„Nos” Szostakowicza spotkał się tuż po premierze w 1930 roku w Leningradzie z zajadłą krytyką większości sowieckich komentatorów. Doprowadziło to autora do prośby o zdjęcie opery z afisza (na szczęście niespełnionej), skierowanej do dyrekcji Teatru Małego, w którym dzieło zostało wystawione. W Związku Radzieckim na wznowienie opery napisanej przez dwudziestodwuletniego wówczas kompozytora trzeba było czekać do 1974 roku.
W Europie i na świecie „Nos” nie gości często na scenach prawdopodobnie ze względu na środki, jakie należy zaangażować do wystawienia tego stosunkowo krótkiego dzieła (ponad 30 ról solowych, chór, orkiestra ze sporą obsadą perkusyjną, wzbogacona między innymi o bałałajkę i domrę). Tym cenniejsza jest więc wspólna inicjatywa festiwalu w Aix-en-Provence, Metropolitan Opera w Nowym Jorku oraz Opéra de Lyon.
We Francji nad częścią muzyczną czuwał Kazushi Ono, stojący na czele orkiestry lyońskiej opery. Na początku spektaklu zaskoczył mnie brak masy tak charakterystycznej dla orkiestr u Szostakowicza. Ale obsada w „Nosie” taka właśnie jest – poza harfą i kwintetem, żaden z instrumentów nie jest tu zdwojony. Tę cechę dyrygent rozegrał bardzo sprawnie – zespół w Lyonie brzmiał lekko i przejrzyście. Orkiestra pod batutą Ono wykazała się również dużą elastycznością, z łatwością przechodząc od chropowatych fragmentów atonalnych do prostych melodii i niemal lirycznych fragmentów w kalejdoskopowo zmiennej partyturze Szostakowicza.
Spektakl wyreżyserował Południowoafrykańczyk William Kentridge, znany zarówno jako plastyk, realizator filmów oraz reżyser teatralny. „W szkole teatralnej miałem szczęście odkryć, że jestem tak złym aktorem, by ograniczyć się do bycia artystą i pogodzić się z tym” – mówi o sobie. Na szczęście okazuje się bardzo pomysłowym reżyserem, potrafiącym w dodatku wykorzystać całą paletę swoich kompetencji. Wideo, które stworzył wspólnie z Catherine Meyburgh stanowi kluczowy, wielowarstwowy element scenografii, wchodzący jednocześnie w interakcję z tym, co „realnie” działo się na scenie.
Komizm i groteska historii Gogola dobrze współgrały z kolażem wideo, łączącym w sobie Malewicza, animacje à la Monty Python oraz elementy archiwalne. Uśmiech wywoływały także takie chwyty jak ten, gdy Praskovia Ossipovna przesuwa swój dom, czy solo tancerza przybranego w wielki nos z papier maché.
W młodych latach Szostakowicz zarabiał jako taper w niemych kinach w Leningradzie. Reżyser nawiązał do tego faktu dwojako: co jakiś czas projektory rzucały kluczowe słowa (jak na przykład „Gdzie mój NOS?!”, czy „Łapcie go!”), co dawało efekt podobny do tego, jaki znamy z filmów Langa czy Eisensteina. W kilku momentach Kentridge wykorzystał także archiwalne nagrania Szostakowicza przy fortepianie, co w zapętleniu i zgrabnym zsynchronizowaniu z muzyką dawało wrażenie, jakby kompozytor sam ją wykonywał.
Pascal Victor / Artcomart - Opéra de Lyon
Animacje to także świat duchów: równoległych do wydarzeń w operze, ale i duchów historii. W toku całego utworu postaciom przyglądał się cień enkawudzisty. Symbolizował on prawdopodobnie wszechobecny system kontroli i terroru sowieckiego. W końcu opery, gdy zguba majora Kovaliova została schwytana przed ucieczką do Rygi, cień agenta strzelił kilkukrotnie w tył głowy Nosa...
Szostakowicz nie daje szerokiego pola do spektakularnych popisów wokalnych, zwłaszcza w obliczu tak dużej ilości solistów. Zdominowaną przez Rosjan obsadę słuchało się przyjemnie. Co ciekawe jednak, jeśli wyłonić w tej grupie primus inter pares, będzie nim zdecydowanie Amerykanka Claudia Waite (jednocześnie Praskovia Ossipovna, Sprzedawczyni precli i Szanowna Dama) – tak wokalnie, jak i scenicznie. Dodajmy do tego jeszcze chór Opéra de Lyon, który był po prostu wyśmienity w scenie w katedrze, oraz choreografię Luca De Wit.
Niewiele ponad półtoragodzinny spektakl zagrany został bez przerwy, co jest zupełnie logiczne przy tak wartkiej akcji i wytworzonej dynamice. Całość była jak sen – surrealistyczny i ulotny. Jak to wszystko możliwe? Pozwólmy to wytłumaczyć Gogolowi:
„Przyznam się, że to już całkiem niepojęte, po prostu... nie! nie! nic a nic nie rozumiem. Przede wszystkim: żadnej, ale to żadnej korzyści dla ojczyzny; po wtóre... ale po wtóre również żadnej korzyści. Słowem, nie wiem, co to za... A jednak, mimo wszystko, chociaż naturalnie można przypuścić i to, i tamto, i owo, może nawet... bo i gdzież ostatecznie wszystko jest zawsze w ładzie i porządku? — a przecież, gdy się zastanowić, coś w tym jest, tak. Niech sobie kto, co chce, mówi, a podobne wypadki bywają na świecie — rzadko, ale bywają”.