Zygmunt Mycielski kiedyś napisał, że średnia muzyka zdradziła wiele swoich tajemnic, natomiast wielka – żadnej. Ta znakomita uwaga odnosi się do wielu innych dziedzin, nie tylko do muzyki. Tak też jest w przypadku Jerzego Turowicza, którego wielkość i umiejętność oddziaływania na innych były niekwestionowane, a zarazem zupełnie nie wiadomo, jak tego dokonywał.
Anna Mateja, „Co zdążysz zrobić, to zostanie.
Portret Jerzego Turowicza”. Znak, Kraków,
320 stron, w księgarniach od września 2012Z okazji setnej rocznicy urodzin Jerzego Turowicza opublikowano kilka książek na rozmaity sposób z nim związanych. I chociaż dowiadujemy się wiele na temat jego młodości (książka Anny Matei), przyjaźni (korespondencja Anny i Jerzego Turowiczów z Julią Hartwig i Arturem Międzyrzeckim), czy o roli w „Tygodniku Powszechnym” (książka Witolda Beresia, Krzysztofa Burnetki, Joanny Podsadeckiej), to nie dowiadujemy się wiele o samym Jerzym, o tym, co myślał na własny użytek, jakie były jego wyobrażenia i marzenia. Nic w tym dziwnego. Jerzy Turowicz był bowiem człowiekiem niezwykłym, ale milczącym, zapewne milczącym także wobec samego siebie. Świadczą o tym niepublikowane i niepublikowalne liczne tomy dzienników, do których kiedyś zajrzałem i które są osobliwe. Turowicz pisał niemal codziennie wieczorem, ale są to tylko suche notatki: gdzie i z kim był, co widział w kinie, co podawali na kolację w domu lub w gościach. Nudne dla niepoinformowanych, bo z reguły autor podaje tylko pierwszą literę nazwiska. Nie tylko nie nadają się do druku, ale – znowu – nie pokazują wielkości i klasy człowieka, który je pisał.
Anna Mateja starannie zebrała wiele informacji na temat młodości Turowicza, jego rodziny, studiów (Politechnika Lwowska – budowa maszyn!) i okresu powojennego, a także lat 1953-1956, kiedy „Tygodnik Powszechny” został zamknięty, ponieważ odmówił opublikowania nekrologu Stalina. Mateja opisuje, jak wówczas ludzie z „Tygodnika” zdołali przeżyć, jak zachowali wzajemne przyjaźnie i jak nie poddali się presji. Dla współczesnego czytelnika cenne są te wiadomości z życia codziennego stalinizmu.
„Wspólna obecność. Korespondencja Julii
Hartwig i Artura Międzyrzeckiego z Anną
i Jerzym Turowiczami”. A5, Kraków, 640 stron,
w księgarniach od października 2012Natomiast korespondencja Turowiczów z Julią Hartwig i Arturem Międzyrzeckim, doskonale opracowana przez Jana Strzałkę, daje znakomity obraz życia i zainteresowań polskiej inteligencji i intelektualistów z lat post-stalinowskich. Wprawdzie niewiele jest tam głębokich rozważań, ale za to mnóstwo uwag na temat nieustających problemów zaprzątających polskim myślicielom zupełnie niepotrzebnie głowę – problemów, których jednak uniknąć nie było można. A to cenzura, a to zjazd pisarzy, a to kolejne głupstwa Gomułki, a to antypatyczne zachowanie Artura Sandauera. Chociaż nieco pamiętam ten okres, zapomniałem już, jak strasznie był nie tylko podły, ale i marudny.
Jak opisać Turowicza tak, by mogli to pojąć ci, którzy go nie znali? Przede wszystkim zupełny brak złości, nawet zwyczajnej irytacji. Czasem wybuchał, ale tylko na krótko i tylko w reakcji na ludzką głupotę, najczęściej zdarzało się to przy drobnych, błahych okolicznościach. W czasie zebrań redakcji, a bywałem na nich co kilka tygodni, nie zdarzało się to prawie nigdy, a jeżeli, to na przykład dlatego, że zapomniano wspomnieć o jakimś zmarłym prowincjonalnym księdzu, czy też dlatego, że wydrukowano marny wiersz. Cała redakcja siedziała w środy w kręgu w gabinecie Turowicza, co ważniejsi lub wygodniejsi na fotelach, Krzysztof Kozłowski jak zwykle stał, a poza tym kręgiem, bokiem do reszty stało biurko, przy którym siedział szef. W czasie zebrania, czyli omawiania poprzedniego numeru i planowania następnego, a także przy okazji opowieści i drobnych wiadomości, Jerzy prawie nigdy nie zabierał głosu. Czasem powiedział coś na koniec. Ale nic zasadniczego. Zresztą wszystkie teksty i tematy, które mogły budzić spory czy wątpliwości o charakterze politycznym lub kościelnym, były rozstrzygane między Jerzym, Krzysztofem, Mietkiem Pszonem i panią Hennelową przed zebraniami, które miały raczej charakter organizacyjny. Co dzisiaj brzmi śmiesznie, sekretarz redakcji (przez lata Jerzy Kołłątaj) rysował na tablicy plan wszystkich stron numeru. Kiedy wyczerpał pierwsze osiem stron, a numer był większy, ścierał gąbką i dodawał rozrysowane cztery strony.
Witold Bereś, Krzysztof Burnetko, Joanna
Podsadecka, „Krąg Turowicza. Tygodnik, czasy,
ludzie: 1945-99”. Znak, Kraków, 740 stron,
w księgarniach od grudnia 2012Jerzy zawsze był dobry, nigdy złośliwy – z wyjątkiem wspomnianej reakcji na głupotę – więc trzeba było go chronić przed nieustannie nachodzącymi „Tygodnik Powszechny” ludźmi, którzy mieli najdziwniejsze interesy, a czasem przed zwyczajnymi lekkimi krakowskimi szaleńcami. Pani Marysia Lach, a potem Kasia Morsztynowa pełniły funkcję straży, a ponieważ gabinet Turowicza był na końcu amfilady, nie było łatwo się do niego dostać. Zawsze dostęp miał inny wielki człowiek, członek redakcji, ksiądz Andrzej Bardecki. Często nie było wiadomo, o czym rozmawiali, pewnie o sprawach kościoła, ksiądz Adam bowiem od młodości przyjaźnił się z Karolem Wojtyłą.
Cechowała go także wyjątkowa pamięć o ludziach. Jak wspomina Katarzyna Morsztynowa, niedługo przed śmiercią Jerzy wręczył jej wycięty z gazety artykulik, w którym chwalono pierogi w jednej z krakowskich restauracji – a były one dziełem Kasi.
Dobroć Jerzego objawiała się w drobiazgach, natomiast drugą cechą świadczącą o jego wielkości była ciekowość świata. Podobny był pod tym względem do Jacka Woźniakowskiego, który zmarł niedawno. Dzisiaj nie ma wielu ludzi, którzy ciekawiliby się, jak on, zarazem polityką, religią, poezją, powieściami, muzyką – i to zarówno operą, jak Ewą Demarczyk – obrazami, architekturą, rozmaitymi rozmowami i problemami, ale także jedzeniem, żartami, podróżami, teatrem – teatrem Turowicz interesował się w stopniu nadzwyczajnym – kinem, nowymi intelektualnymi nurtami w Polsce, a przede wszystkim na świecie (najczęściej wtedy we Francji), nawet przemianami cywilizacyjnymi i gospodarką, wreszcie ciekawili się innymi ludźmi.
Turowicz nigdy nie zdradzał też wielkich namiętności. Może dlatego właśnie stosunkowo niewiele pisał – ani tego nie ubóstwiał, ani nie była to jego najmocniejsza strona. Miał zbyt mało ambicji i był zupełnie pozbawiony tej specyficznej formy skupienia się na samym sobie, która jest niezbędna, żeby cieszyć się pisaniem. To zawsze zajęcie trochę egocentryczne, a w Jerzym egocentryzmu nie było nawet śladu.
Do wszystkich jego cech trzeba dodać słuch absolutny na autora, na tekst, na sytuację, kiedy tekst ma być opublikowany. Umiał wyczuć i wyjaśnić, co jest dobre, w danym momencie stosowne, a czego dawać nie warto. Był także wielkim redaktorem – w trudnych czasach.