Jedna z ostatnich książek niedawno zmarłego Tony’ego Judta, „Źle ma się kraj” – ostatnią jest zapowiadany tom rozmów z Timothy Snyderem – to znakomita diagnoza Falaise naszych czasów. Warto ją pokrótce zrelacjonować, żeby potem zająć się znacznie trudniejszą problematyką, czyli pytaniem, jak z tego stanu złego samopoczucia się wydobyć, co radzi Tony Judt i czy rady te nadają się do zastosowania, czy raczej pozostają w sferze pobożnych życzeń.
Autor bardzo wyraźnie przeciwstawia dwa powojenne okresy: trzydzieści lat pomiędzy rokiem 1948 a 1973 lub nieco później oraz lata 80. i następne dekady XX wieku. Uznanie, że pierwsze powojenne dekady były niezwykłe, jest dość powszechne, jednak Judt wyraźnie zwraca uwagę na odmienność modelu anglosaskiego oraz europejskiego, kontynentalnego. Okres zwany Golden Age miał wielu ojców, może niedostatecznie wyraźnie Tony Judt zwraca uwagę na sferę psychologii społecznej, czyli reakcji na kryzys po 1929 roku oraz na II wojnę, co także przyczyniło się do radykalnego wzrostu solidarności społecznej i zmniejszenia paraliżujących społeczeństwa obaw. Natomiast słusznie i dobitnie podkreśla, jak bardzo wiele zależało w tamtym okresie od państwa i od centralnego planowania, jakkolwiek niedobrze by to po komunistycznych doświadczeniach brzmiało.
Tony Judt, „Źle ma się kraj”. Tłum.
Paweł Lipszyc, Czarne, 208 stron,
w księgarniach od lipca 2011.Rola państwa jest jednym z głównych tematów tej książki i Tony Judt pokazuje jak zarówno socjaldemokratyczne, jak i chadeckie władze w Europie (niewiele w tym zakresie różniące się od siebie) dbały o solidarność społeczną i o zmniejszanie skali nierówności, przede wszystkim nierówności materialnych. Stawia tezę, z którą musimy się zgodzić, że im mniejszy jest zakres nierówności w danym państwie, tym bardziej stabilna jest sytuacja społeczna i polityczna. Z tego punktu widzenia wzorcowe są naturalnie kraje skandynawskie, ale także na przykład Austria i do pewnego stopnia Niemcy.
Kiedy stopniowo ten „złoty wiek” zaczyna zbliżać się ku końcowi, wybucha rewolucja 1968 roku. Tony Judt – podobnie jak już wtedy wielu obserwatorów, by wymienić Daniela Bella czy Czesława Miłosza – dostrzega motywy tej rewolucji, ale zwraca uwagę przede wszystkim na jej konsekwencje. A były one dramatycznie poważne, bowiem to wtedy uwaga jednostki z uczestnictwa we wspólnocie przeniosła się na nią samą, zaczęto zajmować się wolnością prywatną, wprowadzono nowe pojęcie „tożsamości” i – jak to określa Judt – rozbudowano cywilizację narcystyczną. Tego już nie udało się cofnąć, mimo wielu wysiłków, i jesteśmy – w tym rozumieniu – spadkobiercami 68 roku.
Tony Judt zdaje sobie doskonale sprawę, że myślenie 68 roku wynikało z nadmiernej opiekuńczości państwa i z nadmiernego zadbania o obywateli, którzy chcieli – coraz zamożniejsi – sami podejmować decyzje w swoich sprawach. Wskazałbym tu na jeszcze jeden czynnik nieobecny w rozważaniach autora, a mianowicie na dziedzictwo romantyzmu. O ile bowiem państwo opiekuńcze z całą pochwałą racjonalizmu było niewątpliwym dzieckiem oświecenia, o tyle 68 rok stanowił spadek po romantyzmie, a te dwa sposoby widzenia świata stale się przeplatają w naszym myśleniu i od żadnego z nich nie potrafimy już uciec.
W końcu lat 70. i na początku 80. dochodzi do władzy, stale potem obecna, forma krytyki roli państwa oraz zasad gospodarki. Teoria neo-liberalna obejmuje zarówno postulat radykalnego zmniejszenia wpływu państwa na życie publiczne, jak i umocnienia gospodarki wolnorynkowej i prywatnej. Teorię tę głoszą ekonomiści i myśliciele polityczni przekonani, że w wolnokonkurencyjnej gospodarce sam wzrost będzie generował wszystkie inne, gwarantowane przedtem przez państwo, dobra i usługi socjalne. Tony Judt zwraca uwagę na zasadnicze błędy tkwiące w tym myśleniu, które w zasadzie obowiązuje do dzisiaj. Autor często posługuje się przykładem kolei i szerzej transportu jako dobra publicznego, co ma dla nas odcień tragikomiczny. Nie chodzi – w odniesieniu do Polski – tylko o fakt kompromitacji kolei publicznych, ale także o to na przykład, że od roku z gminnej wsi, w której mieszkam i piszę te słowa, nie ma żadnej publicznej ani prywatnej komunikacji do okolicznych niewielkich miast. Albo samochód, albo rower lub truchtem.
Różne państwa dokonywały rozmaitych eksperymentów z kolejami. Prywatyzowano, to upadały, potem wracały do własności państwowej, ale kasowano nierentowne połączenia. Judt wskazuje, że od ponad trzydziestu lat rola państwa w tym zakresie jest błędna, a błędy te są charakterystyczne także dla innych dziedzin życia społecznego. Koleje, dochodowe czy też nie, muszą funkcjonować, bo umożliwienie ludziom komunikacji należy do obowiązków państwa, od których nie może się ono uchylić. Przytacza przykład Wielkiej Brytanii, gdzie na fali prywatyzacji i innych oszczędności doprowadzono do izolacji poszczególnych miejscowości, co nie tylko ma gospodarcze konsekwencje, ale także dotkliwie utrudnia tworzenie lokalnych wspólnot.
Państwo zatem nie może się wymigać od pewnych świadczeń, nie może również zrezygnować z podstawowego obowiązku, jakim jest zapewnienie obywatelom szeroko rozumianego bezpieczeństwa. Także dlatego, że nieobecność państwa prowadzi do coraz szerszego używania prywatnych firm ochroniarskich. Judt opisuje te – znane już i nam dobrze – enklawy w miastach, które są murem oddzielone od hołoty, gdzie obowiązują specjalne przepisy, łącznie z zakazem wpuszczania ludzi biednych, nie mówiąc już o żebrzących. Mieszkańcy tych enklaw kompletnie nie interesują się losem innych, żyjących poza murem. W ten sposób jakakolwiek idea solidarności społecznej ulega całkowitemu podważeniu.
Jest zatem źle i nikt się przejmuje ewentualnymi długofalowymi konsekwencjami. Ostatni kryzys stanowi przykład wszystkich tych błędów państwa – czy raczej błędnej wizji państwa – które doprowadziły chociażby do tego, że emerytury zostały oddane obywatelom do ich swobodnej decyzji, na czym – jak powiada Tony Judt – oczywiście zarabiają odpowiednie instytucje finansowe, ale gwarancje państwowe już nie istnieją lub są słabe.
Jak poradzić sobie z tą silną i niepowstrzymaną falą egoizmu na skalę społeczeństw i na skalę całego Zachodu? Oczywiście, jedne państwa radzą sobie lepiej, inne gorzej. Dla Tony’ego Judta wzorem jest ustrój czy polityka socjaldemokracji, czyli sposób podejścia do państwa praktycznie w Stanach Zjednoczonych nieznany. Nie znaczy to jednak, że pochwala on współczesne partie polityczne, które z nazwy czy z tradycji mają rzekomo socjaldemokratyczny charakter. Tu szczególnym przedmiotem jego krytyki jest postępowanie Tony Blaira, rzeczywiście całkowicie cynicznego socjaldemokraty. Jednak generalne osłabienie, czy wręcz zanik, idei socjaldemokratycznych są związane nie z rolą poszczególnych polityków, lecz ze sprzedaniem się socjaldemokracji mechanizmom anty-państwowym i radykalnie wolnorynkowym. Socjaldemokracja utraciła poczucie misji, czy też poczucie, że jej zadaniem jest zmniejszanie nierówności i budowanie solidarności społecznej. Uwierzyła w minimalizowanie roli państwa jako najlepszego lekarstwa na wszystkie bolączki, a zatem zdradziła swoje powołanie.
I tu po błyskotliwej i całkowicie trafnej diagnozie zaczynają się kłopoty. W wielkim uproszczeniu: Tony Judt chciałby powrotu takiej socjaldemokracji, jaka kiedyś istniała. A zatem powrotu zaufania, solidarności społecznej, centralnej roli państwa oraz zmniejszenia nierówności społecznych na skutek udziału w polityce znacznej większości obywateli. Zgadzam się, że to dobrze wskazana droga i zarazem całkowicie nie wierzę, by w taką stronę ruszył współczesny świat. Jeżeli istnieje prawdopodobieństwo uratowania zarówno demokracji, jak i wolnorynkowej gospodarki przed wyżej wymienionymi zagrożeniami, jeżeli zatem chcielibyśmy ograniczyć dominujący w życiu publicznym i prywatnym egoizm, to droga prowadzi nie do tradycji socjaldemokratycznych, które doprawdy wyczerpały się dokładnie tak jak opisuje to Tony Judt, lecz do dawniejszej znacznie tradycji, którą opisywał ceniony wysoko przez autora Albert Hirschman w książce „Namiętności i interesy”.
Jak po raz drugi (pierwszy – to była budowa kapitalizmu w XVIII wieku) skłonić uczestników nowego społeczeństwa do tego, by swoje prywatne i trudne do opanowania namiętności przekształcili w powszechnie akceptowane poczucie wspólnego interesu? Nie jak zbudować lepsze społeczeństwo, co było jednak marzeniem charakterystycznym dla socjaldemokracji, tylko jak odzyskać konieczność poczucia wspólnoty interesu? Jak sprawić, by ludzie wiedzieli, że bez takiej wspólnoty będzie im gorzej? Jak, jeszcze inaczej, współczesną arystokrację – posługując się terminologią Tocqueville’a – zawrócić na tory demokracji?
Żeby było to możliwe atrakcyjna musi stać się polityka, a nie tylko pieniądze. Zaś wspólny interes powinien wyrażać się we współdziałaniu w życiu politycznym. Jest to nieco republikański ideał, jednak ideał bliższy realizacji niż powrót do socjaldemokracji. Wymaga jednak odważnego wysiłku myśli politycznej, a tego wysiłku – jak na razie – w ciemnych czasach postmodernizmu nie widać.