CHOPIN:
Według Rafała Blechacza

Tomasz Cyz

W koncertach Chopina nagranych przez Rafała Blechacza jest pewność, której dotychczas nie znałem. Pewność kogoś, kto wie, ale mimo wszystko nie odkrywa wszystkiego od początku

Jeszcze 1 minuta czytania

Jedno powiem od razu: Rafał Blechacz dojrzewa. Pięknie dojrzewa. Miałem zawsze niedosyt – po wysłuchaniu pierwszych płyt, po koncertach. A teraz? Jak nie zachwyca, skoro zachwyca.

Jest w jego grze pewność, której dotychczas nie znałem. Pewność młodości, która wchodząc w dorosłość, zachowuje oryginalność, jasność, czystość. Bez wyrachowania czy pustej biegłości. To pewność kogoś, kto wie, ale mimo wszystko nie odkrywa wszystkiego od początku, od razu. Nie spieszy się. Nie epatuje techniką. Pozwala muzyce oddychać. Sam oddycha wraz z nią.

Oczywiście, od początku było wiadomo, że Blechacz ma ogromny talent, nieprzeciętną muzyczną (i pozamuzyczną) wrażliwość, intrygującą wyobraźnię. Że przyciąga delikatnością, nieśmiałością, ciepłem, wewnętrznym światłem. Ale jakoś to wszystko dotąd było zbyt miękkie.

Fryderyk Chopin „Koncerty fortepianowe”.
Rafał Blechacz (fort.), Jerzy Semkow (dyr.),
Royal Concertgebouw Orchestra.
1 CD, Deutsche Grammophon / Universal 2009


Na tej płycie Rafał Blechacz po raz pierwszy ma – prócz partytury – przeciwników. Orkiestrę (Royal Concertgebouw Orchestra, wspaniałą, bez wątpienia, a na dodatek jeszcze mądrą). I dyrygenta (wybitnego, takiego, jakiego można sobie wymarzyć na początku artystycznej drogi). I to być może oni spowodowali, że trzeba było – wreszcie – dojrzeć. Nabrać siły. Przekroczyć siebie, własne słabości i lęki, by wciąż pokornie, ale i dumnie otworzyć chopinowskie partytury i stwarzać porywającą muzykę.

Siłą tego nagrania jest dramaturgia, prowadzenie narracji. To zasługa zwłaszcza dyrygenta, Jerzego Semkowa, który tak rozplanował znane nam z tylu nagrań akcenty obu fortepianowych koncertów, tak poprowadził stanowiące zawsze tajemnicę i niewiadomą chopinowskie rubato, że nie jesteśmy w stanie oderwać uszu, bo chcemy wiedzieć, co dalej, jak dalej.

Lubię wracać zwłaszcza do Larghetto z II Koncertu f-moll (jak mówi o wolnych częściach koncertów sam pianista – do „serca utworu”); tym samym objawia się moja wieczna słabość do lirycznych, wolnych części klasycznych sonat, kwartetów, koncertów, symfonii, takie mahlerowskie ukołysanie… Oto dziesięć minut czystego piękna, w których Blechacz nie boi się łez, nie boi się subtelności, bo wie, że Chopin wpisał też w te nuty jakiś ukryty pazur, czasem dziwną nostalgię, które co jakiś czas trzeba odsłaniać.

Tego pazura właśnie w grze pianisty mi brakowało. Teraz już nie brakuje. teraz już jest. Oby tak dalej.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.