Kiedy 31 grudnia 999 roku mieszkańcy Rzymu nie doczekali się spodziewanego końca świata, uczcili to hucznymi zabawami, które znamy dziś z imienia wówczas panującego papieża Sylwestra II. Inną strategię obronną zaproponował w 1934 roku belgijski pisarz Michel de Ghelderode, w którego „Wędrówkach mistrza Kościeja” ludzi pośrednio uratowało... pijaństwo. Pełna przaśnego humoru wizja (końca) świata zainspirowana twórczością Bruegla i Boscha poruszyła wyobraźnię Györgyego Ligetiego. Zaowocowało to powstaniem w 1978 roku jednej z najpopularniejszych oper drugiej połowy ubiegłego stulecia. Dziesięć lat temu berlińska Komische Oper przygotowała premierę tej opery o „jednak-nie-końcu świata” w reżyserii Barriego Kosky'ego. Jakiś czas temu Kosky został dyrektorem tej instytucji, co z pewnością ułatwiło mu przywrócenie na afisz spektaklu w kwietniu tego roku. I bardzo dobrze.
Wszystko rozpoczyna się jeszcze nim zabrzmi klaksonowa uwertura „Le Grand Macabre”. Po odsłonięciu kurtyny na scenie widzimy radośnie podśpiewującego Pieta (jego nazwisko w niemieckiej wersji brzmi vom Faβ), siedzącego na przyczepie załadowanej ludzkimi ciałami, które mają być wrzucone do częściowo już zapełnionego masowego grobu. Gdy Piet zauważa, że jest obserwowany z sali, gestem zaprasza do siebie. Ten obraz nadaje ton całemu przedstawieniu, z lekkością żonglującemu czarnym humorem i obscenicznością.
Kosky wykazuje się umiejętnością pogodzenia rygorystycznego rytmu muzycznego z rubasznym i często bardzo dosłownym humorem, który może wprawiać w konsternację. Niemal od początku spektaklu prezentowany jest szeroki wachlarz czynów lubieżnych we wszystkich możliwych konfiguracjach: heteroseksualnych, homoseksualnych i biseksualnych. I nie są tu one przejawem hedonizmu wywołanego wieścią o nadchodzącym końcu świata – mają miejsce zarówno przed przyjściem Nekrotzara, jak i po jego alkoholowym unicestwieniu. Reżyserski komentarz na temat kondycji ludzkiej?
Jedyny w przedstawieniu przykład czystej miłości – między Amandą i Amandem (pierwotnie mieli się oni nazywać Clitoria i Spermando), ubranymi w żołnierskie uniformy – jest jakby pacyfistycznym credo Kosky'ego (bardzo zresztą aktualnym w całych Niemczech). Dwoje bohaterów dezerteruje z akcji i szuka schronienia, by oddawać się rozkoszom (make love not war) i pojawić się dopiero w zakończeniu spektaklu. Para kochanków ukrywa się przez całą operę w grobie.
Styl przedstawienia przypomina obrazoburczą estetykę niektórych skeczy „Latającego cyrku Monty Pythona”. Odpowiednikiem „sceny z miętowym listkiem” z „Sensu życia” jest w finale opery muszla klozetowa, z której bije źródło podejrzanej szaro-brązowej mazi. I nie będzie nas to dziwić, jeśli przypomnimy sobie liczne fekalne detale znane z malarstwa flamandzkiego (jesteśmy w Bruegellandzie!) – z tą różnicą, że zaserwowano je nam tutaj na pierwszym planie.
Dzięki skromnej, mobilnej scenografii narracja płynie wartko i klarownie. Jedyną zagadką są statyści z rybimi ogonami, którzy pojawiają się na scenie pod koniec spektaklu. Podsumowujący całość ensemble, w którym bohaterowie radzą, by cieszyć się życiem, bo „wprawdzie umrzemy, ale jeszcze nie teraz” Kosky doprawił jeszcze jednym ironicznym smaczkiem w postaci fatalnego w skutkach zawału serca Pieta. Spektakl rozpoczął się i zakończył w podobnym stylu – makabrą z przymrużeniem oka.
Kierowana przez Baldura Brönnimanna Orkiestra Komische Oper doskonale poradziła sobie z kalejdoskopową partyturą Ligetiego. Muzykom udało się znaleźć odpowiednie brzmienie różnych pod względem stylistycznym fragmentów i płynnie połączyć je ze sobą. Poza niesamowitą dyscypliną panującą w fosie (oraz poza nią, ze względu na rozmiary orkiestry), największe wrażenie zrobił na mnie akompaniament miłosnego duetu Amandy i Amanda, który nabrał cudownie lirycznego charakteru o ciepłym i miękkim brzmieniu. Bardzo dobrze dobrani zostali również soliści, a na największe brawa zasłużyli Chris Merritt (Piet), Jens Larsen (Astradamors) oraz Eir Indehuang (Venus oraz karkołomna rola Gepopo).
Szkoda, że w zabawie z „Le Grand Macabre” uczestniczyła jedynie połowa publiczności Komische Oper – druga połowa najwidoczniej... zdezerterowała, skuszona ciepłym majowym wieczorem.