Theodor W. Adorno, pisząc o „Parsifalu” zwrócił uwagę na ideę nieskończoności podjętą przez Wagnera w partyturze. Robert Wilson wyraźnie podążył tym tropem w swojej – już ponad dwudziestoletniej (premiera 24 marca 1991 w Hamburgu, w koprodukcji z Grand Opera Huston/Texas) – inscenizacji ostatniego dzieła scenicznego autora „Tetralogii”. Reżyseria zdaje się być tu podporządkowana formie muzycznej dramatu, stapiając się z nią w organiczne Gesamtkunstwerk.
W Preludium, po rozsunięciu się sugerującej ruch morskich fal siatki, scenę przemierza dziecko (narodziny Parsifala? a może symbol jego niewinności i naiwności?), które gdy dramat zatoczy koło, pojawi się raz jeszcze, pod koniec aktu trzeciego. Podobnie lustrzane są sceny odsłonięcia Grala (ogromne wrażenie robi tu genialna w swojej prostocie gra światłem), dla których scenografią jest potężny pierścień (ołtarz? okrągły stół?). Ze środka owego pierścienia w pierwszym akcie wyrasta góra lodowa, którą w scenie finałowej zastąpi ogień.
Rozgrywający się w krainie Klingsora akt drugi najciekawszy jest w scenie z Blumenmädchen: bardzo sugestywnie wygląda moment, w którym Parsifal wchodzi w gąszcz (prawdziwie roślinny!) próbujących go oczarować dziewcząt. Efekt ten jest tym silniejszy, że dzieje się to za przejrzystą siatką, za którą tylko postać głównego bohatera jest dobrze widoczna: resztę stanowią cienie i kontury sylwetek.
Charakterystyczna dla reżysera, ascetyczna, bo oparta w dużej mierze na samym oświetleniu, scenografia pozostaje niezmienna (potężny ekran zmieniający kolory od atramentowego, przez liczne odcienie błękitu po biel), pozwalając jednocześnie na kontrastowanie między poszczególnymi scenami jedynie poprzez wprowadzanie prostych, najczęściej geometrycznych elementów. Tak oto Wilson buduje continuum, które nie potrzebuje końca (ma on już w tej dziedzinie doświadczenie, choćby z „Einstein on the beach” czy „the CIVIL warS”).
W jednym z wywiadów reżyser powiedział, że naturalistyczny „Parsifal” jest dla niego „niemożliwy, bo byłoby to kłamstwo”: w większości spektaklu jego wizja pozostaje w symbiozie z (jakże mistycznym) dramatem Wagnera. W toku akcji przychodzą jednak pytania, czy Amerykanin nie narzucił sobie zbyt wielu ograniczeń swoim własnym językiem. Czy zawsze można zdawać się na przypominające momentami obrazy Marka Rothko tło, na którym obrócone najczęściej profilem, przywodzące na myśl antyczne malowidła postaci, wykonują zdawkowe ruchy, opracowane z milimetryczną dokładnością? W przypadku hamburskiego „Parsifala” odpowiedź jest, moim zdaniem, przecząca. Zwłaszcza w scenie pierwszej, gdzie akcja zdaje się wyraźnie skrępowana przez zalecenia reżysera.
Bardzo trudno jest ocenić grę aktorską występujących śpiewaków. W swoje role (opracowane przez Wilsona) wczuli się z pewnością Antonio Yang (Klingsor) oraz Yvonne Naef (Kundry). O prawdziwie przekonującej zaś interpretacji możemy mówić w przypadku Nikolaia Schukoffa (Parsifal): śpiewak ten stworzył postać, która przez kolejne wtajemniczenia przechodzi z błogiej nieświadomości, a nawet głupoty, do mistycznego oświecenia. Swoim jasnym głosem wyróżnia się on w dodatku z wokalnego krajobrazu, którego dominantą jest śpiewany przez Petera Rose Gurnemanz (rola ta słusznie nagrodzona została największymi brawami).
Pomysł, żeby wystawić „Parsifala” jednorazowo, w Wielki Piątek, jakkolwiek wielokrotnie wypróbowany, pozostaje nadal dość atrakcyjny. Niesie to jednak ze sobą duże ryzyko, gdyż trzeba wyjątkowej dyscypliny, żeby dobrze przygotować blisko czterogodzinne dzieło. Niestety, prowadzeni przez Simone Young Hamburscy Filharmonicy przecenili swoje siły. Muzykom wyraźnie potrzeba było więcej czasu, żeby wgryźć się w partyturę. Ta bardzo dobra wszak orkiestra zagrała „Parsifala” nierówno, proponując publiczności tak bardzo płaskie i banalnie brzmiące Preludium, jak i prawdziwie natchnione sceny z chórami czy doskonałe interludium gdy „czas staje się przestrzenią” w pierwszym akcie.
Bardzo ciekawy efekt dało za to rozstawienie męskiego chóru na balkonach po dwóch stronach sali, w scenie odsłonięcia Grala: oto śpiewając responsoryjnie słowa wypowiedziane przez Chrystusa w czasie ostatniej wieczerzy, chór dał widzom usłyszeć prosty ale bardzo pasujący do sytuacji efekt stereo.
W 1909 roku Alban Berg zobaczył Parsifala w Bayreuth. Opisując go w liście do Helene Nahowski, za wyraz podziwu Wiedeńczyka starczyć musiał jego brak słów. I ja chciałbym, żeby obejrzany w Wielki Piątek 2012 roku hamburski Parsifal pozostawił mnie niemym.