Wieczór przyjaciół
prof. Michała Bristigera

Tomasz Cyz

Niech mi wolno będzie pisać tylko o koncercie, tylko o muzyce. Jak podczas wieczorów De Musica w Pałacu Sobańskich czy Zamku Królewskim, to prof. Bristiger wybrał utwory, a ta jego muzyka ułożyła się w przedziwną konstelację bólu, samotności, rozpaczy i nadziei

Jeszcze 1 minuta czytania

K. Szymanowski, S. D’India, F. Busoni, M. Weinberg, D. Scarlatti, L. Dallapiccola, Z. Mycielski. Anna Mikołajczyk (sopran), Jarosław Bręk (bas-baryton), Maciej Grzybowski (fortepian). Sale Redutowe Teatru Wielkiego-Opery Narodowej w Warszawie, 23 października 2010 (koncert w ramach „Wieczoru przyjaciół profesora Michała Bristigera”).


Najpierw Mazurek op. 50 nr 1 Karola Szymanowskiego (1882-1937), który wyrwał nas z objęć świata rzeczywistego i przeniósł w krainę poezji i snu. Dlaczego tak krótko?

Dalej „Lament Dydony” Sigismondo D’Indii (ok. 1582-1629) – pierwsza z kobiecych pieśni rozpaczy tego wieczoru. Oto Dydona umiera, przerażona, nieutulona, piękna. W książce-archipelagu „Transkrypcje” prof. Bristigera czytamy: „Sigismondo D’India urodził się na Sycylii, żył w czasach Monteverdiego, później został dokumentnie zapomniany, od niedawna znów go słuchamy, wiedząc już teraz, że należy do grona wielkich Starych Mistrzów historii muzyki. […] Jego muzyka to doświadczenie, poznanie, przeżycie innej jeszcze, tym razem nowej dla nas, «barwy» afektu rozpaczy. Wsłuchujemy się w tę monodię z jej tak bardzo osobliwym zespoleniem słowa i śpiewu. Recitar cantando mówili wówczas, jak wiemy, ówcześni, oddając istotę zjawiska”. Anna Mikołajczyk była cała zjawiskiem. Nawet jak frazy rwały się w finale („Non piú respiro il fianco: io m’abandono, ohimé, giá cado e manco… / Już przestaje pierś oddychać… Już upadam… ginę…”; przekł. Joanna Polakówna). Chciało się podbiec i pomóc. Utulić.

Dalej „Indianisches Tagebuch” Ferrucio Busoniego (1866-1924) – napisane w czasie I wojny światowej, jakby połączenie (a może scalenie? ocalenie?) Włoch i Niemiec. Maciej Grzybowski znów okazał się najlepszym pianistą od takich trudnych, złożonych, zapomnianych partytur.

Dalej aria Marty z opery „Pasażerka” Mieczysława Weinberga (1919-1996). Słuchana niedawno na wielkiej scenie teatru, nie zrobiła takiego wrażenia jak teraz. Jakby ta bliskość ciała, dźwięku, odarcie z orkiestrowych kolorów odbarwiło rozpacz, odebrało patos, dystans. A nam, słuchaczom, odebrało mowę. Słuchaliśmy więc tego lamentu o wolności, o śmierci, o śmierci w wolności, w ciszy, poddając się jego namiętnej, surowej pulsacji.

Jeszcze Sonata c-moll Domenico Scarlattiego (1685-1757). Po jej wykonaniu rozumiem, dlaczego mówiono o nim, dużo później, „Chopin baroku”. Rozumiem, dlaczego potrzebujemy Chopina. I baroku. I Scarlattiego. I Scarlattiego Grzybowskiego.

Wreszcie lament Kalipso z prologu opery „Ulisses” Luigiego Dallapiccoli (1904-1975). Wciąż w uszach mam jej słowa: „I znów jest samotne / twe serce i morze. Płaczę za tobą w rozpaczy / Kalipso, miłości już nie ma. Odkryłeś to mnie / w półśnie szepcąc głębokim: Patrzeć, i dziwić się, / i patrzeć na nowo”. Słowa „Guardare, melavigliarsi, e tornar a guardare” wracają w tej arii – w całej operze Dallapiccoli – wielokrotnie; jak refren, leitmotiv, memento, głuche wołanie. Głos Kalipso-Mikołajczyk łamie się, dotyka ciągle tych samych dźwięków, słów, bolesnych wspomnień, krzyczy, żałobnie zawodzi. Przypomniało mi się, co pisał o Kalipso Milan Kundera: „Kalipso, ach, Kalipso! Często o niej myślę. Kochała Ulissesa. Spędzili razem siedem lat. Nie wiadomo, ile czasu Ulisses dzielił łoże z Penelopą, lecz z pewnością nie tak długo. A przecież opiewamy ból Penelopy i nie robimy sobie nic z łez Kalipso” („Niewiedza”).

Dzięki temu wieczorowi łzy Kalipso obmyły także i nas.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.