Wszystko jest tu snem Senty; snem, marzeniem, albo pragnieniem. Podczas uwertury na niewielkim drewnianym łóżku mała dziewczynka (Aoife Checkland) bawi się makietą statku o czerwonych żaglach; w tle projekcja wielkich fal, które zalewają łóżko jak podczas sztormu.
Ta sama dziewczynka przygląda się i przysłuchuje rozmowie swojego ojca, Dalanda (Clive Bayley) z żeglarzami; przykrywa śpiącego na podłodze i śniącego o ukochanej Sternika (Robert Murray); wreszcie patrzy na wstającego z jej łóżka – jakby wychodzącego z jej snu – Holendra (James Creswell). Tylną ścianę statku cargo rozrywa wówczas wielki kadłub innego statku, z czerwonymi żaglami. Trochę to kiczowate, ale muzyka dobiegająca z kanału niweluje każde niezadowolenie.
Richard Wagner, „Latający Holender”.
Edward Gardner (dyr.), Jonathan Kent (reż.),
English National Opera, premiera 28 kwietnia 2012Drugi akt (grany bez przerwy, jak każe tradycja, ale te w całości ponad dwie godziny mijają w locie) zaczyna podobny obraz. W łóżku dorosła Senta (Orla Boylan). Kiedy wstanie, wokół – w podobnej przestrzeni – kobiety uwijają się przy pakowaniu małych statków (z czerwonymi żaglami rzecz jasna) do szklanych butelek, następnie do tekturowych kartonów. „Latający Holender” w English National Opera śpiewany jest po angielsku (tłum. David Pountney, znany w Warszawie z reżyserii „Pasażerki” i „Króla Rogera”), więc nie ma problemu zgrzytu treści i obrazu – choć zmiana języka ciągnie całość w kierunku rodzajowości, odziera z mitycznej tragiczności (odwrotnie niż decyzja o śpiewaniu „Halki” Moniuszki po włosku).
Senta jest osobna, pogrążona w sobie i swoim marzeniu: ściska statek, jakby nie potrafiła się z nim rozstać i posłać dalej. Statek jest zabawką, ale życie w urojeniu zabawne nie jest. Dlatego ballada wzbudza tylko politowanie i śmiech. Słychać, że żeglarze przybili do portu, kobiety zbierają się, Senta zostaje. Najpierw rozmawia z Erykiem (Stuart Skelton) – nadzorcą tego fabrycznego interesu, potem z ojcem. Spotkanie z Holendrem jest jak spełnienie snu, tylko hieratyczność ubranego w kostium XIX-wiecznego dandysa Holendra (jeszcze w zderzeniu z ekranami telewizorów przemysłowych w służbówce Eryka na piętrze oraz prostej współczesnej (fioletowej) sukience Senty) odziera sytuację ze zmysłowego piękna. Nawet namiętny pocałunek nic tu nie pomoże.
Senta (Orla Boylan) i Holender (James Creswell) / fot. Robert Workman [arch. ENO]
Trzeci akt to festyn rodem z Piccadily Circus. Przebierańcy, dmuchana gumowa palma jak fallus, kolorowe lampiony i lampki. I Senta – wciąż we fiolecie (znak żałoby?) – w ślubnym welonie na głowie. Rozjuszeni faceci upijają ją i chcą zgwałcić. Ale nagle odzywa się – z głośników – śpiew żeglarzy Holendra, migają światła. Faceci uciekają w popłochu, Eryk nie umie odpowiedzieć na życie snem Senty. Wchodzi Holender w cieniu wielkiego kadłuba za oknem. I najważniejsze: Eryk nie widzi rywala, dostrzega tylko rojenia ukochanej, która mówi do samej siebie (na pytanie, co widzi w tym kontekście Daland, spektakl odpowiedzi nie przynosi…).
trzeci akt / fot. Robert Workman [arch. ENO]
W finale inscenizacji Martina Kušeja z Amsterdamu (Opus Arte, 2010) Eryk ze strzelby celuje do Holendra i Senty; u Mariusza Trelińskiego (Warszawa, 2012) najpierw Eryk strzela do Holendra, potem Senta wyrywa mu strzelbę i zabija się. Jakoś to wszystko małe wobec siły muzyki Wagnera. W Londynie Holender wskakuje w zapadnię, Senta wbija sobie butelkę w brzuch. Na szczęście burza dźwięków w wykonaniu orkiestry ENO wciąż niweluje wszelkie chropowatości i wybrzuszenia sceny.
Choć jeśli „Latający Holender” jest tylko dziełem o psychotycznej kobiecie, która zabija się, bo jej marzenia i sny nie są w stanie sprostać rzeczywistości, to czas skoczyć za Holendrem do morza. Johohohe…