„Euryanthe”
Webera i Borowicza

Tomasz Cyz

Gdzieś w środku pierwszej części koncertu poczułem, że nie potrzebuję teatru, żeby do końca odczuć siłę opery „Euryanthe” Webera. Wystarcza muzyka grana na tym poziomie emocji, że czuć każdy nerw, każde drgnienie

Jeszcze 1 minuta czytania

Tradycją Festiwalu Beethovenowskiego stało się koncertowe wykonanie zapomnianej opery klasyczno-romantycznej (i wydanie jej później na CD). Dwa lata temu była to „Lodoïska” Cherubiniego, w ubiegłym roku „Der Berggeist” Spohra. Teraz Łukasz Borowicz położył na pulpicie „Euryanthe” Carla Marii von Webera.

 

C.M. von Weber, „Euryanthe”. Łukasz Borowicz (dyr.), soliści, Polska Orkiestra Radiowa, Chór Polskiego Radia, Chór Opery i Filharmonii Podlaskiej. Filharmonia Narodowa w Warszawie, 27 marca 2010 (w ramach 14. Festiwalu Beethovenowskiego).

Intrygujące i nieoczekiwane są wybory tego dyrygenta. Nie chce wykonywać dzieł uznanych i powtarza(l)nych, woli grzebać gdzieś w śmietniku historii, by przypominać to, co pominięte – najczęściej niesłusznie. Tak jest z wydanymi niedawno polskimi operami: „Marią” Statkowskiego i „Historią króla Artura” Bacewicz. Tak będzie też z „Monbarem” Dobrzyńskiego, zaplanowanym koncertowo we wrześniu w radiowej S1. Tak jest też z „Euryanthe” – po raz pierwszy wykonanej w Polsce (prapremiera w Wiedniu w 1823 roku).

Kiedy słuchałem gęstniejących emocji tytułowej bohaterki (i patrzyłem na nie!) – wspaniale oddawanych przez Melanie Diener, czy jej ukochanego Adolara (interesujący, choć zbyt siłowy John Mac Master), myślałem, jak by to było, gdybym je oglądał na scenie. Kiedy Eglantyna (świetna Helena Juntunen) pogrążała się w rozpaczy, która prowadzi tu wprost do czystej nienawiści, kiedy Lysiart (intensywny Stephen Gadd) nurzał się w zawiści, a stąd już krok do czystego zła – a wszystko nie tylko rysowane w pokrętnych liniach melodycznych i chromatyce współbrzmień, ale także w geście, mocnym spojrzeniu, grymasie twarzy – zastanawiałem się, jak bardzo scena by to wszystko wzmocniła, podbiła (nie mówiąc o licznych fragmentach instrumentalnych, tańcach uroczystych czy ludowych).

Ale gdzieś w środku pierwszej części koncertu poczułem, że nie potrzebuję inscenizacji, teatru, żeby do końca odczuć to dzieło. Wystarcza muzyka grana na tym poziomie emocji, że czuć każdy nerw, drgnienie. Wystarcza muzyczna emocja śpiewaków, którzy nie udają, że to tylko koncert, choć tęsknią za sceną.

„Euryanthe” Webera nie jest dziełem skończonym, arcydziełem. Ale podczas takiego wykonania (brawa zwłaszcza dla orkiestry, która brzmi jak jeden organizm) takim może się stać.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.