W kierunku szaleństwa
fot. Natalia Kabanow, Teatr Polski

W kierunku szaleństwa

Łukasz Rudziński

Po każdym kolejnym spektaklu Krystiana Lupy pęka bańka oczekiwań. Presja wobec jego nowych spektakli jest ogromna. Na szczęście reżyser nie zwraca na to uwagi. Jego najnowsze przedstawienia – „Poczekalnia” i „Poczekalnia.0” są tego dowodem

Jeszcze 3 minuty czytania

Motyw wykluczenia interesuje Lupę nie od dziś. Chętnie przygląda się on outsiderom, jednostkom posiadającym szczególne cechy osobowości czy całym grupom. W gronie tych pierwszych wskazać można Marilyn Monroe („Persona. Marilyn”) i Simone Weil („Persona. Ciało Simone”), w drugim przypadku formację Andy'ego Warhola w „Factory II”, by sięgnąć tylko po najnowsze produkcje Krystiana Lupy. Wcześniej robił zresztą podobnie, tyle że partnera widział raczej w pisarzach (Dostojewski, Bułhakow, Broch, Musil, Bernhard).

W powieści „Krąg personalny 3.1” Larsa Noréna Lupa znalazł pretekst, by przyjrzeć się środowisku z marginesu społecznego, osobom niewidocznym, mijanym na ulicy przyspieszonym krokiem. To bezrobotni, prostytuujący się narkomani, alkoholicy, psychopaci. Ludzie bez perspektyw, pozostawieni samym sobie, bez stałego dachu nad głową. Żyją pomiędzy innymi ludźmi niczym w niewidzialnym getcie, poukrywani po kątach i zaułkach. Niezauważani, niemal nieistniejący. Norén opisał tych żyjących w Sztokholmie na Placu Sergela (Sergles Trog), obserwując wcześniej ich społeczność przez wiele lat. Dla Lupy miejsce nie ma znaczenia. Osoby żyjące w przedstawiony przez Noréna sposób znajdziemy przecież w każdym większym mieście.

„Poczekalnia”, reż. Krystian Lupa. Teatr Vidy-Lausanne,
premiera czerwiec 2011. Pokaz w ramach festiwalu Dialog
we Wrocławiu, 14-15 października 2011 / fot. Mario del Curto

Tytuł prezentowanego na VI Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Dialog we Wrocławiu szwajcarskiego spektaklu Theatre Vidy-Lausanne właśnie dlatego został zmieniony. Wykluczeni wciąż mają nadzieję, że ich życie się odmieni, że wyjdą na prostą. Ćpają, kopulują i zasypiają z tą nadzieją każdego dnia. Wierzą, że ich sytuacja jest tymczasowa, że znajdują się w „Poczekalni”, z której można się wydostać. Taki scenariusz możliwy jest jednak tylko w przypadku nielicznych, ale wszystkim pozwala żyć z jakąś perspektywą na przyszłość. Po coś.

Już w pierwszej scenie para narkomanów „daje sobie w żyłę”. Oboje mają skute, pełne zrostów po zastrzykach ręce. Jemu udaje się jednak znaleźć żyłę, ona wstrzykuje sobie narkotyk w zgięcie pod kolanem. Później wielokrotnie, można by rzec – bez znieczulenia – Lupa pokazuje widzom, jak wygląda pośpieszne i niezdarne przygotowywanie skutego ciała do zbawiennego zastrzyku. Ale reżyser oferuje nam więcej niż dokładne studium zachowań narkomanów.

W przestrzeni placu, który w spektaklu Teatru Vidy zamieniony jest w anonimowe przejście podziemne, metro czy jakiś dworzec z wymazanymi przez grafficiarzy ścianami (scenografia Krystiana Lupy), życie toczy się powoli i niespiesznie. Ktoś kogoś zepchnie z ławki, by samemu ją zająć, ktoś inny snuje się bez celu jak niespokojny pies, kimś trzęsie delirka, ktoś jest agresywny i inni muszą go uspokajać. Aktorzy trwają na scenie przez trzy godziny, a wraz z nimi widzowie. Reżyser zdecydował się w spektaklu skorzystać z bardzo młodych aktorów, niekiedy tuż po szkole aktorskiej. Zabrał ich nawet na specjalny miesięczny warsztat, by pracowali nad zrozumieniem swoich postaci i poznawali jego styl pracy. W efekcie Szwajcarzy nie odstają poziomem od krakowsko-warszawskich aktorów, z którymi Lupa w ostatnich latach pracował najczęściej.

fot. Mario del Curto

Można zastanawiać się nad szczegółami scenicznej adaptacji, choćby dlaczego Dyrektora gra kobieta (Andrey Cavelius jest w tej roli bardzo sztuczna), czy zbiorową orgią w scenie kręcenia nieudanego filmu porno, jednak wydaje się, że w tym spektaklu takie detale znajdują się na marginesie. Lupa w „Poczekalni” nie zdobywa się na jakieś odkrywcze diagnozy społeczne, nie formułuje ani nie miota oskarżeń wobec społeczeństwa. Dobitnie wskazuje na małe ludzkie tragedie wpisane w życie mieszkańców „Poczekalni”. Pokazuje po prostu widzom to, o czym chcą i wolą nie pamiętać.

W bardzo dużym stopniu Lupa czerpie z języka swoich ostatnich spektakli – są więc filmy wideo z prób i z improwizacji, są epizody eksponujące każdego z piętnastu aktorów. Bo nie ma tu postaci pierwszo- i drugoplanowych – to aktorska kreacja zbiorowa. Z wypowiadanych słów w gruncie rzeczy niewiele wynika, bo gesty i zachowanie mówią o bohaterach znacznie więcej. Jak zawsze, Krystian Lupa daje też widzom czas do namysłu w trakcie spektaklu. Postaci wchodzą na scenę, siedzą, leżą, coś mówią, trochę gestykulują, czasem się kłócą, czasem uprawiają seks, niekiedy się cieszą albo smucą. Komuś uda się wyrwać z tego świata, ktoś inny przedawkuje, a jeszcze ktoś w poszukiwania ekspresowego haju włoży sobie strzykawki wprost do oczu.

fot. Mario del Curto

Jedynie zakończenie zrywa z nieprzyjemną, ale bezpieczną obecnością na widowni. Reżyser sięga po najprostszy gest. Wszyscy aktorzy siadają naprzeciwko widzów, na krawędzi sceny. I patrzą na nas niemo, wyczekująco przez kilka minut. Jesteśmy obserwowani, ale pozbawieni możliwości, by odwrócić się na pięcie lub przyspieszyć kroku, jak na ulicy. Co z tymi spojrzeniami teraz zrobimy, zależy już tylko od nas.

Do motywu oczekiwania wprost odnosi się „Poczekalnia.0” – najnowsza produkcja Krystiana Lupy, którą przygotował w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Lupa konstruuje laboratoryjną, absurdalną i nie nową sytuację sceniczną (bardzo podobny motyw wykorzystał choćby Christo Bojczew w swojej „Orkiestrze Titanic”). Grupa przypadkowych podróżnych wysiada z pociągu na rzekomo ostatniej stacji i znajduje się gdzieś na opuszczonym i zapomnianym dworcu kolejowym. Wokół nie ma żywej duszy – jedynie oni, ludzie przypadkiem znajdujący się w tym samym miejscu i czasie. Wyrwani z codziennych spraw, całkowicie pochłonięci sobą są jak ryby wyrzucone na brzeg.

„Poczekalnia.0”, reż. Krystian Lupa. Teatr Polski we
Wrocławiu, premiera wrzesień 2011 / fot. Natalia Kabanow,
Teatr Polski

Lupa ponownie każe bohaterom na coś wyczekiwać, chociaż perspektywa jest inna – jakiś pociąg wcześniej czy później przyjedzie, więc inaczej niż w szwajcarskim spektaklu nie jest to czekanie na Godota. Trzeba jedynie przetrwać kilka nocnych godzin na dworcu. Sami podróżni w tej sytuacji „rozdają sobie role” – zapijaczona dziennikarka Falaczi (przekonująca Ewa Skibińska) przeprowadza wywiad z grupą młodych aktorów wracających z Oświęcimia (Sylwia Boroń, Anna Ilczuk, Dagmara Mrowiec, Marta Zięba, Mirosław Haniszewski, Rafał Kronenberger), w rozmowę wmiesza się agresywny anarchista Martin (Marcin Czarnik). Na drugim biegunie prywatne wojenki toczą sfrustrowani małżonkowie – państwo Hubert (Hanna Rasiakówna i Wojciech Ziemiański), zaś Panisława (odważna, sugestywna rola Krzesisławy Dubielówny) jest bardzo niespokojna, bo jej niepełnosprawny Staś pozostaje bez opieki. Reżyser wprowadza też absurdalny wątek podglądaczy – Alfę (Adam Szczyszczaj) i Betę (Marcin Pempuś), którzy za pomocą pozostawionych na dworcu kamer podglądają przypadkowych towarzyszy niedoli.

Reżyser traktuje tę, pełną specyficznego napięcia, sytuację dworcowego oczekiwania jako pretekst do obnażenia społeczności, jaką wprowadził w przestrzeń dworca. Wzmacnia poczucie dyskomfortu i frustracji upokarzającym poczuciem, że znaleźli się w tej niepotrzebnej sytuacji na skutek własnej decyzji, wysiadając z pociągu, który pojechał dalej. Zagracona, nieco bezwładna przestrzeń poczekalni przypomina monstrualny przedział, w którym mimo woli słyszymy cudze rozmowy i jesteśmy świadkami intymnych relacji. To właśnie poczucie „wbrew własnej woli” zdaje się szczególnie ciekawić reżysera, który podsyca frustrujące relacje między bohaterami, zachęcając aktorów do gierek interpersonalnych. I tak Ewa Skibińska tytułowana jest „pani dyrektor”, Rafał Kronenberger słyszy, że, jeśli chodzi o jedną z aktorek, to „i tak nic z tego nie będzie”.

fot. Natalia Kabanow, Teatr Polski

Absurd i dyskomfort współuczestnictwa w zbiorowym upokorzeniu pozwala Krystianowi Lupie wydobyć to, co z gorszym skutkiem próbowali wcześniej Przemysław Wojcieszek („Zaśnij teraz w ogniu”) i Monika Pęcikiewicz („Sen nocy letniej”), dostrzegając w pęknięciach i osobistych relacjach aktorów wrocławskiego Teatru Polskiego fascynujący temat dla swoich spektakli. Zwłaszcza spektakl Pęcikiewicz jest z „Poczekalnią.0” wyraźnie skoligacony. Pijana Falaczi Ewy Skibińskiej to bliźniacza rola do odurzonej Tytanii ze spektaklu Pęcikiewicz. I w tym, i w tamtym przedstawieniu występuje rywalizacja pomiędzy aktorami – w „Poczekalni.0” młodzi aktorzy rywalizują o role w spektaklu dyplomowym, a „Sen nocy letniej” otwiera dwudziestominutowa rejestracja „castingu” do spektaklu. Sami aktorzy chętnie przywołują tamten „Sen” podczas przedstawienia (Marcin Pempuś nawiązuje do odgrywanej przez siebie roli Puka w swojej wideo-improwizacji).

Krystian Lupa rzuca aktorom wyjątkowo niewdzięczne wyzwanie – grają aktorów i jawnie teatralizują swoje zachowania, ale mają być przy tym naturalni i przekonujący (ze środowiska wracających z Oświęcimia aktorów zdecydowanie najlepiej wypada Marta Zięba, która broni swoją postać poprzez desperacki ekshibicjonizm). Przykładem kompromitacji wpisanej w to aktorskie obnażenie jest scena z toalety pomiędzy Anią (Anna Ilczuk) a Kronim (Rafał Kronenberger) – Kroni obiecuje, że pokaże Ani, jak się aktorsko stawia jogurt. Po takim komunikacie oczywiście niemożliwe jest „zagranie” tego gestu bez narażenia się na śmieszność. Ania wspaniałomyślnie pozwala mu się wycofać, przez co otwiera kolejne pole kompromitacji. Z takich małych, kąśliwych epizodów Lupa buduje cały mikroświat „Poczekalni.0”.

fot. Natalia Kabanow, Teatr Polski

Pierwsze skrzypce we wzajemnym upokarzaniu odgrywają jednak państwo Hubert. Każde słowo Pani Hubert (świetna Hanna Rasiakówna) wypowiadane pod adresem męża jest jadowite. Jej każdy gest pomyślany został jako tortura Zdziwaczały Pan Hubert cały czas mamrocze ni to do niej, ni to do nikogo i wciąż podsyca nienawiść, jaką budzi w nich nieudane małżeństwo. Gdzieś na marginesie tego światka krąży jak ogłuszona ćma, nieobecna i budząca współczucie z domieszką lęku Panisława. Wreszcie najbardziej absurdalny motyw zapalny wnosi w przestrzeń dworca, z zupełnie innego porządku, dwóch cwaniaków bawiących się w podglądanie – Alfa i Beta, którzy funkcjonują w tym świecie na prawach Puka.

Spektakl Krystiana Lupy można i należy traktować jako wizję oniryczną – z sytuacji oczekiwania na zapomnianym dworcu Lupa tworzy wariację fantastyczną na temat kondycji człowieka znajdującego się w sytuacji niezwykłej. Całą narrację spektaklu prowadzi od „zagrywania się” i przybierania póz w kierunku szaleństwa, którego erupcja ma miejsce w do bólu kiczowatym finale. Pan Hubert wyciąga nagle pistolet i terroryzuje wszystkich bohaterów, ustawiając ich pod ścianą. Jego bunt ośmiesza żona, która po raz kolejny i ostatni obezwładnia męża swoim zachowaniem. Nastaje ranek, wszyscy się budzą po śnie nocy letniej. Słyszymy pociąg widmo, który zabiera bohaterów. Zostają jedynie właściwi pasażerowie – publiczność. Piłka, jak w szwajcarskiej „Poczekalni”, znów jest po naszej stronie. „Jedziesz, czy zostajesz?” – pyta Alfa swojego przyjaciela od wygłupów, Betę. „Nie wiem” – puentuje spektakl Beta.

fot. Natalia Kabanow, Teatr Polski

Rację ma ten, kto powie, że Lupa cały asortyment użytych tutaj środków i efektów wykorzystywał już wcześniej, choćby w przełomowym dla niego „Factory II”. Obie „Poczekalnie” czerpią z jego wcześniejszych doświadczeń pełnymi garściami. Sądzę, że obecny język teatralny Lupy funkcjonuje najlepiej, gdy reżyser w pracy nad kształtem dzieła jest osamotniony i nie ma literackiego partnera, którego tekst musi przekładać na swój teatr. Dlatego bez wątpienia wrocławskie przedstawienie jest w biografii Krystiana Lupy spektaklem ważniejszym. I chociaż Lupa nie jest szczególnie udanym scenarzystą, to skutecznie podporządkowuje wypowiadane przez bohaterów słowa nadrzędnemu przekazowi, rozpisanemu na zupełnie inne znaki. Prowadzi narrację wielowątkową, której słucha się z przyjemnością. Nie pierwszy raz i z pewnością też nie ostatni.