Historia lubi się powtarzać: w grudniu 2011 w prestiżowym „British Medical Journal” pojawił się artykuł o fenomenie „Klubu 27”. Chodzi mianowicie o zbieżność długości życia znanych artystów. Poczynając od Roberta Johnsona, lista ta poszerzała się o takie nazwiska jak Joplin, Hendrix, Mirrison, Cobain, czy Winehouse (zm. 2011). Poza Johnsonem, w którego życiorysie fakty mieszają się z legendą, wszyscy wymienieni byli artystami bardzo wrażliwymi i prawdopodobnie zbyt kruchymi na świat show-businessu, w którym przypadło im żyć.
Historia lubi się powtarzać: w wieku 36 lat zmarły dwie medialne ikony dwudziestego wieku – Diana, Księżna Walii, oraz żyjąca jedynie cztery dni dłużej Marilyn Monroe. Obie kobiety cierpiały na wyraźny deficyt miłości. Diana zmarła w wypadku samochodowym, uciekając od szczujących na nią paparazzich. A czy piosenka „I Wanna Be Loved by You”, śpiewana przez Amerykankę w znanym filmie z 1959 roku, była żartem czy serio? Nowe dzieło Robina de Raaffa zdaje się zadawać to właśnie pytanie.
Historia… To druga opera tego urodzonego w 1968 roku holenderskiego kompozytora. Obie miały prapremiery w ramach amsterdamskiego Holland Festival, obie są muzycznymi życiorysami celebrytów. W 2004 roku na scenie Gashouder Lawrence Renes poprowadził operę „RAAFF”, opowiadającą o życiu odtwórcy tytułowej roli w „Idomeneo” Mozarta – Antona Raaffa (sic!). W 2012 roku Robin de Raaff zaproponował postać nam bliższą – bo Marilyn Monroe. Pierwotnie zainspirował go naiwny optymizm lat 50. oraz osoba pierwszej, i jego zdaniem największej ikony popkultury. Drugim impulsem było odkrycie zwierzeń gwiazdy nagranych na dyktafon (ówcześnie zastępujący psychoterapeutę).
W zeszłym roku na deskach Opéra de Paris miała miejsce premiera „Achmatowej” Bruno Mantovaniego. Utwór ten, podobnie jak „Waiting for Miss Monroe” de Raaffa (libretto: Janine Brogt), opowiada o życiu postaci niemal nam współczesnej. Podobieństwo tekstów tych dzieł na tym się nie kończy. W obu przypadkach librecistom nie udało się uniknąć banału i zbytniej linearności dyskursu – może takie postaci jak Matthias Grünewald czy Giovanni Pierluigi da Palestrina daje się łatwiej zmitologizować i upoetycznić?
Opera de Raaffa zaczyna się od sceny oczekiwania na Marilyn na planie filmowym. Słyszymy, że wszyscy oczekują Miss Monroe (amerykańska sopranistka Laura Atkin): jak przystało na gwiazdę, dla własnego kaprysu wybiera sesję zdjęciową ze swoją przyjaciółką. Dopiero w chwili, gdy Marilyn dowiaduje się, że w kręconej scenie ma zostać zastąpiona przez dublerkę, decyduje się wrócić na plan. Ta i kilka następujących scen są jak przeciąganie liny między filmową gwiazdą a otaczającymi ją osobami: Marilyn pragnie być nieustannie proszona, jednocześnie ulegając rosnącej presji otoczenia. W drugim akcie jest usilnie zapraszana na scenę, by zaśpiewać na urodzinach prezydenta, by tuż po występie, już za kulisami, paść ofiarą agresji Johna i Roberta Kennedych. Cała akcja prowadzi do finału, w którym Miss Monroe umiera w samotności – jedynie ta scena potraktowana została mniej dosłownie, może dlatego, że do końca nie znamy okoliczności śmierci aktorki.
fot. Hans van der Bogaard / Stadsschouwburg Amsterdam
De Raaff, podobnie jak Mantovani, dysponuje solidnym rzemiosłem kompozytorskim, które w ostatecznym rozrachunku prowadzi jednak do przesytu. Muzyka Holendra brzmi momentami równie barwnie i interesująco, jak kompozycje Fausto Romitellego. Do tego de Raaff umiejętnie wplata w tkankę kompozycji króciutkie, jazzujące i bardzo amerykańskie smaczki, które znikają równie nagle jak się pojawiają. Ta naprawdę dobra muzyka na dłuższą metę staje się, niestety, monotonna i męcząca. Zdawać się może, że kompozytor nie jest w stanie opanować i rozładowywać budowanych napięć. Jedynymi momentami, w których słuchacze mogą odetchnąć, są poetyckie interludia, w których Monroe zwierza się do dyktafonu – owe zmiany muzycznego dyskursu w logiczny sposób rozróżniają także świat zewnętrzny od intymnej przestrzeni myśli głównej bohaterki.
Jestem dziwnie przekonany, że „Waiting for Miss Monroe” nie wejdzie do repertuaru innych teatrów. To jedynie sprawnie napisany utwór. Cóż, historia lubi się powtarzać: teatry operowe czy festiwale muszą zamawiać nowe dzieła u młodych utalentowanych kompozytorów, by zapewnić gatunkowi ciągłość. I tylko w takich warunkach, pośród licznych – lepszych bądź gorszych – dzieł, co jakiś czas będziemy mieli szansę natrafić na utwór genialny.