„Matsukaze” Sashy Waltz

Stanisław Suchora

Najnowsze opery Toshio Hosokawy napisane zostały na podstawie tradycyjnych japońskich sztuk nô. Obie są kompozycjami stosunkowo krótkimi. W obu też przypadkach kompozytor oddał swoje dzieła znanym choreografkom

Jeszcze 2 minuty czytania

Urodzony w Hiroszimie – jedynie dziesięć lat po zrzuceniu bomby atomowej – Toshio Hosokawa jest jednym z najbardziej znanych żyjących kompozytorów japońskich. Jego dorobek obejmuje niemal wszystkie kategorie instrumentalne, od utworów solowych, przez kameralne, po wielkie partytury orkiestrowe. Mająca w tym roku swoją premierę opera „Matsukaze” jest trzecim – po „The Vision of Lear” (1999) i „Hanjo” (2003-04) – dziełem z tego gatunku w katalogu kompozytora.

 

Toshio Hosokawa, „Matsukaze”. Pablo Heras-Casado (dyr.), Sasha Waltz (reż. i chor.). Théâtre Royal de la Monnaie w Brukseli, premiera 3 maja 2011.

Dwie najnowsze opery Hosokawy łączy kilka cech. Obie napisane zostały na podstawie tradycyjnych japońskich sztuk nô. Obie są kompozycjami stosunkowo krótkimi – każda z nich trwa bowiem niespełna półtorej godziny i zamyka się w jednym akcie. W obu też przypadkach kompozytor oddał swoje dzieła znanym choreografkom – w przypadku „Hanjo” była to Anne Teresa de Keersmaeker, a przy „Matsukaze” – Sasha Waltz.
Królewski Teatr la Monnaie w Brukseli postanowił zestawić oba dzieła, programując je niemal jedno po drugim (zresztą, dyrekcja la Monnaie w sezonie 2010/2011 zaprogramowała aż cztery premiery – na jedenaście – oper współczesnych, w tym jedną prapremierę).

Toshio Hosokawa, „Matsukaze”/ fot. Bernd Uhlig

Libretto Hanny Dübgen (pisane w języku niemieckim) powstało na podstawie sztuki nô autorstwa Zeamiego. „Matsukaze” – opera w pięciu scenach – to historia w historii. „Teraz” to spotkanie mnicha pielgrzymującego po Japonii z duchami dwóch sióstr, które opowiadają o swojej miłości do poety, który opuścił je pozostawiając im jedynie wiersz. Część akcji rozgrywa się także poza czasem – we śnie mnicha. Siostry, kochające tego samego mężczyznę, wyrażają i przeżywają inaczej, jednocześnie uzupełniając się, niczym taoistyczne yin i yang.

Cisza

Hosokawa mówi, że „dźwięk wywodzi się z ciszy, żyje – i powraca ku ciszy”. Tak jest też w przypadku jego najnowszej opery, którą zaczynają i kończą długie fragmenty ciszy. Ku zaskozeniu widza na zdominowanej przez tancerzy scenie postaci długo milczą. Owa cisza nadaje utworowi nie tylko poetycki wymiar, ale również otwiera go na nowe światy dźwiękowe. Wyczuła to reżyserka (i choreografka zarazem), która każe często tancerzom przebiegać na wskroś sceny, bądź sunąć bosymi stopami tak, by było ich słychać. Momentami zdawać się może, że usłyszeć można także ich oddech.

fot. Bernd Uhlig

Kameralna muzyka, oscylująca między pianissimo a mezzo forte, przypomina nieco twórczość Mortona Feldmana: statyczna, bezkierunkowa i niekończąca się. Dwa głosy męskie (mnich i rybak), dominujące na początku opery, to bez wyjątku parlando. W przeciwieństwie do nich dwie siostry mają pięknie napisane (i cudownie zaśpiewane!) partie wokalne, które często się ze sobą splatają. Solistom towarzyszy chór, który nie bierze udziału w akcji: jest pośrednikiem między tradycją japońską a zachodnimi widzami (tłumaczy imiona sióstr, cytuje poetę Yukihirę) lub jest częścią natury – szumem morza i wiatru.

Tradycja

W muzyce „Matsukaze” czuć silne wpływy tradycyjnej muzyki japońskiej. Już na początku opery, z szumowego tła instrumentów dętych wyrywa się krótka eksplozja fletu – dźwięk wydobywany jest przez przedęcie – urwana przez kilka bardzo szybkich uderzeń w bębny. Przywodzi ona wyobrażenie filmów o samurajach.

fot. Bernd Uhlig

Muzyka przepełniona jest ćwierćtonami, charakterystycznymi skalami granymi przez harfę. Towarzyszą jej na zasadzie kontrapunktu małe bębny oraz powracające w toku całego dzieła tradycyjne japońskie dzwonki symbolizujące wiatr.

Natura

Hosokawa podkreśla swój szacunek dla natury. Wiatr i woda jako jej elementy są kluczowe w operze. Imiona sióstr – głównych bohaterek dramatu – to Matsukaze (czyli wiatr w gałęziach sosny) oraz Murasami (czyli jesienny deszcz).

fot. Bernd Uhlig

Pierwszym dźwiękiem opery jest nagrany szum morza, który towarzyszy długiemu choreograficznemu wprowadzeniu. Widzimy w nim między innymi tancerzy ustawionych w linii, którzy poruszają się jak algi w morzu (w drugiej scenie dramatu siostry mają wypełnić wiadra algami). Kobiety mówią, że są uwięzione między wodą (szum morza, amplifikowany odgłos kapiącej wody w jednej z późniejszych scen) a powietrzem (tradycyjne japońskie dzwonki, instrumenty dęte, syczenie chóru przypominające wiatr).

Poezja-iluzja

Powierzenie reżyserii opery opartej na sztuce nô choreografce wydaje się pomysłem naturalnym. Sasha Waltz zadbała o zachowanie oryginalnego charakteru przez zredukowanie do minimum scenografii (jej znak rozpoznawczy) oraz nawiązującą do sztuki japońskiej choreografię.
Pierwsza scena – Morze – rozgrywa się na pustej, ceglasto-piaskowej macie. Po pantomimicznym wstępie trwa rozmowa między mnichem a rybakiem, który wprowadza tego pierwszego oraz widzów w historię nieszczęśliwej miłości dwóch sióstr. Jedynym problemem jest tu chyba zagospodarowanie chóru, który momentami błądzi po scenie, by w końcu zejść do fosy orkiestrowej.

fot. Bernd Uhlig

W drugiej scenie – zatytułowanej Sól – pojawia się gęsta sieć, oddzielająca publiczność od bohaterów. Tutaj też pojawiają się po raz pierwszy Matsukaze i Murasame i, jako że mamy do czynienia ze światem duchów, jesteśmy również świadkami iluzji wykreowanych przez światło i odgradzającą światy sieć.
W trzeciej scenie – Nocy – akcja toczy się podobnie jak w scenie pierwszej na pustej scenie. Tutaj możemy docenić aktorski warsztat Charlotte Hellekant (Murasame), grającej w sposób bardziej przekonujący niż nieco zbyt statyczna Barbara Hannigan (Matsukaze).
Dwie ostatnie sceny – Taniec i Świt – dzieją się w domu, który przedstawiony został schematycznie jako delikatny drewniany szkielet. Gdy w czwartej scenie siostry wspominają o ich ukochanym poecie, nieruchomy tancerz ubrany na biało przemierza w dużych skokach scenę – dopiero po chwili widać, że jest on przenoszony z miejsca na miejsce przez drugiego, stojącego za nim i stapiającego się z tłem. Zanim opera się skończy, na scenę spada jeszcze deszcz suchych trzcinowych tyczek (jeszcze raz, dzięki ciszy, możemy się w niego wsłuchać).

*

Zdziwiła mnie mało entuzjastyczna reakcja brukselskiej publiczności po zakończeniu spektaklu, który był pod każdym względem bardzo udany. A może publiczność niechętnie przerwała ciszę, ku której powróciła muzyka Hosokawy? Chciałbym, żeby trwała.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.