Jerzy Turowicz był redaktorem wyjątkowym. W „Tygodniku” nie zajmował się na ogół tym, co powinno zostać napisane, ale przede wszystkim tym, co nie powinno. W bieżącą pracę pisma ingerował niezbyt często. Był jakby obok, ale jego autorytet sprawiał, że wszyscy wiedzieli, co robić. W „Tygodniku” raczej milczący, zmieniał się zupełnie w sytuacjach towarzyskich.
Spotkałem go po raz pierwszy w Krakowie w 1969 roku, kiedy to Henryk Krzeczkowski zabrał Wojciecha Karpińskiego i mnie do redakcji. Byliśmy bardzo przejęci, a członkowie redakcji przyglądali się nam z ciekawością, bo młodzi i z Warszawy. Takich tam wtedy nie bywało.
Topografia redakcji „Tygodnika Powszechnego” odgrywała bardzo istotną rolę. Po przybyciu do redakcji zwykle dochodziłem tak daleko, jak wypadało, czyli do niewielkiego pokoju tuż przed gabinetem Jerzego Turowicza, w którym naprzeciwko siebie siedzieli Józefa Hennelowa i Mieczysław Pszon, a nad nimi stał Krzysztof Kozłowski (zawsze lubił stać, więc nie miał nawet własnego biurka). Ponieważ Kraków był wtedy bardzo daleko od Warszawy (w przestrzeni duchowej oraz informacyjnej), najpierw musiałem opowiedzieć, co słychać w stolicy.
Jerzy Turowicz, 1994 / fot. Mariusz KubikJeżeli była to środa – a często przyjeżdżałem we środy – po chwili w gabinecie Turowicza zaczynało się zebranie redakcji. Na tablicy był już narysowany kredą cały numer i zaczynała się dyskusja, która jednak dotyczyła go tylko w niewielkim stopniu, a w znacznie większym – tak zwanej sytuacji. Musiałem powtórzyć co ważniejsze wiadomości z Warszawy, inni opowiadali, co słyszeli w Wolnej Europie, co przeczytali w „Kulturze” lub co powiedział jeden z biskupów pomocniczych kardynała Wojtyły. Poza tym opowiadano, kto umarł, i zastanawiano się, czy warto o nim napisać.
Wszyscy siedzieli na dwu wysłużonych kanapach, dwu fotelach i dostawionych na czas zebrania krzesłach, a Turowicz przy swoim biurku, które stało poza redakcyjnym kręgiem, bokiem do wszystkich. Słuchał i niemal zawsze milczał. Czasem, już pod koniec zebrania, wspominał o jakimś mało istotnym detalu, jeszcze rzadziej zdarzało mu się niespodziewane, krótkie i zasadnicze przemówienie. Z reguły chodziło o rozstrzygnięcie sporu dotyczącego kwestii religijnych lub kulturalnych, a zwłaszcza – poezji. Jerzy jak mało kto umiał czytać wiersze, umiał je także czytać głośno i robił to wspaniale: wiersze Miłosza czytał lepiej niż sam Miłosz.
Jerzy Turowicz
Ur. 10 grudnia 1912, zm. 27 stycznia 1999 w Krakowie. Założyciel i nieprzerwany redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego” (w 1953 roku, za odmowę publikacji nekrologu Stalina, pismo zostało zamknięte i przejęte przez PAX, trzy lata później zostało zwrócone prawowitej redakcji). Sygnatariusz „Listu 34” (1964), sprzeciwiającego się narastającym ograniczeniom wolności słowa. W latach 1960–1990 prezes Społecznego Instytutu Wydawniczego ZNAK, uczestnik obrad Okrągłego Stołu. Był członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich oraz honorowym przewodniczącym Rady Etyki Mediów.
Zdarzyło mi się kilka razy spędzić z Turowiczem kilka godzin sam na sam, w czasie podróży samochodem z Puław do Krakowa, czy z Krakowa do Warszawy. Nie było to łatwe, bo Jerzy był człowiekiem pełnym dobroci i prostoty, ale bardzo niechętnie cokolwiek mówił. Czuliśmy więc obaj, że jadąc razem przez pięć godzin, trzeba o czymś rozmawiać, ale nie szło to lekko. Zwłaszcza, że Turowicz nie lubił rozmów poważnych, więc cała wymiana zdań sprowadzała się do obserwowania zmiennych widoków oraz wymieniania książek, jakie ostatnio się ukazały.
Zupełnie inaczej zachowywał się w czasie „tajnych” spotkań „Tygodnika Powszechnego”, które początkowo odbywały się u Antoniego Gołubiewa lub u Zofii Starowieyskiej-Morstinowej, a po ich śmierci u księdza Andrzeja Bardeckiego. (Gołubiew, warto na marginesie dodać, zrobił na mnie wielkie wrażenie mądrością i umiejętnością formułowania myśli i wielka szkoda, że zostanie zapamiętany, a raczej stopniowo zapomniany, jako autor mało ekscytujących powieści historycznych opisujących czasy pierwszych Piastów).
Po śmierci Jerzego Turowicza jedna z jego córek spisała jego dziennik. Prowadził go przez wszystkie lata z niewielkimi przerwami. Nie był to dziennik we właściwym tego słowa znaczeniu, ale raczej zbiór notatek, dotyczących niemal wyłącznie faktów. Poza uwagami, że whisky była dobra, albo że jakaś pani świetnie się prezentowała, Turowicz notował, gdzie i z kim był na obiedzie, kogo spotkał wieczorem na kolacji, kto jeszcze był na tej kolacji, na jakim był filmie czy przedstawieniu. Równie dokładnie zapisywał wszystkie zdarzenia w czasie podróży zagranicznych. Dziennik ten nie nadaje się do druku, ale stanowi nieocenione źródło dla – powstającej już – biografii Jerzego Turowicza. Z dziennika wynika, że w latach realnego socjalizmu był jednak w Polsce czas i miejsce zarówno na spotkania towarzyskie (niesłychanie częste), stanowiące jedyną formę ludzkiego współdziałania, jak i na lektury i inne doświadczenia artystyczne.
Turowicz prowadził niesłychanie bogate i pełne zdarzeń życie, i jest prawdopodobne, że równie bogate życie prowadzimy wszyscy, wcale nie zdając sobie z tego sprawy. Po przejrzeniu kilku tomów jego dzienników uświadamiam sobie, jak często spotykaliśmy się z przyjaciółmi i znajomymi, jak zasadnicza była rola tych kontaktów towarzyskich, które ubecy starali się zapewne podsłuchać, podczas gdy technika stała wówczas na tak niskim poziomie, że niewiele im to dawało.
Wisława Szymborska i Jerzy Turowicz / fot. PAP
„Tygodnik” nie istniałby bez tych spotkań. A życie Jerzego Turowicza bez tego nieustannego ożywienia (w którym często towarzyszyła mu żona – pani Anna) byłoby inne i szare. Milczący na ogół Turowicz był, paradoksalnie, mistrzem i wielbicielem rozmowy.
To rozmowa była przestrzenią wolności i stanowiła wówczas o jakości naszego życia. W gazecie trzeba było liczyć się z ingerencjami cenzury i z tym, że pewnych tematów w ogóle nie warto poruszać, bo nie dają żadnej nadziei na publikację. Jeżeli można wskazać na czynnik, który – przed powstaniem KOR-u i „Solidarności” – najbardziej zaszkodził komunizmowi, to była to właśnie rozmowa w prywatnych domach. Jerzy Turowicz, jak widać z lakonicznych notatek zawartych w jego dzienniku, niesłychanie dużo czerpał z tych rozmów. Pozwalały na ulepszenia pracy redakcyjnej – w ich trakcie pojawiały się nowe pomysły, a także okazywało się, kto ma interesujące poglądy na dany temat, a kto nie ma nic mądrego do powiedzenia.
Dzisiaj, kiedy takich rozmów niemal w ogóle nie prowadzimy, znacznie trudniej jest o stworzenie środowiska, które cechowałoby nie tylko podobieństwo poglądów, ale także wrażliwości. Bo w przypadku Jerzego Turowicza od poglądów ważniejsza była właśnie wrażliwość, bardzo rozbudzona wyobraźnia i szerokość zainteresowań. Przecież Turowicz był niemianowanym szefem politycznym całego środowiska „Znaku”, a równocześnie wyrafinowanym znawcą poezji i malarstwa. Zajmował się bieżącymi aferami politycznymi, a jednocześnie znakomicie znał się na ludziach (mimo wspominanych kłopotów z komunikacją z nimi), dzięki czemu w „Tygodniku” praktycznie nigdy nie pojawiła się czarna owca czy zdrajca.
Takich ludzi jak Turowicz określa się banalnie jako ludzi renesansowych, a ja sądzę, że wystarczy powiedzieć, że Jerzy Turowicz był człowiekiem wrażliwym na świat i zawsze tego świata ciekawym.
* fragment audycji II Programu Polskiego Radia autorstwa Joanny Szwedowskiej „Głosy z przeszłości” z archiwum Narodowego Instytutu Audiowizualnego i Polskiego Radia.