Bóg robi pod siebie.
Pasja według Castellucciego

Tomasz Cyz

Nie byłoby w tej sytuacji rozgrywającej się pomiędzy schorowanym, nietrzymającym kału Ojcem a pielęgnującym go Synem nic więcej, gdyby nie wielki obraz wypełniający cały horyzont sceny – ogromne oblicze Chrystusa z renesansowego obrazu Antonella da Messiny

Jeszcze 2 minuty czytania

1.

Przestrzeń jest sterylna, czysta. Niepokojąca. Biała gumowa podłoga, po prawej stronie duże białe łóżko przykryte jasną pościelą, obok nocny stolik, po lewej miękka biała sofa, stolik, ustawiony tyłem do widza telewizor, pośrodku jeszcze krzesło i niewielki stół.
Na sofie siedzi stary mężczyzna (Gianni Plazzi) w białym szlafroku. Ogląda telewizję ze słuchawkami na uszach. Po scenie, po pokoju, kręci się młody mężczyzna (Sergio Scarlatella), w nienagannym ciemnym garniturze, białej koszuli i krawacie. „Jak tam, tato?... Tato… Jak się czujesz?... Co oglądasz?”. Ojciec, z ogromnym trudem cedząc sylaby, odpowiada, że zwierzęta. Syn, kręcąc się po pokoju, rozglądając nerwowo, sprawdza, czy wszystko jest w porządku. Daje jeszcze Ojcu porcję lekarstw („Proszę, przyniosłem ci twoje słodycze…”). Wreszcie chce wyjść do pracy.

Cała sytuacja rozgrywa się bardzo naturalnie, niewymuszenie. Włoskie zdania nie wymagają napisów, kartka z tłumaczeniem na polski i angielski rozdawana przed spektaklem ginie w ciemności widowni. Sergio Scarlatella wypowiada więcej słów niż w tłumaczeniu, ale to tylko podkreśla bezpretensjonalność akcji. Dialog, toczony bez użycia mikrofonów czy mikroportów, jest cichy, intymny, bliski. W tle cały czas słychać jakieś dźwięki (jeszcze w trakcie zajmowania miejsc na widowni), ambient zmuszający do wyczekiwania na słowa, nasłuchiwania w napięciu.

O twarzy. Wizerunek Syna Boga”, reż. Romeo Castellucci.
Socìetas Raffaello Sanzio, pokazy podczas Festiwalu Dialog we
Wrocławiu, 8 i 9 października 2011 / fot. Klaus Lefebvre

Nagle Ojciec krzyczy, łapie się w skurczu bólu za brzuch, wolno podnosi z sofy i zastyga w bezruchu. „Przepraszam… przepraszam…”. „Perdonami…” (może bardziej: „Przebacz mi…”). Syn podchodzi do Ojca. Bagatelizuje sprawę. „To nie problem, zmienię ci pieluchę”. Rozbiera Ojca. Na białym szlafroku widać wyraźnie brązową plamę, resztki kału znajdują się też na sofie. Syn przynosi w wiaderku wodę, zakłada gumowe rękawiczki, myje stojącego tyłem do widzów ojca, zakłada mu nową pieluchę i biały lekki fartuch, sadza na krześle na środku pokoju, czyści sofę, podłogę, wrzuca wszystkie brudy do wielkiego worka. Wszystko naturalnie, realnie. W powietrzu unosi się mdły zapach. Smród. Ktoś w drugim rzędzie mdleje, ktoś obok mnie przez chwilę nerwowo pohukuje, kilka osób wychodzi. Po pokazie spektaklu w Awinionie Piotr Gruszczyński pisał, że „część widzów krzyczała i wyła z oburzenia, doszło nawet do szarpaniny między bijącymi brawo zwolennikami i rozwścieczonymi przeciwnikami”. We Wrocławiu na widowni trwa stężona cisza.

I nie byłoby może w tej sytuacji, rozgrywającej się w białym, przypominającym szpital-sanatorium pomieszczeniu, rozgrywającej się pomiędzy schorowanym, nietrzymającym kału Ojcem a pielęgnującym go Synem nic więcej, gdyby nie wielki obraz wypełniający cały horyzont sceny – ogromne oblicze Chrystusa z renesansowego obrazu Antonella da Messiny z 1465 roku, zatytułowanego „Salvator mundi”, albo „Christ Blessing” (ze zbiorów National Galery w Londynie). A więc to już nie tylko Oko Opatrzności, przyglądające się życzliwie światu. To sam Bóg-Ojciec, sam Chrystus-Syn, widziani w dość, przyznam, niekomfortowych warunkach, tragicznej, granicznej chwili.

Sytuacja powtarza się. Ojciec znów wydala w sposób niepohamowany. I jeszcze raz. I jeszcze. Ciemnobrązowy kał wprost leje się na białą podłogę przez pieluchę, kiedy Ojciec wolnym krokiem, w samotności, przemierza scenę w stronę łóżka. Wreszcie podchodzi do leżącego na nocnym stoliku plastikowego pojemnika. Wylewa brązowy płyn na siebie, na łóżko, na podłogę. I siada zrezygnowany. Jeszcze żywy. Całkowicie bezsilny. W tym samym czasie Syn podchodzi do obrazu, staje z głową na wysokości ust Chrystusa, dotyka twarzy. Jakby pytał: to ja? Albo: kim jesteś? Albo jakby chciał usłyszeć szept, słowo, pocałować.

fot. Klaus Lefebvre / arch. Fest. Dialog

W drugiej sekwencji spektaklu scena wypełnia się dziećmi. Każde z nich z uczniowskiego plecaka wyrzuca na podłogę kilkanaście granatów, po czym odbezpiecza je i rzuca w twarz Chrystusowi. Pojedynczo. Jak w sportowym turnieju, jak podczas podwórkowej zabawy. Każde uderzenie jest zsynchronizowane z potężnym dźwiękiem wybuchu granatu. Suchym, trzaskliwym, rozbijającym uszy na wylot. Na dodatek cały czas słychać także odgłosy z meczu koszykówki – charakterystyczny pisk butów ślizgających się na parkiecie, dźwięk odbijającej się podczas kozłowania piłki.

Jeszcze nagi, odziany tylko w pieluchę Ojciec idzie wolnym krokiem pomiędzy leżącymi na białej podłodze granatami (które wyglądają teraz jak kamienie). Staje na środku sceny wpatrzony w ogromniejące oblicze Syna. Trwa mniej więcej 60. minuta spektaklu. Cisza.

fot. Klaus Lefebvre /arch. Fest. DialogW trzeciej sekwencji twarz Chrystusa najpierw sie wybrzusza, ulega deformacji. Wreszcie wspinający się za nią mężczyźni (jak wspinacze ściankowi) zalewają obraz brunatnym płynem, po czym niszczą, odsłaniając świetlisty napis. „You are my shepherd”. Nagle pojawia się jeszcze jedno słowo, niepodświetlone, ale na tyle wyraźne, że zmienia się sens całego zdania. „You are not my shepherd”. „Jesteś moim Pasterzem” albo „Nie jesteś moim Pasterzem” – sekwencja nawiązująca do jednego z psalmów („Pan jest moim pasterzem: niczego mi nie braknie, pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach”, Ps 23). Przypomina mi się fragment wiersza „bez” Tadeusza Różewicza: „życie bez boga jest możliwe / życie bez boga jest niemożliwe”. Rośnie światło, wydzielina na obrazie zaczyna świecić złotym kolorem, przypominającym złociste tło ikon. Po chwili gaśnie, przechodząc znów w czerń i biel. Martwiejąc.


2.

Romeo Castellucciego swój spektakl buduje na sprzecznościach, na nagłym przekreślaniu misternie tkanego motywu, zdarciu zasłony.
Oto przez pierwszy długi kwadrans oglądamy starego człowieka cierpiącego na niekończącą się biegunkę. Białą podłogę zalewają brązowe plamy. I nagle starzec bierze do ręki stojący obok łóżka pojemnik z ciemną cieczą i wylewa całą zawartość na siebie i wokół siebie. Starcza złośliwość? Podkreślenie sztuczności całej sytuacji? Przekreślenie realnego wymiaru zdarzenia?
Oto oswojeni z ogromną twarzą Chrystusa de Messiny – z jej pięknem, nieskalaniem, dobrocią – przyglądamy się jej deformacji. Jakby spod skóry coś się wyradzało, wybrzuszało. Coś okropnego i budzącego lęk.
I prawie na koniec, kiedy już to łagodne, pogrążone w nienaturalnej dla oryginalnego obrazu czerni-bieli oblicze uzyskuje kolor, a następnie zostaje zdarte, rozprute, zniszczone, pojawia się sentencja. Albo dwie sentencje. Którą zrozumieć? Która wzmacnia przekaz?

fot. Klaus Lefebvre /arch. Fest. Dialog

Ogromną siłą tego teatralnego poematu dygresyjnego jest jego wieloznaczność, polifonia, z którą musimy – jako widzowie – sobie poradzić. Którą musimy usłyszeć.
„O twarzy. Wizerunek Syna Boga” to z jednej strony studium starości i starczej bezsilności. W świecie rządzonym przez farmakologię, która potrafi wybronić organizm człowieka przed chorobami ciała, głos rzucony przez Castellucciego brzmi bardzo mocno. 
Z drugiej to intymny teatr na dwa głosy. Gianni Plazzi i Sergio Scarlatella grają tak, jakby ich ciała – i dusze – nie miały przed nimi samymi tajemnic. W wielkim skupieniu, delikatności, bliskości, w dynamice piano, niemal szeptem. Dawno nie widziałem teatru, w którym aktorzy byliby tak zżyci z tekstem, z sobą, z przestrzenią, z sytuacją, która na dodatek u wielu wywołuje odruch wymiotny.
Z trzeciej strony to spektakl o duszy świata. O tym, co zostaje z haseł „bóg”, „Jezus”, „pasterz”, „wierzę”. Chrystus Syn jest już tylko rysunkiem na murze, który obrzucamy kamieniami i granatami podczas dziecięcej zabawy. Niczym – i nikim – więcej. Stary Bóg Ojciec robi pod siebie i nic nie jest w stanie temu zapobiec. Opuszczony, samotny, pozbawiony kultu, człowieka, kościoła, sakramentu. Zamieniony w ekskrement.

Jeśli tak wygląda niebo, to nic dziwnego, że „człowieka tak się zabija jak zwierzę” (Różewicz).


3.

Wreszcie: a jeśli spojrzeć na ten spektakl tylko jako na spotkanie człowiek-człowiek? Wówczas mamy do czynienia z niezwykłą „Golgotą starości”, w której Syn pielęgnuje zniedołężniałego Ojca, ale wszystko po nic. Do nic. Pokój spokojnej starości zamienia się w piekło wyciekającego zewsząd kału, w którym brodzimy jak małe dzieci. I nie pomaga nam w tym święty obrazek tego, który cierpiał za nasze winy, aby nas zbawić. Zbawienia nie ma. „Salvator mundi” Messiny na naszych oczach staje się „Figure with Meat” Bacona.

A wtedy homo christus pozostaje najbardziej wykluczonym wśród ludzi. Czyli nic się nie zmieniło. Od dwóch tysięcy lat.




Fragment większej całości.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.