Specjalnością Capelli Cracoviensis pod dyrekcją Jana Tomasza Adamusa stały się niekonwencjonalne przedsięwzięcia, które wymyśla i reżyseruje Cezary Tomaszewski. Ich ideą jest przede wszystkim ucieczka od sali koncertowej, odświeżenie sposobu obcowania z muzyką, pokazanie, że śpiewacy to tacy sami ludzie jak my, tyle że śpiewają znacznie ładniej.
Do tej pory Tomaszewski szukał miejsc dla muzyki nieoczywistych: Monteverdi był śpiewany w barze mlecznym, „Orfeusz” Glucka – w sportowej hali. Tym razem było inaczej: „Lieder im Freien zu singen” Feliksa Mendelssohna-Bartholdy’ego na chór a capella zostały – zgodnie z sugestią podsuniętą przez tytuł – zaśpiewane na powietrzu. I to w ruchu.
„Naturzyści”. Cezary Tomaszewski (pomysł i reżyseria),
Capella Cracoviensis. Lasek Wolski w Krakowie,
premiera 10 sierpnia 2012„Naturzyści” to nie koncert plenerowy, ale dwugodzinna wyprawa po krakowskim Lasku Wolskim, który do łażenia wcale nie jest najłatwiejszy, bo pełen górek, dolin, wąwozów i kamienistych ścieżek. Zwłaszcza po deszczu, a w niedzielę po południu akurat solidnie lało. Ale przed godz. 18.00 na przystanku pod zoo stawiła się spora gromada chętnych w kaloszach i kurtkach. Świeżo umyty las pięknie wyglądał i pachniał, zza ogrodzenia zoo wyglądały dwa słonie. Natura czekała na „Naturzystów”.
Zostaliśmy pouczeni o niebezpieczeństwach czyhających w lesie (komary, kleszcze, ekshibicjoniści, zabłądzenie), rozdano też kartki z tekstami pieśni. Wyruszyliśmy w las – i artyści CC, odróżniający się od widzów jedynie tym, że dźwigali kraciaste bazarowe torby, zaczęli śpiewać. I ten najprostszy pomysł – śpiewanie romantycznych pieśni o naturze w naturze, podczas spaceru przez romantycznie malowniczy las – okazał się najlepszy.
Teksty pieśni Mendelssohna mówią o ucieczce z miasta, tęsknocie za wyidealizowaną przyrodą, lasach, wiosennych fiołkach, słowikach, skowronkach, górach, o tym, że „wśród zieleni wszak wszystko idzie dobrze, co kiedykolwiek serce przytłaczało” – krótko mówiąc, o przewadze natury nad cywilizacją. Tuptając niespiesznie po kamienistych i błotnistych ścieżkach, oddychając świeżym, chłodnym powietrzem, słuchając głosów dochodzących ze wszystkich stron (bo śpiewacy mieszali się z widzami), zażywaliśmy i natury, i sztuki o niej opowiadającej. Wykonanie pieśni było swobodne i bezpretensjonalne, można by tak iść i słuchać. Długo.
Ale Cezary Tomaszewski najwyraźniej uznał, że las i Mendelssohn to za mało, a może i za poważnie, zbyt nastrojowo i romantycznie. I za mało atrakcyjnie. Zaplanował po drodze kilka przystanków, na których zespół CC zaprezentował ironiczny dystans do tematu. Na pierwszym przystanku artyści rozbiegli się po dolince, przytulając się do drzew (pod jednym zbiorowo i erotycznie), a jedna z dziewcząt pląsała jak rusałka, z przesadą i dystansem oczywiście. Na drugim przystanku, w głębokim jarze, odbył się zbiorowy pogrzeb ulubionych zwierzątek – śpiewacy głośno płakali i siąkali nad kartonowymi pudełkami, wygłaszając mowy pogrzebowe (np. „Przepraszam, że cię wykastrowałem”). Przyznam, że ani mnie to nie rozbawiło, ani nie skłoniło do jakichkolwiek przemyśleń. Rudy jamnik (żywy), który towarzyszył państwu w wycieczce, też wyglądał na znudzonego.
Pogrzeb przeszedł płynnie w „Święto wiosny” – z boomboksa dobyły się dźwięki Strawińskiego i zespół, przyodziany w wydobyte z pudeł dzikie szmatki, odtańczył dość amatorską wersję choreografii Niżyńskiego. Ofiarą miał być Czerwony Kapturek, który jednak wyrwał się i umknął z wrzaskiem do lasu. Może chodziło o pokazanie, że dziś nie jesteśmy w stanie traktować poważnie związku człowieka z przyrodą, bo taki związek nie istnieje?
Strawiński i Niżyński mieli jeszcze złudzenie, że pokazanie rytuału złożenia ofiary z człowieka po to, by ziemia mogła rodzić, wstrząśnie widzami. A my możemy się takim rytuałem wyłącznie bawić. Szkoda co prawda, że ta zabawa była na poziomie wycieczkowego wygłupu, jak i kolejna, finałowa, w której na trawniku (już bliżej cywilizacji) państwo z CC najpierw rozkładali się z kocykami i radyjkami (niektórzy w kostiumach kąpielowych), a potem, przy marszu weselnym Mendelssohna, rzucali się sobie w ramiona w rozmaitych kombinacjach. Gdyby nie piękna scenografia i muzyka (bo i tu zaśpiewano), byłoby to dość nużące.
Z Tomaszewskim jest pewien problem – wykazuje się inwencją i fantazją w koncepcji generalnej (na połączenie miejsca i muzyki), natomiast nie najlepszy jest w szczegółach. Wydaje mu się, że każdy pomysł, byle absurdalny, jest dobry. Ale ta absurdalność nie ma wdzięku i lekkości; daje się przełknąć wyłącznie dlatego, że otoczenie i muzyka są atrakcyjne, a zespół Capelli z zaangażowaniem i wyraźną przyjemnością rzuca się w każde zadanie. Można tak działać długo, tyle że artystycznie będzie to kręcenie się w kółko.