Zderzenia czołowe

Rozmowa z Michałem Bristigerem

Żyjemy w kraju, który patrząc wstecz żyje bez żalu, patrząc w  teraźniejszość – bez odpowiedzialności, a patrząc w przyszłość – bez utopii

Jeszcze 6 minut czytania

MICHAŁ BRISTIGER: Włączyłeś? A co włączyłeś? Co ty takiego umiesz włączyć? (śmiech)

TOMASZ CYZ: Chciałbym włączyć Scarlattiego, ale..
Włącz, co chcesz, byleby nie wybuchło.

Profie, co Prof ostatnio słyszał?
Wczoraj wieczorem to najpierw błysk (nie, tego jeszcze nie słyszałem), a później grzmot. I różnie to można interpretować i analizować (co prawda, była właśnie burza). I właśnie nie wiem nawet, jak.

A coś to zmieniło?
Nie, nic.

Prof. Michał Bristiger,
urodziny dwutygodnik.com, maj 2010 / arch. 2T

To w takim razie, co Prof ostatnio czytał?
Więcej niż czytał – czytał, mówił i grał – bo to było razem powiązane. Mianowicie, Karla Kerényi‘ego „Pseudo-Antistene” – to jest jego ostatnie pismo za młodu. Kerényi był już asystentem na Uniwersytecie w Szegedzie na Węgrzech, w czasie wojny w 1943 roku, wyjechał już na zawsze z Węgier i osiadł w Europie Zachodniej, w Szwajcarii. To dialog zupełnie nieznany w Polsce i prawie nieznany gdzie indziej – o miłości, o tym, jakie są gatunki miłości. On (Kerényi) był filologiem klasycznym. I właśnie o tym czytałem. Przetłumaczyłem ten dialog i odczytałem go na ostatnim z wieczorków u mnie w domu, które odbywają się od czasów PRL-u. Czytałem go z moim przyjacielem, psychiatrą z Gdańska, Kazikiem Kotowiczem, dla publiczności zebranej wokół tego właśnie stołu. Kazimierz był Diotymą, a ja byłem filozofem, który zadaje pytania. Masz minę ni przypiął, ni przyłatał… (śmiech)

Ale mówił Prof, że jeszcze coś grał?
Właśnie odczytując ten tekst, grałem filozofa…

Aha, myślałem o czytaniu w innym kontekście – że Prof czytał nuty i grał. Bo nuty też można czytać.
No tak, można. Jeśli chodzi o nuty, to jestem w trakcie tłumaczenia teorii basso continuo Francesco Gaspariniego z roku 1708 – jak grać na klawesynie, gdy towarzyszy się ariom, operom. To wynika z myśli, że bez kontaktu z oryginałami powstaje kultura pozbawiona autentyczności. Trzeba obcować z autentycznymi traktatami, dawnymi myślami i estetykami, muzykami, filozofami. To jest oparcie o głębię, o źródło. To nie jest antykwaryczne. Obserwujemy od jakiegoś czasu ogromny renesans muzyki barokowej, ale ona staje się taka „ucukrowana”, bo to jest zawsze opowiedziane, streszczone. Dla pewnych kręgów, które chcą być, jak się dawniej mówiło, elitarne, ja bym powiedział – kompetentne – obcowanie z wielką literaturą, muzyką i myślą jest konieczne dla tworzenia wysokiej, mniej wysokiej, ale żywej myśli współczesnej.

W różnych wynikach badań podaje się zatrważające czasem dane o upadku czytelnictwa. Mówi się, że nie czytamy książek – ale nie ma tam nic o tym, że nie czytamy już nut!
Rzeczywiście, Gutenberg jest zagrożony. Tworzy się taka cywilizacja wizualna (patrz: okno internetowe) i słuchowa. Mianownikiem jest technika, technologia, która powoduje oczywiście stałe ulepszanie życia człowieka. Ale ona też oducza człowieka od przeżywania treści. To treści, które człowiek nabywa powierzchownie, ustala swoją karierę na ich podstawie, ale one nie są przeżyte, nie dają doświadczenia głębi. Jakbym spojrzał przez lufcik w stronę kryzysu muzyki współczesnej w Polsce – ogromnego kryzysu (ale kto nie patrzy przez ten lufcik, to nie wie o tym kryzysie i nie wie, że to jest lufcik). Lapidarnie mówiąc, żyjemy w kraju, który patrząc wstecz żyje bez żalu, patrząc w teraźniejszość – bez odpowiedzialności, a patrząc w przyszłość – bez Utopii.

Było o wizualności, to proszę powiedzieć jeszcze, co Prof ostatnio widział?
Widziałem? Tak, widziałem kilka filmów, ale zapomniałem tytułów. W kwestii filmów jestem jak Don Giovanni…
O, przypomniałem sobie. Tak jak kiedyś „Burza” Warlikowskiego zachwyciła mnie – uważam nawet, że to największa realizacja polskiego teatru w ostatnich latach, jednocześnie propozycja zmiany świadomości, adresowana do współczesnych Polaków, tak film „Italiani”, w którym ten reżyser gra, i który niejako współtworzy, nie był do mnie adresowany. Miałem pewne nadzieje, bo Italiani – hasłowo – mają dla mnie znaczenie, inne niż każdy inny naród – w związku z moją biografią. A tu to, co widziałem, to widziałem. I tyle.
Mogę ci powiedzieć jeszcze, co ostatnio widziałem i słyszałem. Nieustannie zachwyca mnie Claudio Abbado, jak dyryguje – to jest jeden z najbliżej i najwyżej ustawionych w mojej wewnętrznej przestrzeni dyrygent i muzyk.

Ale widziałem Profa w Operze Narodowej na „Królu Rogerze” i w Filharmonii Narodowej na „III Symfonii” Pawła Mykietyna, prawda? Co tam Prof widział i słyszał?
Nie czuję się recenzentem.

To na całe szczęście dla Profesora.
Człowiek musi być kowalem własnego szczęścia (śmiech)… Powiedziałeś „Król Roger”, tak? Wyniosłem z tej realizacji przekonanie, że jak się robi schody na całą przestrzeń sceny, a scena w Operze Narodowej jest ogromna, to nie wolno śpiewakom kazać po tych schodach biegać, bo wszyscy się boją, że upadną i w związku z tym podskakują. Dla mnie całe to przedstawienie było nieco… przeskoczone.

A Mykietyn?
To niezwykle ważny utwór, ponieważ Paweł Mykietyn daje w nim próbę pokazania świata wewnętrznego młodego pokolenia. To jest jego nawiązanie do muzyki, którą on sam nazywa „młodzieżową”. Jeśli tak, to ja swoją muzykę musiałbym nazwać chyba starczą… Czy jak? Ale dobrze, róbmy konflikt pokoleń. Ale żeby była rozmowa, to każde pokolenie musi coś powiedzieć. Mykietyn powiedział, jak to jest, kiedy jest się ogarniętym „muzyką młodzieżową”. Dla mnie najważniejsze jest poczucie, że z tej fonosfery trzeba wyjść i on próbuje wyjść z tego ograniczenia pokoleniowego. To pokolenie zresztą nie ma powodu buntować się, nie widzi nawet specjalnie powodu buntu. Żyjemy nie tylko w rzeczywistości pełnej treści, ale w rzeczywistości pełnej pozorów treści – młodzi neofaszyści mówią, że są na przykład demokratami…

Takie próby, jak Mykietyn, bardzo cenię – szczególnie, że podejmują ją tak zdolni kompozytorzy. To jest wyzwanie – symfonia takich treści. Jako przedstawiciel pokolenia, Mykietyn ma prawo odnieść się do pozorów treści w symfonii, ale nie ma w tej jego „III Symfonii” międzypokoleniowej dyskusji – w tym sensie, w jakim muzyka Wagnera była przyczynkiem do rozpoznawania sytuacji dawnej, teraźniejszej i przyszłej, oczywiście jego własnej sfery. Tutaj tego nie ma. Mykietyn powiedział tylko: to jest moje.
Zwróćmy uwagę, że w dzisiejszym stanie muzyki w Polsce – i tym samym całej sztuki – nie następuje potrzeba odpowiedzenia sobie na pytanie, do czego służy muzyka (sztuka) wysoka. To się w ogóle zatarło. Nawet pojęcia wysoka i rozrywkowa, się zatarły. A bez odpowiedzenia na pytanie o godność muzyki, i jej wielkie sensy, w ogóle nie można mieć poczucia, czy muzyka spełnia to zadanie czy nie. Słuchacze nie muszą zadawać sobie tego pytania, ale to słuchanie musi być autonomiczne, wyodrębnione. Oczywiście, wielką utopią ludzkości jest, by życie sztuką było możliwe. Słuchacz może nie być odpowiedzialny za taki stan rzeczy, ale jeśli decydenci nie zadają sobie takiego pytania, to już jest problem. Jeszcze innym problemem jest to, czym się decydenci w ogóle zajmują…

MICHAŁ BRISTIGER

Urodził się w 1921 roku w Jagielnicy w województwie tarnopolskim. Dyplom lekarski, po studiach we Lwowie i w Bolonii, zdobył w Warszawie. Studia pianistyczne odbył u Jerzego Lefelda, studia dyrygentury – u Stanisława Wisłockiego. Profesor muzykologii w Instytucie Sztuki PAN, senior fellow IWM w Wiedniu, doktor honoris causa Università degli Studi di Palermo. Prowadził wykłady z teorii i historii muzyki na Uniwersytecie Warszawskim, Uniwersytecie Jagiellońskim, Uniwersytecie Adama Mickiewicza, Università degli Studi di Palermo, Università della Calabria, Università di Macerata-Fermo. Redaktor naczelny pism „Res Facta” i „Res Facta Nova” oraz czasopisma internetowego „De Musica”. Członek honorowy Związku Kompozytorów Polskich, Pro Musica (Bologna) i Komitetu Nauk o Sztuce PAN. Laureat Nagrody Fundacji im. Alfreda Jurzykowskiego z 1992 roku.

Dla dwutygodnik.com pisał cykl „Formy Chopina dla Jasia”.

1 sierpnia kończy 90 lat. WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO!

A co Prof by zrobił, będąc decydentem?
Gdybym w pewnym momencie został, to od razu zrezygnowałbym z bycia decydentem. Od zawsze wybierałem inną postawę wobec problemów – postawę informowania, co myślę. Inaczej jednak, niż robili to krytycy dawniejsi, którzy uważali, że ich rola polega na siedzeniu w pierwszym rzędzie, by słyszeć lepiej niż sąsiedzi w tym rzędzie i informować o tym. Ze mną tak nie jest, choć siedzenie w pierwszym rzędzie ma tę zaletę, że można nogi swobodnie wyciągnąć (śmiech).
Ale to nie jest właściwy sposób słuchania muzyki, ani nawet grania muzyki, bo przecież i to czasem widzimy u pierwszych skrzypków na koncercie symfonicznym. Wolę siedzieć w przedostatnim rzędzie, drugim od końca. Już od gimnazjum wybierałem trzeci rząd od końca, z poczuciem, że nie jestem ani pierwszy, ani ostatni…

A co daje ta perspektywa?
Pozwala się zaprzyjaźnić z kolegą z miejsca obok. Tam najłatwiej coś od kogoś, jak to mówi młodzież, odwalać. Ja bym chętnie „odwalał” od Dalhausa na przykład. Choć znam takich muzykologów, którzy uważają, że czytanie Dalhausa jest stratą czasu.

Nazwiska?
Tak, mają nazwiska, czasem wyzwiska.

Kilkakrotnie w naszej rozmowie pojawił się temat powierzchowności – zarówno powierzchowności tworzenia, jak i powierzchowności odbioru muzyki. Skąd to się bierze?
Z mass mediów, czyli charakteru kultury społecznej, która jest umiejscowiona w aktualnej cywilizacji. Kiedyś pewien ważny filozof zachodni, już nawet nie pamiętam który, powiedział, że telewizja jest największym niebezpieczeństwem dla kultury – i miał rację. Oczywiście telewizja może być też błogosławieństwem, ale... Jestem uwrażliwiony na to, by się nie wymądrzać w stosunku do decydentów, którzy dysponują takimi a nie innymi możliwościami. Ale brak świadomości tych wszystkich zależności – nieważne, gdzie się siedzi na tej drabinie uczestniczenia w kulturze – jest niedozwolony.

Na przykład stan humanistyki na polskich wyższych uczelniach – jakie są jej konieczności i do czego jest ona powołana. Często słyszymy, że polska nauka dała pewne wzory doskonałe – np. w zakresie medycyny czy informatyki. Zgoda, cieszę się. Ale dlaczego nie mówi się, czego humanistyka na wyższych uczelniach nie dała społeczeństwu. A to jest podstawa. Uniwersytety mają tworzyć centra humanistyczne, tworzyć świadomość wyższą niż społeczeństwo ją posiada. Ale jeśli nie tego dają, wpatrzone w postęp ilościowym stopni naukowych, to powstaje zamknięte koło przypisywanych cech danej dyscypliny (np. muzycznej). Jestem zdania, że obecnie z uniwersytetów nie płynie to, co jest istotne. Decydenci nie mają relacji z dołem, a środek (czyli krytyka) o aktualnej kulturze muzycznej na ogół nie pisze. Nie ma więzi między różnymi sferami kultury. Dół ma jeden problem z decydentem – czy dostanie pieniądze, i czemu tak mało. A ludzie, którzy byliby pod wpływem wielkich idei, są przerażeni stanem pewnych spraw (np. stanem edukacji muzycznej w Polsce). Poza tym nie ma takich ludzi zbyt wielu. Krytyka się tym nie zajmuje – jej problem to pójść na koncert i napisać: że w ogóle poszedł.

W rozmowie z Małgorzatą Dziewulską z 1987 roku, opublikowanej w „Res Publice” – powtórzonej choćby w „Transkrypcjach” – stoi zdanie, że z polską muzyką jest bardzo dobrze. Przypomnę: „Środowisko muzyczne – a może tyczy to również powszechnej świadomości – ma poczucie, że polska muzyka współczesna uzyskała bardzo wysoko rangę, że powstają w jej ramach dzieła bardzo ważne, które nie tylko konsolidują muzykę polską i w jej historii dają ten ostatni, zupełnie wyjątkowy odcinek, ale do tego jeszcze wpływają na muzykę światową…”. Na początku naszej rozmowy padło zdanie o kryzysie polskiej muzyki współczesnej. Co się w tzw. międzyczasie stało?
Takiego tria jak Lutosławski, Penderecki i Górecki dziś nie umiałbym wymienić.

Ale czy ten kryzys przejawia się tylko tym, że nie ma takiego tria?
Takie idealne trio jest niezależne od sytuacji politycznej, nawet wobec 1987 roku… Otóż, załóżmy coś bardzo podstawowego: muzyka, w obliczu braku wolności, może stanowić (tylko nie w Związku Radzieckim) jedyny obszar wolności. Właśnie muzyka – obszar wolności większy niż literatura, bo słowa są przez decydentów czytane. Muzyka się wymyka. Muzyka może mieć cele utopijne, może ustalić pewną niezłomną hierarchię duchową, jak u wspomnianych kompozytorów. To hierarchia pójścia wzwyż (dziś jest odwrotnie). W związku z muzyką są bardzo wielkie zadania i sytuacje do rozpoznania. Dziś nie można powiedzieć, że charakter kultury i muzyki w Polsce odpowiada jej powołaniu.

Prof. Michał Bristiger, wiosna 2009
/ fot. Kalina Cyz

Wróciłbym jeszcze do tych trzech tropów współczesności – przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Co to oznacza, że żyjemy wobec przeszłości bez żalu?
Ostatnia książka, która była w tym zakresie znacząca, to rzecz Timothy D. Snydera o pasie między Berlinem i Moskwą, w którym wydarzyło się morderstwo 14 milionów ludzi. Ten pas obejmuje Niemcy, Polskę, Ukrainę, Białoruś, Litwę, Rumunię, itd. To, co zdarzyło się w tej przestrzeni, tworzy sytuację, która na Zachodzie jest do tej pory niezrozumiała i niewyobrażalna. Snyder jest wyjątkowy i ta książka też jest wyjątkowa – uświadamia, co w historii tego pokolenia znaczy, że to się wydarzyło. Pokazuje też, że żal pozostaje już tylko udziałem jednostek rozproszonych. Otóż to, ten brak powszechnego żalu, na którym są zbudowane dzisiejsze Niemcy i inne kraje, jest bardzo poważną sprawą. Aczkolwiek to sprawa moralności, nikomu przecież nie wolno tu niczego nakazać, bo żal jest stanem osobistym człowieka. Nie można człowieka ukarać, że nie ma żalu.

Innymi słowy, bez tego żalu wielka, zasadnicza dla kultury sztuka nie może w Polsce powstać, bo nie ma tego podłoża emocjonalnego – a emocje są warunkiem wartości (tak już myślał Max Scheler). I tu już nie żartujemy. Humanista, który tworzy, i któremu brak poczucia wartości, jest poza nawiasem sprawy, która jest dla kultury sine qua non. Przypomnę tylko: Miłoszowa karuzela … Ostatnio ktoś mówił, że jak człowiek kręci się na karuzeli, to nie musi – i nawet nie może – myśleć, co dzieje się 100 metrów dalej. Nie wiem. Może też nie wsiadać na tę karuzelę. Polska jest także poza tą sprawą, i poza możliwością posiadania paru jeszcze wybitnych autorów. Oczywiście, mówię o żalu, ale nie mam ochoty go zgłaszać.

A brak odpowiedzialności?
Miałem na myśli środowisko muzyczne. Na przykład brak odpowiedzialności krytyki wobec stanu rzeczywistości, krytyki, która wytyka, że coś się zawaliło, coś nie działa. Nie mówię, że krytyk musi wymyślić nowy system edukacji muzycznej, ale musi umieć wezwać, by takie rzeczy zostały zmienione. Czy jest jakieś pismo w Polsce odpowiedzialne za edukację muzyczną?

Brak.
Ty to powiedziałeś. I jak to jest możliwe? Jak to jest możliwe, że od tylu lat „Ruch Muzyczny” pisze z dumą, że jest jedynym pismem o muzyce – i to nawet nie tygodnikiem poświęconym kulturze muzycznej, ale dwutygodnikiem. To jest humorystyczne, ale tylko dla humoru.

A Utopia?
Piękno i prawda. Nie samo piękno – bo piękno i fałsz to wyjątkowo perfidne połączenie. Piękno i prawda w kategorii Utopii.

To ja mam takie górnolotne pytanie, że aż się boje je zadać… Co w takiej sytuacji może zrobić humanista?
Przy zadaniu takiego pytania nie możesz oczekiwać, że dam sensowną odpowiedź… Do humanistyki też nie wolno nikogo zmuszać. Jeśli ktoś humanistykę wybiera, a nie jest do niej stworzony, to musimy się z tym pogodzić. To nie jest obszar zamknięty na klucz. Jeśli jednak humanistyka jest uprawiana z dawnymi ideami, formami budowania Utopii przyszłości i wszystkimi atrybutami, to trzeba zadbać o jej intensywność, żarliwość (taką, o jakiej pisał Adam Zagajewski), o wybrane osoby, wybrane kółka i grupki, które nie opuszczają zagadnień humanistycznych, nawet jeśli ich własne życie materialne choćby, czy pozycja społeczna, sprawia im wiele trudności, jak każdemu zresztą. Intensywność jest konieczną zasadą.

I teraz coś banalnego, ale naszej rozmowie tego brakuje, bo mówimy z konieczności abstrakcjami – inaczej nie ogarnęlibyśmy tego, o co nam chodzi. A więc: bez przyzwoitej biblioteki muzycznej nie można zmienić kultury muzycznej w sensie pozytywnym. Nie dbają o to decydenci, krytycy, założyciele stowarzyszeń – do których i ja, nawiasem mówiąc, należę…

Czym taka biblioteka miałaby być?
Przede wszystkim powinna udostępnić materiały światowe (amerykańskie, europejskie i rosyjskie, które nie są tak ubogie, jak niektórzy myślą), by polski muzykolog nie wygłaszał referatów o rzeczach, których na oczy nie widział, nie słyszał i po prostu nie zna. W Niemczech jest na przykład takie ważne czasopismo: „Musik und Ästhetik”. Nie słyszałem, by ono było w Polsce dostępne, a jest naprawdę ważne. Taka biblioteka mogłaby organizować dyskusje, wymianę myśli między ludźmi – pragnie to zrobić w jakimś sensie Forum Muzyczne ZKP, ale bardziej na poziomie organizacji życia muzycznego. To nie to samo. W Paryżu każda dzielnica ma bibliotekę z płytoteką i partyturami, to jest najczęściej biblioteka ogólna z muzycznym działem. Przy poziomie nakładów na kulturę w Polsce to jest oczywiście niemożliwe, ale chodzi o jakiś trop.

Mogłyby też powstać nowe formy koncertów – sam je swojego czasu proponowałem. Myśl była taka, by zapraszać do wzięcia udziału w tych koncertach bardzo uzdolnionych młodych śpiewaków z prowincji, by mogli stanąć za pulpitem i zaprezentować świetnie przygotowaną arię. I tych śpiewaków byłoby paru, a za nimi siedzieliby wybitni mentorzy, doświadczeni śpiewacy, którzy by tych młodych „holowali”. To jest właśnie fragment tej Utopii. Słuchamy po 8 arii klasycznych, ale wśród nich także np. arię Hindemitha. Dobrze by było, żeby przy okazji ktoś (jakiś muzykolog na przykład) mógł powiedzieć, że żył kiedyś taki kompozytor jak Paul Hindemith i pisał opery. Całość dałaby poczucie komfortu tym starszym śpiewakom, by czuli się potrzebni młodym – dla utrzymywania szlachetnej relacji mistrz-uczeń. Dałaby także możliwość przyjazdu jakiejś zdolnej młodej śpiewaczce, np. z Inowrocławia, by mogła przyjechać na swój koncert do Warszawy, bo w Inowrocławiu nie ma przecież filharmonii…
To, o czym mówię, to jest życie muzyczne „dołu”, którym nie zajmuje się do końca Minister Kultury, ale ktoś musi. Zaproponowałem w jednym mieście o wielkich tradycjach operowych taki cykl, ale z góry nie zgodzono się na jego realizację, a ja nie traciłem czasu, by pytać, dlaczego. Zresztą, to wszystko to taka utopijna bajka.

Pojawiło się w naszej rozmowie niejednokrotnie słowo-klucz: muzykolog. Kto to taki? Szczególnie: kim jest muzykolog dzisiaj?
Muzykologia jest całym ugrupowaniem różnych dyscyplin. I to jest duży problem, bo idealistycznie ukierunkowany krytyk muzyczny nie ma prawie nic do czynienia z akustyką. Te poddziedziny muzykologii się ze sobą jakoś łączą, ale są też bardzo, bardzo różne. I są osoby, które te dyscypliny uprawiają osobno, ale i takie, które tę dyscyplinę traktują bardzo interdyscyplinarnie. To nie jest znamienne tylko dla muzykologii, przecież niejeden stomatolog może powiedzieć, że i w stomatologii są różne poziomy zajmowania się zębami…

Kwestią najważniejszą jest, czy jesteśmy zawodowo odpowiedzialni – bo ta odpowiedzialność jest u nas, moim zdaniem, chybiona. Dziś bardzo modne jest słowo „wykluczenie”. Szczególnie w Polsce to jest znamienne – nawet światowe premiery i prapremiery są tutaj pomijane. Na Manhattanie można coś pominąć, ale nie w Polsce… My, niestety, mamy ograniczoną odpowiedzialność za polską kulturę – istnieje odpowiedzialność za indywidualne kariery, ale nie za kulturę w całości. Nasze myślenie – i myślenie decydentów – idzie np. w takim kierunku, że każde miasto wojewódzkie musi mieć filharmonię, ale już nie zajmujemy się tym, jaki tam ma być repertuar. Taki, jak chce dyrektor? Jak decydenci? Czy krytycy? Ale decydentów to nie interesuje, a krytycy analizują, czy ‘C’ było czyste… To trochę za mało. Był Rok Chopina – wspaniale zorganizowany, z rozmachem – ale w tym samym roku była też inna ważna rocznica: Schumanna. Czy ktoś w Polsce upomniał się o Schumanna?

Piotr Anderszewski na przykład nagrał całą płytę...

Tak, Piotr Anderszewski upomniał się o Schumanna ze swego mieszkania w Paryżu albo w Portugalii, bo tam jest to widoczne od razu!

Bo tam może świeci inne słońce… Teraz cytuję: „W kwestii filmów jestem jak Don Giovanni”. Przypomniała mi się rozmowa z Teresą Torańską o latach wojny… Tam, chyba z przymrużeniem oka, pada takie określenie: „jestem macho”. Czy czuje się Prof jak macho?

E tam… To przywołanie Don Giovanniego było tylko kontekstowe. Tak jak on traktował kobiety, ja traktuję filmy. Film musi być na miejscu, bo ja raczej nie wychodzę z domu – albo nie mam czasu, albo mam ważniejsze rzeczy (śmiech). Ale jest potrzeba chwilowego oddechu, więc mój stosunek do filmu – w tym drugim znaczeniu – jest donżuański, a nie petrarkowski. Film jest formą spędzania czasu, ale nie jest formą, która mnie zajmuje. Jestem bardzo wrażliwy na sposób filmowania, fotografowania. Na przykład w „Melancholii” Von Triera ten sposób fotografowania osób jakoś mnie mocno zafrapował, a cały film zbrzydził.

Powiedział Prof, że nie ma czasu chodzić do kina. To czym Prof się zajmuje, lub też co tak Profa zajmuje?
Wymyślanie nowych rzeczy. Mógłbym bardzo szeroko opowiadać, ale nie mamy ani czasu, ani sposobności. Podam tylko parę przykładów.

Pierwszy przykład: zajmuje mnie muzykologia. Bez zainteresowania muzykologa własną dyscypliną nie istnieje poważne traktowanie tej dyscypliny. W związku z tym, że wszystko dąży do aktualizacji, to ja postanowiłem działać w odwrotnym kierunku. Ku tradycji.

Druga sprawa to „Na Przekątnej”. Powstaje nowe czasopismo pod moją redakcją o włoskim tytule „La Diagonale”. Co to znaczy, okaże się już na początku przyszłego roku. Nie będę o tym mówił, nie mogę. Ale przekątna to bardzo dobra linia geometryczna dla wielu spraw.

Trzecia rzecz. We wrześniu nasze Stowarzyszenie „De Musica” – w którym opublikowaliśmy ponad 4 tysiące stron z minimalną pomocą finansową lub bez tej pomocy (to jest oczywiście jakiś problem, ale mniejsza z tym) – organizuje serię wydarzeń intelektualno-muzykologicznych różnych grup, plus jakieś wydarzenia czysto muzyczne. Zacznę od plusa. To koncert poświęcony twórczości kameralnej Mieczysława Weinberga – kompozytora z kręgu warszawskiego, który wyjechał do Rosji i mówi się o nim jako o kompozytorze rosyjskim, co jest tu ogromnym problemem. Potem, w kontekście krytyki, Konstanty Regamey. Dalej Reinhold Brinkmann – jeden z najwybitniejszych muzykologów niemieckich, wykładający na Uniwersytecie Harvarda, który zmarł kilka miesięcy temu. Jeszcze: Andrzej Markowski i jego wizje dyrygentury. Także choreografie Georga Balanchina. A przede wszystkim uroczyste spotkanie z Julią Hartwig.
Całość jako ogólnohumanistyczna wizja muzykologii. Brinkmann mówił, że muzykolog nie może tylko pisać przy stole, ale czasem musi wstać i podejść do instrumentu – zagrać albo jedną ręką, albo nawet dwoma. I jedna ważna zasada: nie wnosimy tematów, którymi nie żyjemy.

Podałem przykłady tego, co zostaje odsłonięte, ale nie przykłady tego, czym się jeszcze zajmuję osobiście. Ale nie chcę o tym mówić, bo mówię o tym, co z zasady jest zrealizowane realnie lub zaproponowane. Jeśli chce się coś zrobić, to sam imperatyw chcenia jest dla mnie wystarczający. Sukcesy są wprawdzie pożądane, ale brak sukcesów jest też ważny, bo pobudza do kontynuowania wysiłku. W ogóle egzystencjalne traktowanie spraw jest dla mnie czymś istotnym.

To może ostatnie pytanie, chyba niedyskretne, więc przepraszam. Jak 90-letni muzykolog patrzy na świat?
Przede wszystkim dziękuję (śmiech). Tak jakby jechał pociągiem (bez pociągu), wagonem sypialnym i restauracyjnym, stacje migają za oknem, ale pociąg się nie zatrzymuje.

Ale jest jedna rzecz – chciałbym napisać autobiografię, nie tylko muzyczną, ale i myślową. Co to dla mnie znaczyło, jakie sensy i motywacje – nie zawsze przeze mnie wypowiedziane. Ale ta autobiografia jest, niestety, wciąż wypierana przez inne propozycje naukowe, które sobie stawiam i którymi się zajmuję.
Jeden z rozdziałów tej autobiografii nazywa się „Zderzenia czołowe”. Jest w nim więc to, z czym się w życiu zderzyłem: w pierwszym rzędzie Holokaust, ale i wyrzucenie mnie z Uniwersytetu, i tak dalej. Ale także te pozytywne zderzenia – czyli ja i Włochy, Włosi i kultura włoska… Inne są zdarzenia lateralne – czyli to, co trafiło mnie z boku, na które mogę odpowiedzieć jednym słowem, ale wiem, że trzeba przyjąć zarówno zdarzenia dobre, jak i złe.

Jednym z takich czołowych zderzeń było na przykład, jak zostałem zaproszony w bardzo niesprzyjającej sytuacji własnej na nowo tworzący się uniwersytet włoski. I kiedy mogłem telefonicznie wybrać, co chcę wykładać, to wybrałem (telefonicznie). I tylko zapytałem, gdzie jest ten uniwersytet. I podano mi nazwę, która miała pięć „a” w nazwie. I to była Arcavacata. Przyjąłem od razu. A ty byś nie przyjął? Arcavacata? Zostałem profesorem z Arcavacata. Okazało się, że to wspaniała Kalabria!

Zostało jeszcze zakończenie.

Jakie?
Śmiech.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.