nie tak małej, bo nie byłam jedyną osobą wykorzystującą kolejny obrót sceny, by dyskretnie opuścić teatr. Tę samą Scenę Kameralną, na której grani byli „Bracia Karamazow” Lupy. Może to pamięć tamtego spektaklu wygoniła mnie z widowni?