Cudowny bukiet gardenii

Joanna Targoń

Spektal „Gardenia” Alaina Platela i Franka van Laecke, poruszający tematy starości, płci, odchodzenia, no i oczywiście kultury transwestytów, nie jest sentymentalną rewią

Jeszcze 2 minuty czytania

Zachwyt. Owacje. Rozanielenie. Pociąganie nosem. Ostatniego dnia Festiwalu Dialog widzowie wreszcie się zjednoczyli, zerwali do oklasków, a potem wyszli z teatru uśmiechnięci, wzruszeni, pogodzeni z życiem i teatrem.

A w tym roku nie było łatwo. Oglądałam tylko początek i koniec festiwalu, i jak się okazało, był to słuszny wybór. Gdy przyjechałam do Wrocławia ostatniego dnia, powitały mnie udręczone spojrzenia tych, którzy zostali na całości. Wyglądali na osoby poturbowane przeciętnym teatrem, którego przecież i tak za wiele na co dzień, więc fundowanie sobie takiej rozrywki na wyjeździe stało się kosztowną perwersją.
Ale i te lepsze dwa weekendy nie były w stanie pogodzić widzów. Ivo van Hove („Rosjanie”) okazał się nie  t y m  Ivem van Hove, który dwa lata temu wszystkich porwał i oszołomił „Tragediami rzymskimi”. Romeo Castellucci („O twarzy. Wizerunek syna Boga”) jednych zirytował, innych skłonił do myślenia, jeszcze innych zachwycił. Lozańska „Poczekalnia” Lupy też nie miała mocy jednoczącej – jak zawsze, bo Lupa przecież zwykle raczej dzielił widzów, nie łączył.

Dopiero „Gardenii” – spektaklowi o starych artystach ze zlikwidowanego kabaretu transwestytów – się to udało. Przy czym Alain Platel i Frank van Laecke wcale nie poszli oczywistą drogą: ich przedstawienie, poruszające tematy starości, płci, odchodzenia, no i oczywiście kultury transwestytów, w której brzydkie udaje piękne z taką siłą, że pięknym się staje, nie jest sentymentalną rewią. Raczej krąży wokół możliwości zaprezentowania takiej rewii, w kolejnych podejściach przewrotnie pokazując jej zapowiedzi, fragmenty, powidoki. Narracja się rwie, zapętla, zmienia. Dopiero w finale rozwija się czerwony dywan, Marlena Dietrich w łabędzim futrze śpiewa „Gdzie są chłopcy z tamtych lat...”, w otoczeniu wszystkich diw w olśniewających kostiumach i makijażach. A potem wszyscy „Somewhere over the Rainbow”. No i wtedy wstaliśmy.

Vanessa van Durme „Gardenia”, reż. Alain Platel i Frank van
Laecke. Les Ballets C de la B w Gandawie, pokazy podczas
Festiwalu Dialog we Wrocławiu 14-15 października 2011,
fot. Luk Monsaert

Wstaliśmy też na początku, gdy wezwano nas do uczczenia minutą ciszy tych, którzy odeszli. Na początku, na lekko nachylonej ku widowni scenie wyłożonej starym parkietem, są tylko krzesła. I sześciu starszych panów w szarych garniturach. Wyglądają jak księgowi na emeryturze – grubi i chudzi, wysocy i niscy, foremni i nieforemni, poruszający się zręcznie i krzywo człapiący.

To, jak się domyślamy, owi artyści ze zlikwidowanego kabaretu, choć niezbyt na nich wyglądają. Na scenie jest również wysoka starsza kobieta (a może mężczyzna?) w garniturze i szpilkach. Oraz młodsza kobieta, również w garniturze i szpilkach, i młody, zgrabny chłopiec, bosy, też w garniturze. Ta wysoka to Vanessa van Durme, nasławniejszy(a) transseksualista Belgii, pomysłodawczyni spektaklu. I jego konferansjerka, spiritus movens, wywoływaczka duchów, surowa, wyrozumiała i współczująca. Ta druga – garderobiana, może inspicjentka, ale i artystka, trochę przedrzeźniająca kolegów. Chłopak to tancerz, ale – choć pokazuje muskularne ciało – nie jest obiektem pożądania czy zachwytu starszych panów. Raczej próbuje się odnaleźć w scenicznym świecie, jest trochę z boku, trochę na przyprzążkę, plącze się po scenie jak zbłąkany piesek.

fot. Luk Monsaert

Vanessa na początku śpiewa-szepcze zachrypłym głosem „Somewhere over the Rainbow”, piosenkę, by tak rzec, niezbędną w kabarecie transwestytów. Piosenek będzie więcej – choćby „Forever Young” Alphaville, „Cucurrucucu, paloma” Caetano Veloso, „Je vais à Rio” Claude’a François, „Comme ils disent” Charles’a Aznavoura. A także „Tiomnaja nocz”. Oraz ekstatyczny Puccini (instrumentalna wersja „Tam, na wschodniej stronie...” z „Madame Butterfly”), Verdi (uwertura do „Traviaty”), „Bolero” Ravela... Repertuar niby oczywisty, ale warstwa muzyczna została równie przemyślnie zszyta, jak cały spektakl. Na muzykę nakładają się fragmenty dialogów, melorecytacje, postukiwania, podśpiewywania, jakby za kulisami krył się trickster, niepozwalający nam łatwo poddać się muzyce.

Przedstawienie toczy się niespiesznie. Vanessa przedstawia artystów – skromni starsi panowie noszą, jak się okazuje, nieprawdopodobne pseudonimy (Lilly fuck me Silly, Greta von Saxen Coburg, Brigitte Garbo) i mają jeszcze bardziej nieprawdopodobne życiorysy („Jako młoda sierotka uciekła z klasztoru, gdzie posuwało ją równocześnie 85 mnichów”). Ale kiedy wreszcie zobaczymy ich w postaci godnej pseudonimów i życiorysów?
Pierwsze przeistoczenie jest wspaniale wymyślone – gra Puccini (zmiksowany z „Forever Young”), panowie powoli, od niechcenia rozbierają się, wyciągając spod szarych garniturów kwieciste sukienki. Zwykłe, żadne tam kabaretowe. Przeistoczenie pokazane jest ze stopklatkami – panowie zastygają co chwilę, z krawatem za uchem, ze skarpetką w połowie łydki. Jest w tym przeistoczeniu radość, lekkość, no i niespodzianka, bo raczej oczekiwaliśmy cekinów i podwiązek, a nie skromnych kiecek.

fot. Luk Monsaert

Kolejna przemiana jest bardziej spektakularna – w głębi pojawia się stolik z kosmetykami i perukami, panowie niespiesznie nakładają makijaże, popalają papierosy. Przy dźwiękach „Bolera” rozpoczynają paradę, ale jakby od niechcenia, po kawałku. Z umarłego kabaretu przywołują pojedyncze gesty i kroki. Szarość jest powolutku przełamywana – tu sztucznymi rzęsami, tam perłami, ówdzie kolczykami. „Bolero” się rozkręca, dochodzą kolejne instrumenty, dochodzą też kolejne elementy strojów. Starsi panowie zamieniają się bez pośpiechu w kabaretowe diwy, wymachujące torebkami. Vanessa też zdejmuje garnitur, teraz paraduje we wzorzystej szacie i turbanie. Ale znów to, co chętnie uznalibyśmy za kulminację, okazuje się kulminacją pozorną. Nie pozwala się nam (jeszcze) na owacje – Vanessa łagodnie odsyła aktorów na obrzeża sceny. Teraz czas na chłopca, który wcześniej łaził za aktorami, trochę ich przedrzeźniał, tańczył niewinnie, choć zaczepnie do piosenki Aznavoura. Teraz nie tańczy, ale płacze. Pyta rozpaczliwie, po rosyjsku: Czy to jest piękne życie? Czy moje życie jest piękne? Czy mój ojciec ma piękne życie? Aktorzy patrzą na niego z matczyną wyrozumiałością, Vanessa stara się ukoić jego smutek, a jeden z aktorów śpiewa cicho „Tiomnaja nocz”. Może to jego ojciec? Obaj są Rosjanami. Młodość i uroda nie jest u Platela żadną tarczą, nie chroni przed rozpaczą ani poczuciem wykorzenienia. Wykorzenienia rosyjskiego tancerza w belgijskim zespole, wykorzenienia mężczyzny w świecie zmiennej płci.

fot. Luk MonsaertNadchodzi długo przygotowywany i z taką maestrią odwlekany finał. Bo nadejść musiał, po to przecież w głębi sceny trwał zwinięty czerwony dywan. Vanessa zbiera porozrzucane torebki, idzie w głąb sceny, przebiera się – jest teraz w szalonej peruce, w bieliźnie i pończochach, z purpurowym boa na szyi. Na rozwiniętym dywanie trwa kolejna parada gwiazd w pełnym rynsztunku – nakładają się fragmenty piosenek, fragmenty gestów, fragmenty kabaretowych numerów. To mistrzowska scena; wzruszenie rośnie, choć znów jest odwlekane i zakłócane. I wreszcie jest: Marlena. Judy. Wstajemy. Bijemy brawo. Nie da się inaczej.

Te melancholijne sceniczne medytacje o sile przeistoczenia, starości, kuszącej mocy przesady i kiczu, prowadzone z maestrią, wdziękiem i lekkością, pozostawiają może niewiele – podziw dla inwencji artystów, wzruszenie, trochę zabawy, trochę refleksji nad mechanizmami wywoływania emocji. Ale czy to tak często się zdarza?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.