„Bar.okowa uczta” Capelli Cracoviensis
Capella Cracoviensis

„Bar.okowa uczta” Capelli Cracoviensis

Joanna Targoń

Adamus i Tomaszewski chcieli przybliżyć słuchaczom Monteverdiego, odczarować operę i muzykę zwaną poważną. To się udało

Jeszcze 1 minuta czytania

Jak umierają pierogi? Śpiewając Monteverdiego. Tak przynajmniej było przez ostatni tydzień czerwca w barze mlecznym Pod Temidą w Krakowie, gdzie Capella Cracoviensis pokazywała drugą odsłonę „Bar.okowej uczty”. Pierwsza odbyła się dwa lata temu; ekscentryczne, wymyślone przez Cezarego Tomaszewskiego połączenie madrygałów Monteverdiego i baru, śpiewanie do chłodnika i pierogów wywołało sporo hałasu. Niektórzy już na sam pomysł załamywali ręce, ale chętnych do obejrzenia i wysłuchania „Uczty” było więcej niż miejsc przy stolikach. Powtórka też cieszyła się powodzeniem – nawet ostatniego dnia, 1 lipca, w finał Euro, sala była wypełniona. Fanfara z „Orfeusza”, wydobywająca się z okien baru i rozbrzmiewająca w upalnym powietrzu na Grodzkiej, wprowadzała w nastrój radosny i pełen oczekiwania.

„Bar.okowa uczta”
w Barze pod Temidą

Inscenizacja madrygałów Monteverdiego w barze mlecznym. Cezary Tomaszewski (reż.), Jan Tomasz Adamus (klawesyn), Capella Cracoviensis w składzie: Liliana Pociecha, Antonina Ruda, Łukasz Dulewicz, Szczepan Kosior, Piotr Szewczyk, Sebastian Szumski oraz gościnnie Marzena Lubaszka i Bogdan Makal, Bar pod Temidą w Krakowie, 22 czerwca – 1 lipca 2012

Po wejściu okazywało się, że trzeba stanąć w kolejce po chłodnik – wydawali go potężny facet z mikroportem i żwawa kuchareczka w fartuszku i siatkowym czepeczku. Jak bar, to bar – Temida wyglądała tak jak zawsze: sklepiony sufit, kaflowe piece, biało-granatowe kafelki za barem, sztuczne kwiatki, stoliki i krzesła. Jedynym obcym elementem był klawesyn z przyczepioną do klapy kartką: „Nie karmić klawesynisty”. Klawesynistą był szef Capelli, Jan Tomasz Adamus. Nikt go nie karmił.

Siedzieliśmy, zajadając chłodnik, popijając kompot, przeglądając rozłożone na stolikach teksty madrygałów – aż nagle niektórzy z zajadających zaczęli śpiewać. Pięknie i o miłości. Niczym nie wyróżniający się młodzi ludzie przy stolikach okazali się śpiewakami. Ten początek był niezwykły – trochę jak w spektaklach Christopha Marthalera, w których niezbyt piękni, skromnie wyglądający ludzie zaczynają śpiewać, i robią to mistrzowsko. Tyle że u niego wiedzieliśmy, że to aktorzy, a tutaj nie. Potem okazało się też, że potężny facet za barem jest śpiewakiem, którego bas wypełnia całe pomieszczenie, a kuchareczka w fartuszku dysponuje nie tylko kompotem, ale i niezłym sopranem.

Atrakcje się mnożyły; gdy zajadaliśmy podane w przerwie ruskie pierogi, do sali weszły wielkie pierogi nadziewane śpiewakami, gnące się w uczuciowych mękach. Bas, śpiewając, z furią zaatakował nożem swoją porcję, a jego pierogi spłynęły krwią. Było jeszcze melodyjne gulgotanie wodą, dwaj smutni panowie jak w lustrzanym odbiciu, „Lamento della Ninfa” połączone z monologiem z „Dziewczyn do wzięcia”, bas z wachlarzykiem uwodzący (śpiewem, śpiewem) młodego tenora, czytane ponurym głosem (w manierze Wojciecha Manna) uczone komentarze, dużo emocji, trochę wygłupu, sporo absurdu. Ale i tak najlepszy był Monteverdi, śpiewany znakomicie, intymnie i z uczuciem.

Adamus i Tomaszewski chcieli przybliżyć słuchaczom Monteverdiego, odczarować operę i muzykę zwaną poważną, zdjąć z niej odium niedostępności, sztuki dla znawców, przekonać słuchaczy, że mówi ona o sprawach im znanych – miłości, samotności, cierpieniu, i że śpiewacy nie są niedosiężnymi postaciami na odległej scenie, ale zwykłymi ludźmi. To się udało, i udałoby się też bez umierających pierogów i paru innych wątpliwych pomysłów. Ale z drugiej strony atmosfera niefrasobliwego wygłupu jakoś się zestroiła z letnim wieczorem, chłodnikiem i kompotem.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.