Opera „Akhmatova”
Bruno Mantovaniego

Stanisław Suchora

Trudno jest napisać libretto opowiadające o nieodległej nam postaci historycznej. Podejmując się tego zadania, Christophe Ghristi nie uniknął, niestety, odrobiny banału, którą reżyser Nicolas Joel, niestety, momentami podkreśla

Jeszcze 1 minuta czytania

Francuscy miłośnicy muzyki współczesnej mają od jakichś dziesięciu lat nowego ulubieńca. Nie jest to już Pascal Dusapin, tylko młody, urodzony w 1974 roku, Bruno Mantovani. Ten laureat licznych nagród i bardzo płodny artysta (średnio osiem kompozycji rocznie), jest także od zeszłego roku dyrektorem Konserwatorium Narodowego w Paryżu (CNSMDP). Również w zeszłym roku debiutował jako kompozytor na deskach Opéra de Paris baletem „Siddharta”. Po „L'Autre côté” (Strasbourg 2006), „Akhmatova” to jego druga opera, pisana z myślą o scenie paryskiej Opéra Bastille.

 

Bruno Mantovani, „Akhmatova”. Pascal Rophé (dyr.), Nicolas Joel (reż.), Orkiestra Opéra de Paris, Opéra Bastille, premiera światowa 28 marca 2011 (zamówienie Opéra National de Paris).

Trudno jest napisać libretto opowiadające o nieodległej nam postaci historycznej. Podejmując się tego zadania, Christophe Ghristi nie uniknął, niestety, odrobiny banału, którą reżyser Nicolas Joel, niestety, momentami podkreśla. Na tle stalinowskiego terroru i wielkiej wojny rozgrywa się jednocześnie dramat osobisty Achmatowej-poetki oraz Achmatowej-matki. Wątki osobiste zostały zresztą potraktowane znacznie lepiej niż towarzyszące im tło. Poezja Anny Andiejewny jest obecna w tkance tekstu opery, często sprytnie wpleciona w dialogi.

Pierwszy akt rozgrywa się w komunalnym mieszkaniu, w którym żyją wspólnie Anna Achmatowa i jej syn Lew oraz Olga i jej towarzysz, Nikolaj Punin. W białym salonie, kojarzącym się nieco z salonami IKEA, siedzi – tyłem do publiczności – główna bohaterka. Wpatruje się we własny portret autorstwa Modiglianiego. Te same portrety, mniejszych rozmiarów, zostają wniesione przez postaci w czarnych płaszczach i melonikach à la Magritte. Wszyscy ubrani są w brzydkie (kojarzące się z ZSRR?) szarości. Niemal cała scenografia jest czarno-biała, z wyjątkiem czerwonej kuli i kanapy w tym tez kolorze w trzeciej scenie drugiego aktu. Rozgrywa się ona w Taszkencie, dokąd w czasie II wojny światowej ewakuowani są artyści. Ostatni akt rozgrywa się na tle zrujnowanego Leningradu. W momencie śmierci Stalina Joel zderza ze sobą śpiewany dytyramb ku pamięci wodza z rzuconym na opuszczoną kurtynę wideo przedstawiającym materiały archiwalne z gułagów. Operę kończy długa niema scena, w której Achmatowa, stojąc w brzozowym lesie przy swojej nadbałtyckiej daczy, kontempluje morze.

Opera na paryskiej scenie rozpoczyna się w ciemności – od atonalnego solo altówki, która odgrywa ważną rolę w pierwszych minutach dzieła. Duża, symfoniczna orkiestra, z mocną obsadą instrumentów basowych, wzbogacona jest o akordeon, co wedle słów Mantovaniego ma nadać jej bardziej rosyjski charakter. Niestety, muzyka bardzo szybko staje się monotonna – przez pierwsze dwa akty ogranicza się niemal jedynie do wstrzymywanych długo w crescendo nut, które urywają się w gwałtownym sforzando instrumentów blaszanych z jednoczesnym gradem uderzeń w bębny. I tak przez ponad godzinę... Tylko od czasu do czasu orkiestra rozrzedza się nieco, ustępując miejsca ciekawszym pasażom. Nie dziwi mnie, że po przerwie część widzów z i tak niewypełnionej sali zniknęła. Na początku trzeciego aktu mamy do czynienia z najciekawszymi w całej operze pomysłami muzycznymi: długie cisze, punktowane jedyne przez obsesyjnie rytmiczny wood-block, przerywane są potężnymi pizzicati à la Bartók wszystkich smyczków, wzmacnianymi kotłami. W pewnym momencie słychać też rogi z tłumikami, które pozostawiają wątpliwość co do tego, skąd dochodzi ich głos i czy nie zostały one nagrane wcześniej. Mimo tych kilku interesujących fragmentów, Mantovaniemu nie udało się uniknąć rażących dłużyzn.

Obsada (ze skromnym polskim akcentem w postaci udziału Sławomira Szychowiaka) zasługuje na określenie „poprawna”. I chyba tylko tyle. Nawet śpiewająca tytułową rolę Janina Baechle (czy to przypadek, że jest żoną librecisty?) była tylko dobra, a jej gra dawała chwilami groteskowe efekty przypominające postaci z kreskówek Warner Bros. Chwalebnym wyjątkiem, tak wokalnym, jak i aktorskim, jest Christophe Dumaux, który wcielił się w reprezentanta Związku Pisarzy Radzieckich. Ten młody kontratenor sprostał w trzecim akcie niesłychanie trudnej partii, będącej szalonym połączeniem Donizettiego i Aperghisa (był to swoją drogą chyba jedyny naprawdę interesujący wokalnie moment).

Po dwugodzinnym spektaklu nie wyszedłem niezadowolony. Ale może to dlatego, że nie przyszedłem tam ze zbyt wielkimi oczekiwaniami?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.