„Le Grand Macabre” Ligetiego w Berlinie
fot. Monika Rittershaus

„Le Grand Macabre” Ligetiego w Berlinie

Stanisław Suchora

Reżyserując „Wielką Makabrę” Ligetiego, Barrie Kosky wykazał się umiejętnością pogodzenia rygorystycznego rytmu muzycznego z rubasznym i często bardzo dosłownym humorem

Jeszcze 1 minuta czytania

Kiedy 31 grudnia 999 roku mieszkańcy Rzymu nie doczekali się spodziewanego końca świata, uczcili to hucznymi zabawami, które znamy dziś z imienia wówczas panującego papieża Sylwestra II. Inną strategię obronną zaproponował w 1934 roku belgijski pisarz Michel de Ghelderode, w którego „Wędrówkach mistrza Kościeja” ludzi pośrednio uratowało... pijaństwo. Pełna przaśnego humoru wizja (końca) świata zainspirowana twórczością Bruegla i Boscha poruszyła wyobraźnię Györgyego Ligetiego. Zaowocowało to powstaniem w 1978 roku jednej z najpopularniejszych oper drugiej połowy ubiegłego stulecia. Dziesięć lat temu berlińska Komische Oper przygotowała premierę tej opery o „jednak-nie-końcu świata” w reżyserii Barriego Kosky'ego. Jakiś czas temu Kosky został dyrektorem tej instytucji, co z pewnością ułatwiło mu przywrócenie na afisz spektaklu w kwietniu tego roku. I bardzo dobrze.

György Ligeti „Le Grand Macabre”. Baldur Brönnimann (dyr.), Barrie Kosky (reż.), Komische Oper Berlin,
premiera 21 kwietnia 2013.

Wszystko rozpoczyna się jeszcze nim zabrzmi klaksonowa uwertura „Le Grand Macabre”. Po odsłonięciu kurtyny na scenie widzimy radośnie podśpiewującego Pieta (jego nazwisko w niemieckiej wersji brzmi vom Faβ), siedzącego na przyczepie załadowanej ludzkimi ciałami, które mają być wrzucone do częściowo już zapełnionego masowego grobu. Gdy Piet zauważa, że jest obserwowany z sali, gestem zaprasza do siebie. Ten obraz nadaje ton całemu przedstawieniu, z lekkością żonglującemu czarnym humorem i obscenicznością.

Kosky wykazuje się umiejętnością pogodzenia rygorystycznego rytmu muzycznego z rubasznym i często bardzo dosłownym humorem, który może wprawiać w konsternację. Niemal od początku spektaklu prezentowany jest szeroki wachlarz czynów lubieżnych we wszystkich możliwych konfiguracjach: heteroseksualnych, homoseksualnych i biseksualnych. I nie są tu one przejawem hedonizmu wywołanego wieścią o nadchodzącym końcu świata – mają miejsce zarówno przed przyjściem Nekrotzara, jak i po jego alkoholowym unicestwieniu. Reżyserski komentarz na temat kondycji ludzkiej?
Jedyny w przedstawieniu przykład czystej miłości – między Amandą i Amandem (pierwotnie mieli się oni nazywać Clitoria i Spermando), ubranymi w żołnierskie uniformy – jest jakby pacyfistycznym credo Kosky'ego (bardzo zresztą aktualnym w całych Niemczech). Dwoje bohaterów dezerteruje z akcji i szuka schronienia, by oddawać się rozkoszom (make love not war) i pojawić się dopiero w zakończeniu spektaklu. Para kochanków ukrywa się przez całą operę w grobie.

fot. Monika Rittershaus

Styl przedstawienia przypomina obrazoburczą estetykę niektórych skeczy „Latającego cyrku Monty Pythona”. Odpowiednikiem „sceny z miętowym listkiem” z „Sensu życia” jest w finale opery muszla klozetowa, z której bije źródło podejrzanej szaro-brązowej mazi. I nie będzie nas to dziwić, jeśli przypomnimy sobie liczne fekalne detale znane z malarstwa flamandzkiego (jesteśmy w Bruegellandzie!) – z tą różnicą, że zaserwowano je nam tutaj na pierwszym planie.

Dzięki skromnej, mobilnej scenografii narracja płynie wartko i klarownie. Jedyną zagadką są statyści z rybimi ogonami, którzy pojawiają się na scenie pod koniec spektaklu. Podsumowujący całość ensemble, w którym bohaterowie radzą, by cieszyć się życiem, bo „wprawdzie umrzemy, ale jeszcze nie teraz” Kosky doprawił jeszcze jednym ironicznym smaczkiem w postaci fatalnego w skutkach zawału serca Pieta. Spektakl rozpoczął się i zakończył w podobnym stylu – makabrą z przymrużeniem oka.

Kierowana przez Baldura Brönnimanna Orkiestra Komische Oper doskonale poradziła sobie z kalejdoskopową partyturą Ligetiego. Muzykom udało się znaleźć odpowiednie brzmienie różnych pod względem stylistycznym fragmentów i płynnie połączyć je ze sobą. Poza niesamowitą dyscypliną panującą w fosie (oraz poza nią, ze względu na rozmiary orkiestry), największe wrażenie zrobił na mnie akompaniament miłosnego duetu Amandy i Amanda, który nabrał cudownie lirycznego charakteru o ciepłym i miękkim brzmieniu. Bardzo dobrze dobrani zostali również soliści, a na największe brawa zasłużyli Chris Merritt (Piet), Jens Larsen (Astradamors) oraz Eir Indehuang (Venus oraz karkołomna rola Gepopo).

fot. Monika Rittershaus

Szkoda, że w zabawie  z „Le Grand Macabre” uczestniczyła jedynie połowa publiczności Komische Oper – druga połowa najwidoczniej... zdezerterowała, skuszona ciepłym majowym wieczorem.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.