Gdańska feta kultury

Gdańska feta kultury

Tomasz Cyz

31 spektakli, 28 teatrów, 15 krajów. I tylko 4 dni. Co to oznacza? Że nie zobaczy się wszystkiego. Niektóre wydarzenia trzeba pominąć, niejedne doświadczenia odsunąć. A jeszcze, nie daj Boże, przyjdzie deszcz

Jeszcze 3 minuty czytania

Okres wakacyjny to idealny – i pewnie jedyny – moment na zaistnienia takiego wydarzenia jak teatr uliczny. Bo turyści, bo pogoda, bo więcej wolnego czasu. Więcej przestrzeni po prostu. Stąd festiwale teatrów ulicznych w Krakowie, Jeleniej Górze, wreszcie w Gdańsku.

Stare Przedmieście


Centrum festiwalu teatrów ulicznych – tak się przynajmniej wydaje – powinien być główny plac miasta, rynek albo jego okolice. W Gdańsku od dwóch lat tak nie jest. Feta ulokowała się w tzw. Starym Przedmieściu (czyli Dolnym Mieście); co prawda niedaleko od centrum (15 minut spacerem od ul. Długiej), ale jednak trochę z boku, w innym kontekście – historycznym, turystycznym, architektonicznym, przestrzennym. Stare Przedmieście jest surowe, chropowate, niekomfortowe, dynamiczne, klimatyczne. Jest trochę jak warszawska Praga, a może bardziej jak poznańska Śródka czy krakowskie Zabłocie.

XIV Międzynarodowy Festiwal
Teatrów Plenerowych i Ulicznych FETA,
15-18 lipca 2010, Gdańsk.
Teatr uliczny może wkomponować się w daną przestrzeń, podporządkować się jej, może też ją zaadaptować, przetworzyć, wyzyskać. Tak zrobił berliński Grotest Maru Ensemble, którego projekt „Mura” przez dwa wieczory ściągnął na Stare Przedmieście tłumy. Nie tylko publiczności zresztą, bo w spektaklu wzięło udział blisko 100 gdańskich wykonawców.

Żaba i kruk

Wszystko zaczęło się przy Klubie Wodnym „Żabi Kruk”. Tam, wśród starych ruin, odnaleźliśmy rozpoczynającą swoją pielgrzymkę kobietę-przewodnika (w białym stroju, pobieloną twarzą). Obok niej kilku mężczyzn ze sztucznymi kotami. To bezpośrednie nawiązanie do jednej z legend o tym miejscu – czyli słynnym sprzedawcy kotów, który mieszkał w południowej części miasta, niedaleko fortyfikacji (przy obecnej ulicy… Kocurki) i wzbogacił się na handlu dzikimi kotami, które wyłapał i sprzedawał mieszkańcom miasta w celu pozbycia się myszy.

Grotest Maru Ensemble zawsze eksplorują historię danego miejsca – znaną, jawną, i tę zapomnianą, ukrytą. Tak też było i tym razem. Wraz z nimi mieszkańcy miasta mogli sobie przypomnieć choćby o Syrenie z Jastarni (stała nad wodą i śpiewała tak pięknie, że wielu młodych mężczyzn próbowało do niej dopłynąć, lecz zanim docierali do brzegu, ona znikała, a mężczyźni tracili życie). Albo o żabie i kruku. Pewnego razu diabeł zakochał się w dziewczynie i zamienił jej narzeczonego w kruka, łamiąc mu jeszcze skrzydło; chłopakowi-krukowi pomogła żaba. W dawnych czasach jedną z ulic wzdłuż fortyfikacji nazwano „Poggenpfuhl” – w lokalnym niemieckim dialekcie pogge znaczy żaba, a słowem tym określano także pracujące tam kurtyzany; ich klientów zaś nazywano „krukami”, bo zakładali czarne płaszcze z kapturami.

Oczywiście, podczas spektaklu nie otrzymujemy tych opowieści wprost, z głośników czy z sytuacji. To raczej odprysk, wariacja. Oto w oknach jednej z kamienic do przechodzących-pielgrzymujących wdzięczą się młode dziewczęta (w silnych makijażach, kolorowych strojach). Podchodzą do nich mężczyźni-kruki: ubrani na czarno, z kapturami, z ptasimi maskami na głowach, na ogromnych szczudłach. Mężczyźni pierzchają, przegonieni przez kilka dziewcząt w jasnych strojach z parasolkami w ręku. Dziewczęta w oknach zostają same.

Kilka chwil wcześniej, kiedy odłączyłem się od tłumu i zacząłem iść „pod prąd”, spotkałem tych samych mężczyzn. Szli na wielkich szczudłach, spokojnie, miarowo. Nagle zaczęli zachowywać się jak konie. Uderzali się palcatami po plecach, rżeli, podrygiwali charakterystycznie nogami. Dopiero wchodzili w akcję, gonili tłum. To niezwykłe doświadczenie: patrzeć, jak rodzi się i przetwarza teatr. W tej pielgrzymce (projekt „Mura” świadomie nawiązywał do tradycji pielgrzymek z Gdańska do Santiago de Compostela) uczestniczyło bardzo wielu widzów: jedni chcieli być blisko tzw. „akcji”, by jak najwięcej widzieć i słyszeć, doświadczyć; inni przyglądali się z boku, śledząc wciąż całość zdarzeń. Dyrektor Fety Elwira Twardowska mówiła w radiowej „Trójce” Baszce Marcinik, że trzeba by mieć dwie głowy, żeby wszystko w tym spektaklu objąć swoim wzrokiem. A może właśnie jest inaczej: możemy doświadczyć tyle, ile jest nam dane, nie więcej. I każdy ogląda-patrzy-pielgrzymuje we własnej sprawie.

Reality-theatre

Przypomniał mi się projekt francuskiej grupy Komplex Kapharnaum, prezentowany w 2007 roku podczas poznańskiej Malty. Komplex Kapharnaum to przedstawiciel tzw. reality-theatre, teatru społecznego dialogu z rzeczywistością, z konkretnym miejscem, z jego historią i pamięcią, który – wykorzystując formy teatru ulicznego, performance, akrobatyki cyrkowej, video artu, muzyki live – buduje jazgotliwe, rozwibrowane, surowe doc-instalacje.
Poznański projekt „PleyRec” dotyczył starej Zajezdni Tramwajowej (przy ulicy Gajowej na Jeżycach) – zabytku architektury przemysłowej, najstarszej i wówczas ciągle czynnej zajezdni. Punktu bardzo szczególnego, bo zajezdnia niedługo miała przestać istnieć: miasto za kilka miesięcy miało sprzedać ten teren pod inwestycję. Na opakowanych białym papierem budynkach zajezdni oglądaliśmy dziwną dokumentację, patrzyliśmy na stare zdjęcia, rozkłady jazdy, archiwalne filmy, słuchaliśmy „muzyki” tego miejsca. Przysłuchiwaliśmy się zwłaszcza opowieści pana Dionizego – emeryta, który w MPK przepracował ponad 40 lat, a pracowali tam też jego ojciec, matka, brat, żona, bratowa...

W tym roku hasłem Fety były mity, legendy i historie prawdziwe z całego świata. Oglądaliśmy więc spektakle o stworzeniu świata („Tzartzura” izraelskiego Mystorin Group) i jego końcu („Finis Terrae” Divadlo Continuo z Czechy, rozgrywający się zresztą w strugach deszczu); hiszpańskie wersje bajek i mitów – baskijscy akrobaci z Gaitzerdi Teatro pokazali erotycznie zabarwioną i mroczną opowieść o Czerwonym Kapturku (spektakl „Otsoko”, plac przed Bastionem św. Gertrudy), a kataloński zespół Artristras historię postaci zamkniętych w puszce Pandory („Pandora”, plac przy Bastionie Żubr); poznańska Strefa Ciszy przywołała jeszcze historię o wywiezieniu ze Szczecina przez wojska sowieckie w 1945 roku setki fortepianów (spektakl „Salto Mortale” na niewielkim boisku przy Dolnej Bramie).

Teatr uliczny (plenerowy) działa efektem, skrótem. Działa natychmiast, nie pozwala na chwilę nieuwagi. Jest zawsze bardziej realny niż teatr w miejscach teatralnych (sala, scena pudełkowa itp.). To on przychodzi do nas, zachęca (czasem zniechęca), zagarnia. Atakuje. Jest mniej komfortowy, bardziej nieprzewidywalny.
Tak jak nieprzewidywalna jest pogoda. Przez niemal trzy dni Fety było tropikalnie gorąco i duszno. I nagle, w sobotę, nad Trójmiastem zaczęły zbierać się ciemne chmury. Grający drugi dzień z rzędu na Placu Wałowym Duńczycy z Dans Rakkerpak zaczęli rubaszno-ludyczny spektakl „La Fontaine” (o burmistrzu chcącym wyremontować fontannę przy pomocy taniej siły roboczej z… Polski) od zaklinania chmur. Nic to nie dało. Grzmiało i padało przez całą noc (podziwiałem choćby twórczynie spektaklu „Ismena – siostra Antygony” – Annę Haracz i Iwonę Gilarską – które na mokrych kamieniach dziedzińca Małej Zbrojowni kontynuowały w strugach deszczu poetycko-taneczną opowieść o relacjach między Ismeną a Antygoną). Ale odwołano tylko jeden spektakl. Publiczność nie pozwoliła na więcej.

Murales inter pares

Festiwal Feta jest elementem programu Gdańska w staraniach o Europejską Stolicę Kultury 2016 (a w przyszłym roku jednym z wydarzeń kulturalnych Polskiej Prezydencji, koordynowanych w kraju przez Narodowy Instytut Audiowizualny). W tym samym czasie odbył się też wernisaż innego elementu tej układanki: II Europejskiego Festiwalu Malarstwa Monumentalnego Monumental Art. Czyli odsłonięcie pięciu murali na gdańskim osiedlu Zaspa (na którym zresztą odbywały się niektóre edycje Fety i gdzie mieści się siedziba jej organizatora – czyli klubu Plama).

Na Zaspę nie chciałbym przyjść sam po zmierzchu. Ogromne, nieprzyjazne blokowisko, nie kończące się, usytuowane wśród nieczynnych już pasów lotniskowych. Mieszkał tam kiedyś Lech Wałęsa-stoczniowiec. I ono właśnie staje się pierwszą i chyba jedyną na świecie (największą!) galerią murali na blokach z wielkiej płyty. Jest ich już 24. W piątek 16 lipca po raz pierwszy pokazano kolejnych 5 prac: Pan Liping (Chiny) i Edeltraut Rath (Niemcy); Jacopo Ceccarelliego (Włochy); Juba Mönstera (Niemcy); Ryszarda Niedzielskiego; Tomasza Bielaka.

Rozweseliła mnie praca Juba Mönstera. Wielki kilkunastopiętrowy blok, ogromna szara ściana, i na niej, gdzieś ponad środkiem, męska postać. Żółta koszula, krawat, niebieskie spodnie, kalosze, w ręku miotła, w ustach cygaro. Jak mówił Mönster podczas wernisażu: oto dyrektor wielkiego banku w czasach kryzysu, z zakasanymi rękawami, pracujący i sprzątający, sam. A może jest inaczej: oto ten sam dyrektor wielkiego banku, po pracy, porządkuje ogród albo dojazd do domu. Wszystko zależy od spojrzenia.

W tym projekcie niezwykłe jest jedno: chęć osadzenia kultury w „miejscach niekulturalnych”. Patrząc na to osiedle, chce się uciec. Ale dzięki działaniom Rafała Roskowińskiego i założonej przez niego Gdańskiej Szkoły Muralu, dzięki inicjatywie Piotra Szwabe – kuratora festiwalu Monumental Art – to, co nieoswojone i nieprzyjazne, zmienia oblicze. 600 lat temu nikt nie budował baszty czy wieży z myślą o tym, że za jakiś czas stanie się tzw. dziedzictwem kultury i będą ją odwiedzać tłumy. Dziś wiemy więcej. Mamy świadomość.

Ważne jest w tym projekcie także społeczne zaangażowanie. Ścianę bloku przy ul. Dywizjonu 303 pokrył szczególny mural (autorstwa Justyny Dziechciarskiej, powstały w ramach Gdańskiej Szkoły Muralu): dekoracyjne szaro-niebieskie tło, na nim grupa polskich lotników, trzy wielkie cyfry (3, 0, 3). Roskowiński opowiada, że mieszkańcy tego bloku są zachwyceni i dumni ze swojego adresu poświęconego wojennym bohaterom, że chcą odświeżyć swoją wiedzę o historii lotników. Ogromna praca (blok ma 21m wysokości) robi wrażenie, działa natychmiastowo. Nic dziwnego, że swoją kolekcję murali ma Muzeum Powstania Warszawskiego. Sztuka najłatwiej i najszybciej przywołuje przeszłość i pomaga ją oswoić, zabliźnić, zredefiniować.

***

Gdańsk walczy o tytuł stolicy kultury ciekawymi projektami i sposobami. Od jakiegoś czasu otrzymuję na adres „Dwutygodnika” różne przesyłki z Gdańska 2016. A to cykl książek „Gdańsk według…” (Grass, Huelle, Chwin, Wałęsa), a to tomiki wierszy gdańskich poetów (m.in. Tadeusz Dąbrowski) czy płyty gdańskich muzyków. Zawsze w kwadratowych tekturowych paczkach. Raz przyszło coś ciężkiego. Otwieram. W środku cegła. Pobielona, wyglądająca jak blok mieszkalny. Z boku daty i napis www.monumentalart.pl. Komu by się chciało? Kto da więcej? Ciężej?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.