Wszyscy jesteśmy równi
fot. Instytut Adama Mickiewicza

Wszyscy jesteśmy równi

Tomasz Cyz

„Dwie etiudy” Pawła Szymańskiego, licząc od warszawsko-jesiennego prawykonania, mają 20 lat. Niby szmat czasu, ale dla sztuki to nic. To może nawet jeszcze nie dziś. To wciąż nieoswojone, nieprzetrawione, niezakorzenione. To co zrobić z powstałym właśnie dziełem „a piú corde”?

Jeszcze 1 minuta czytania

Zostawmy na razie otoczkę, kontekst. Pierwszy utwór, tylko fortepian. „Dwie etiudy” (z roku 1986), kompozytor Paweł Szymański (rocznik 1950), pianista Maciej Grzybowski. Tytuł wskazuje na ćwiczeniowy charakter dzieła, początek sygnalizuje akordowy rodzaj wybranych zadań z naciskiem na dynamikę. Akord, akord, echo, akord, echo, akord, echo, akord, echo… Prawa ręka, lewa ręka, prawa, prawa, lewa… Ręce krzyżują się jak w zawodach. Która wyżej, która szybciej, która mocniej, jeszcze mocniej, jeszcze silniej, coraz gęściej (więcej dźwięków koło siebie, prawie klastery). Druga część to ćwiczenia z palcowania, w najwyższym rejestrze. Wszystko trudne jak cholera, można palce połamać. Kto by tam to ćwiczył…

10-lecie Instytutu Adama Mickiewicza

Paweł Szymański, „Dwie etiudy”; „a piú corde” (prawykonanie). Maciej Grzybowski (fortepian), zespół harfistek pod kier. Anny Sikorzak-Olek. Filharmonia Narodowa w Warszawie, 16 września 2010.

„Dwie etiudy” Szymańskiego mają 20 lat. Niby szmat czasu (patrząc na zmieniające się technologie, gwiazdy piosenki jednego sezonu, zmienne cyfry modeli samochodów, skład polskiej reprezentacji w piłce nożnej), ale dla sztuki to nic. To może nawet jeszcze nie dziś. To wciąż nieoswojone, nie przetrawione, nie zakorzenione, dla wielu (na sali) jakby obce.

Wodospady akordów (pierwsza część: Presto ritmico sempre staccato e secco), pasaże jak szklane paciorki (część druga: Prestissimo senza metro ma ritmico). Pierwsza: pozioma, akordowa; z taktu na takt łamiąca przyjęty schemat (harmoniczny czy rytmiczny), wszechogarniająca, wirująca coraz szybciej po kole kwintowym, pogrążająca się w afekcie pozornego echa, coraz bardziej ciemna. I druga: pionowa, linearna, kryształowa; na początku gdzieś w górnym (bardzo wysokim) rejestrze szukająca melodii, by ją gubić i odzyskiwać, gubić i odzyskiwać. Precyzja i logika tych nut jest porażająca. Absolutnie mistrzowska. Wszystko zmierzające w dół, ku niskim, przerażająco niskim dźwiękom, ale skierowane cały czas w wyższą przestrzeń, ku słońcu, niebu, a może Bogu (bogu?).

fot. Instytut Adama MickiewiczaAle wśród widowni tego dnia w Filharmonii Narodowej w Warszawie czuć mur, jakąś nieprzystępność. I nie ma w tym żadnej winy Macieja Grzybowskiego, grającego od dawna (weźmy choćby nagranie tych właśnie „Dwóch etiud” dla EMI i Polskiego Wydawnictwa Audiowizualnego) muzykę Szymańskiego tak, jakby to on był tą muzyką. Żadnej winy kompozytora czy nawet organizatora. Wina braku edukacji muzycznej w szkołach? Braku takiej muzyki (współczesnej) w telewizyjnym prime timie (a nawet w second czy third)? Braku chęci zaangażowania się słuchacza w to trwające kwadrans arcydzieło?

Drugi utwór, fortepian i osiem (a może nawet szesnaście) harf. Prawykonanie. Najpierw fortepian, z surkonwencjonalną formułą barokową w tle, ciągle załamującą się, zawieszaną (gwoli wyjaśnienia, za Andrzejem Chłopeckim, za samym kompozytorem: istotą muzyki Pawła Szymańskiego jest „surkonwencjonalizm”, czyli system-strategia-metoda, kiedy to źródłem muzyki jest struktura uprzednio ułożona jak rusztowanie; przekształcana, zamazywana, rozrywana, porzucana w toku pisania i „dziania się”; trwająca równolegle do dzieła, w jego warstwie głębokiej, w podtekście, w jego podświadomości). Potem coraz częściej do głosu dochodzą harfy, w eufonicznych harmoniach, radosne, jasne, by w ostatnich fragmentach dzieła, przy użyciu drugiego rodzaju harf (mniejszych), trwać w rozstrojeniu, rozpadzie. I cisza.

Wróćmy do otoczki, kontekstu. Publiczność coraz bardziej się nudzi, coraz głośniej kaszle, coraz częściej spogląda na siebie. Szuka zrozumienia? Wyjaśnienia? Zaczepienia? Punktu wyjścia? Drzwi? Trwające w nieskończoność pasaże harf nie wystarczają. Głośne niedokończone interwencje fortepianu nie wystarczają. Nawet nowoczesny sposób organizacji nut (nie na pulpitach, ale z ekranów komputerów) nie robi różnicy ani wrażenia (może gdyby wyświetlono go bezpośrednio także nam, słuchaczom i widzom…). Wszystko zapada się w niebyt. Istnienie, a może za-istnienie albo potrzeba (czyja? dzieła? autora? wykonawcy? organizatora?) istnienia dzieła sztuki okazuje się pozorna, nieistotna.

fot. Instytut Adama MickiewiczaWszystko kończy po ostatnich nutach, dezintegrując dzieło, ale nie przekreślając go, głośne kichnięcie. Niekatartyczne, nie-kulturalne. Z innej przestrzeni. Bynajmniej nie Rabelais’ego.

Dlaczego sztuka (nie tylko muzyka) stała się nam tak zbędna? A może tylko muzyka? Co stało się, że przestała być już nawet dodatkiem, uzupełnieniem, kwiatkiem do kożucha, tylko więdnie na naszych oczach?

Przypomniała mi się Simone Weil. Rozumiała kulturę jako dziedzictwo przeszłości („Dwie etiudy”), albo jako owoc studium wszystkich aspektów teraźniejszości („a piú corde”), który ma zostać przekazany i rozpowszechniony wśród ludzi za pośrednictwem nauczania (pianista, harfistki), a następnie przekształcony w praktykę życia (na przykład Instytut Adama Mickiewicza), w sposób postępowania w stosunku do samego siebie (ja) i innych (my). I co? I nic.

Wobec sztuki, choćby takiej jak muzyka Pawła Szymańskiego, wszyscy jesteśmy tak samo bliscy i dalecy, bezradni i otwarci na jej tajemnicę. Szczęśliwi i nieszczęśliwi. Wobec sztuki wszyscy jesteśmy równi. Nie tylko wobec niej, ale to już zupełnie inna historia.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.