„Plany są konkretne. Kaseta, a na niej na pewno Marko (Kosi) z podwarszawskich Lasek – kolejny rymujący writer” – donosił magazyn „Klan” w hiphopowym raporcie ze stolicy 1998 roku. I choć zespół, który snuł te wizje, zadebiutował jeszcze w tym samym roku, to wspomnianego materiału długogrającego nigdy nie zrealizował. Podobnie jak wiele rapowych grup tego czasu, NBK – bo o nich mowa – zapisało się w historii gatunku jedynie kilkoma numerami. Na ostatnim z nich do składu dołączył właśnie Kosi.
„Na Bankowcu, przy Błękitnym Wieżowcu / Kilku hiphopowców – blunty, mamy browców parę / Na Powiślu, potem – patrz – islam panel / Jaram się tym BLE wholecarem, »Młody, uracz mnie browarem« / Patrzę na zegarek – już po piątej / Się zawijam, będę pod Remontem / Dzisiaj tam koncert, zwykły dzień, niedziela czy piątek / Wejście do klubu to majątek; na dobry początek / Sklepy obok – Złoty Król, z kolegami fiolet, skun / Nabita rura, późną nocą JWP-RA na murach” – nawijał tam Marcin Kosiorek, debiutując tym samym w rodzącym się dopiero rapowym „mainstreamie” lat 90. Jego rap wyróżniał się, niemożliwym dla niektórych do przejścia, seplenieniem, ale również niedostępnym większości ówczesnych MC’s luzem i pasją. W przywołanych tu słowach pobrzękiwały właściwie wszystkie klucze mogące pomóc w interpretacji jego twórczości tak wtedy, jak i dziś: miejskie włóczęgostwo, osiedlowa spostrzegawczość i wspólnotowy, załogancki sznyt; graffiti, rap i wieczna kombinatoryka.
Szukanie drobnych hajów
„Za każdym razem, jak ubiorę się ciut bardziej kolorowo i kogoś to cieszy, to mówię, że to dlatego, że Kosiorowi się to przyśniło jeszcze w latach 90. – mówi Janek Bersz, stołeczny writer i grafik odpowiedzialny za szereg pamiętnych projektów tworzonych wewnątrz środowiska hiphopowego i poza nim. – Wszędzie wokół było wtedy dosyć szaro i paskudnie, a Marcin miał sen, w którym wszyscy mieliśmy na sobie same kolorowe ciuchy”.
Z Kosiorkiem poznali się na lata przed tym, jak ten przyjął ksywkę Kosi, zaczął malować graffiti i rapować, zanim w ich życiach pojawił się hip-hop. Wbrew ówczesnym standardom pilnie strzeżonej lokalności przeszkodą nie było dla nich nawet mieszkanie w innych dzielnicach. „Naszym podwórkiem była cała Warszawa, a nie tylko nasze osiedlowe podwórka. Jak mieliśmy już te dwanaście–trzynaście lat, to zaczęło się bujanie po mieście – tak początek lat 90. w szarej stolicy wspomina Janek. – Z czasem jednym z naszych ulubionych sportów stało się wbijanie do klubów na krzywy ryj. Był tam, oczywiście, melanż, ale mnóstwo wrażeń dostarczało samo wejście do lokalu bez płacenia za bilet. Do Piekarni chociażby – od tyłu, przez jakiś skład makulatury, zeskakiwaliśmy z dwuipółmetrowego muru w sam środek imprezy. I za każdym razem, kiedy to nasze podkradanie wieńczył sukces, wnosiło to jeszcze jakąś dodatkową energię. To był ważny element tego wszystkiego – bujanie się i szukanie takich drobnych hajów w sytuacjach, które niekoniecznie były narkotyczne. I o tym też było graffiti”.
Kiedy polskie osiedla lat 90. zainfekował wirus zwany hip-hopem, znudzone i niezaopiekowanie dzieciaki transformacji zyskały nagle szereg zajęć pozalekcyjnych, które wymagały determinacji, zaangażowania i kombinacji. Wszystkie prowokowały też do tego, żeby na swoje miejsce zamieszkania spojrzeć z zupełnie innej perspektywy. Najpopularniejsze w tamtym czasie nowojorskie nagrania boombapowe świetnie sprawdzały się w roli ścieżki dźwiękowej do bujania się po mieście, a widziane w zachodnich magazynach i filmach graffiti inspirowało, żeby te szare nadwiślańskie mury trochę sobie podmalować. Na przekór sennym marzeniom Marcina farby dostępne w lokalnych sklepach nie były jednak wtedy zbyt kolorowe, co w środowiskowej nomenklaturze dorobiło się nawet własnego określenia – cały etap ten został zapamiętany jako „beżowa zima”. „Bardzo dużą siłą warszawskiego graffiti było to, że nie mieliśmy dostępu do farb ani końcówek – mieliśmy tylko jakieś beże i brązy, lakiery, co wsiąkały albo spływały ze ścian, i to sprawiło, że z perspektywy czasu ta scena była ciekawsza, bo stworzyła swoje kolory i swoje kształty” – mówił mi Kosi lata temu w wywiadzie dla portalu electronicbeats.pl.
Do dziś ściśle powiązany z ksywką Marcina skład JWP – Jaśnie Wielmożni Panowie, Jebać Warszawską Policję – zanim jeszcze zaistniał na płytach czy kasetach, zajmował się właśnie malowaniem graffiti. Na przełomie lat 90. i pierwszych XXI wieku te trzy litery – obok DOT, WC, RA czy B3S – były jednymi z najczęściej widywanych na stołecznych ścianach i płotach, kamienicach, blokach i pociągach. Ten wczesny etap swojej hiphopowej działalności Kosi wspominał swego czasu w naszej rozmowie dla newonce.net: „Nikt z nas wtedy nie garnął się jakoś szczególnie do rapu. Ja coś tam chciałem, ale nie odpowiadało mi do końca to środowisko i nie byłem też jakimś super śmiałym kolesiem. Generalnie chciałem tylko nagrać kawałek o graffiti – pokazać raperom, że mogę być lepszy od nich, nie będąc raperem”.
Spóźniony rytuał przejścia
„Kosi zawsze był jednym z jaśniejszych punktów na rapowej mapie stolicy”– stwierdza reprezentant kolejnego pokolenia warszawskiej sceny, Piotr Szulc, który w 2007 roku zadebiutował w głównym obiegu rapowej fonografii, dogrywając skrecze na debiutancki album JWP. Wtedy podpisywał się jeszcze swoją podwórkową ksywką DJ Szeler, a dziś lepiej jest znany jako Steez83, połowa duetu PRO8L3M. „Jego zwrotki na «W.D.C.S.D. kończy» WWO czy «Bałaganie na strychu» Pona mocno się wyróżniały na tle tego, co w tym czasie wychodziło. Ze względu na liczbę nagrań, które w tamtych latach zrealizował, trudno byłoby nazwać Marcina fundamentem tej rodzącej się dopiero sceny, ale za każdym razem, kiedy się widziało, że Kosi jest na feacie, to po prostu chciało się tego posłuchać”.
Wspomniana zależność dotyczyła każdego kolejnego gościnnego udziału Kosiego bądź całego JWP na cudzych albumach i różnej maści kompilacjach, a także projektu Północ–Centrum–Południe, który w 2004 roku połączył blisko tuzin osób zrzeszonych pod szyldami Deluks–JWP–Intoksynator. Za symboliczne domknięcie tego etapu w twórczości Kosiorka można natomiast uznać debiutancką płytę JWP „Numer Jeden Wróg Publiczny”, która ukazała się w 2007 roku, wiele lat po tym, jak została zapowiedziana.
Moment ten można również postrzegać jako nieco spóźniony rytuał przejścia z rapującego writera do pełnoprawnego MC, który niekiedy maluje graffiti. „Ja w ogóle myślę, że my mieliśmy ciut lepiej przez to, że byliśmy writerami, bo nie chcę tu obrażać rapowego środowiska, ale zawsze bardziej ceniłem sobie to grafficiarskie – mówił Kosi we wspomnianym tekście na newonce.net. – Widziałem je i wciąż widzę jako bardziej świeże i otwarte. Od kiedy pamiętam, jego członkowie słuchali lepszej muzyki i byli z nią – w moim mniemaniu – bardziej do przodu, a w polskim rapie był taki moment bardzo twardogłowy, któremu ja też trochę uległem, ale na szczęście nie za bardzo”.
Więcej poezji!
Kolejne lata w twórczości Kosiego stoją pod znakiem takiego właśnie ulegania. JWP z przyrodzonym sobie skejtowskim luzem kolejny album wydało dopiero w 2015 roku, w międzyczasie łącząc się ze składem Bez Cenzury i wypuszczając kilka hitowych singli („Tworzymy historię”, „Szesnastki”, „Jesteśmy wszędzie”), których potencjał komercyjny został przez twórców w dużej mierze przespany. Kiedy w końcu ukazał się album „Sequel”, hajp na ich twórczość nieco już opadł. Natomiast sam Kosiorek wykonał w międzyczasie ogromną pracę nad swoją dykcją, emisją i techniką rapowania, ale jednocześnie wpadł na moment w sidła braggadocio. Luźną i bystrą nawijkę o tym, co tam u niego, zastąpiły do cna hiphopowe przechwałki. Choć podawał je z dużą swobodą i (miejską) spostrzegawczością, to zamknął się na moment w getcie gatunkowych ortodoksów. Przeważająca większość rapowych nagrań nie wydostaje się bowiem poza obieg środowiskowy właśnie dlatego, że opowiada o… rapie, i trudno oczekiwać od ludzi słuchających na co dzień innych gatunków, żeby interesowało ich, kto robi prawdziwy hip-hop, a kto fałszywy.
„W pierwszych latach rapowej sceny Marcin ze swoim podejściem bardzo się na niej wyróżniał – stwierdza Bersz. – To, co miał do zaproponowania, było proste, prawdziwe i uliczne, ale w takim deskorolkowo-grafficiarskim sensie”. W momencie wydania płyty „Numer Jeden Wróg Publiczny” Kosi skłaniał się natomiast nieco bardziej w stronę stereotypowo widzianej ulicznej sceny parakryminalnej, by na etapie „Sequela” wychylić się w kierunku zajawkowego, hiphopowego autotematyzmu. Nieważne jednak, jakim pokusom czy tendencjom Kosiorek akurat ulegał, z jego wersów zawsze przezierały te wyśnione przez niego jeszcze w latach 90. jaskrawe kolory i małolacka dezynwoltura podpowiadająca, by skoczyć z dwuipółmetrowego muru w sam środek imprezy. Jego zwrotki cechowała naiwność, wyobraźnia i luz.
O tym, że trzymanie się na siłę jakiejkolwiek stylistyki było mu zawsze kompletnie obce, Kosi przekonywał mnie zresztą w 2017 roku w wywiadzie, który przeprowadzałem dla portalu electronicbeats.pl. Wydany wówczas debiutancki album duetu Jetlagz, który założył z Łajzolem, był idealnym potwierdzeniem tych słów i zarazem początkiem nowego okresu w jego twórczości. To właśnie na „WSK8OFMND” Kosi kończy etap edukacji staroszkolnej, a wyniesiony z niej dyplom – pospołu z ogromną otwartością i chęcią sprawdzenia się w nowym – prędko załatwia mu eksternę z newschoolu. Rzeczona zmiana nie zasadza się tylko na wykorzystywanych efektach wokalowych (z autotune’em na czele) i posthiphopowych (grime’owych, trapowych i drillowych) podkładach wypełniających większość tej płyty. Największego przełomu doszukiwałbym się w haśle, które towarzyszyło wówczas raperom w studio: „Więcej poezji!”.
Założenie to nie jest co prawda realizowane zgodnie z powszechnie przyjętymi definicjami poezji, ale kierunek, w jakim zmierza Kosi, zostaje wówczas delikatnie przedefiniowany. Dalej jego ekspresja jest w stu procentach hiphopowa – bezkompromisowa, zadziorna i niestroniąca od przechwałek – ale też nieporównywalnie bardziej swobodna, mniej schematyczna, nieulegająca aktualnym standardom. Czy na warsztat weźmiemy drugie Jetlagz, pierwsze solo Kosiego „IS.OK” (wydane w wieku czterdziestu dwóch lat) czy dopiero co zarejestrowane „Subaru” STRATY (wspólnego projektu z Hadesem i 2K88), jego teksty są gęste, wieloznaczne i świadome.
„Chciałbym mówić o w miarę konkretnych rzeczach, używając jak najbardziej barwnych, zaskakujących zwrotów. Nie chciałbym nigdy naszpikować kawałka tylko takimi kontrastami jak te motylki i noże” – stwierdzał w zinie dołączonym do nagranej na bitach Szczura płyty „To wydarzyło się naprawdę – oprócz tego, co zmyśliłem”. Rzeczone „motylki” i „noże” pojawiają się w utworze „Ogród”, którego pierwsza zwrotka jest bardzo lirycznym i zwiewnym opisem idyllicznego wręcz azylu, w który na koniec wkracza swoimi brudnymi butami brutalna miejska przemoc. Co ważne, Marcin napisał ten tekst nie pod bit – jak to zwykle w rapie bywa – ale jak wiersz, który jeszcze dobre kilka lat trzymał w szufladzie, zastanawiając się, czy w ogóle powinien go komuś zaprezentować.
Dziś podobne dylematy już go nie zajmują i nieważne, czy chodzi o formę czy treść, wybory Kosiego są dużo śmielsze niż kiedykolwiek wcześniej. Ilekroć natomiast samozwańczy obrońcy dawnych hiphopowych wartości oburzają się na zmiany w jego twórczości, przypomina mi się, co raper mówił we wspomnianym zinie: „Nie mam zamiaru bronić żadnego hip-hopu, bo ja robię sobie swój własny wewnętrzny, intymny hip-hop z moimi ziomalami grafficiarzami, muzykami i raperami. Niczego nie zamierzamy tu bronić i nikogo pouczać, co sam ma robić”.
Głos, co wchodzi pod skórę
„Marcin leci takim strumieniem świadomości czy wręcz podświadomości, w który musisz wejść, dokładnie się mu przyjrzeć i dopiero wtedy to czaisz. To zawsze były moje ulubione teksty, kiedy dopiero przy dziesiątym odsłuchu kumasz, o co tam tak naprawdę chodzi” – mówi Przemysław Jankowiak, znany wcześniej jako Etamski czy 1988, a dziś 2K88, współautor Synoskiej sagi, człowiek, który ubrudził Brodkę «Sadzą», a z Kosim w ostatnich latach spotyka się w studio bardzo regularnie. „Kosi to najbardziej wyluzowany raper w Polsce, jeśli chodzi o podejście do majka i nagrywek, to jest taki nasz lokalny Ol’ Dirty Bastard. Jak teraz nagrywaliśmy STRATĘ, to wbijał do studia zwykle tylko na chwilę, zaraz musiał już lecieć gdzieś dalej – na melanż czy malowanie. Trzy godzinki gdzieś tam wyrwał, coś na kolanie napisał, wypluł i poleciał. Nieraz się na niego wkurwiłem: «Dobra, to leć już tam do kolegów». Ale jak już ustaliliśmy, że robimy płytę, to się skoncentrował i poświęcił temu, a to, co wniósł na ten krążek, jest dla mnie nie do przecenienia. Bo niby ma tę wadę wymowy i dosyć jednostajne flow, a jednocześnie jest to jakoś uzależniające. To nie jest easy-listening, to jeden z najbardziej charakterystycznych głosów starego polskiego rapu – jak Radoskór – taki głos, co gdzieś wchodzi głęboko pod skórę i tam tkwi”.
Barwa głosu Kosiego jest dla wielu jego starszych odbiorców łącznikiem z dawno już minionymi pionierskimi czasami nadwiślańskiego hip-hopu. Jego ekspresja nigdy jednak nie opierała się na rekonstrukcji, polegała raczej na ciągłym przetwórstwie. Ponad nostalgią bowiem Marcin zawsze stawiał nagłość, a we wciąż jeszcze się tlącej wojnie podjazdowej oldschool vs. newschool zdawał się hołdować Isaacowi Hayesowi tłumaczącemu, że w tym wszystkim chodzi o to, czy w ogóle chodziłeś do jakiejkolwiek szkoły.
„Mainstream jest wieśniacki, a underground – studencki” – z przekąsem nawija Kosi w tytułowym utworze z debiutanckiego albumu STRATY. Ten przytyk dobrze opisuje jego miejsce na scenie, ten rzadko przemierzany, osobny szlak, którego trasa kluczy pomiędzy głównym nurtem a niszą; klasyką i eksperymentem; ulicą, salonem i klubem.
Na tych rubieżach zaparkowało właśnie „Subaru” – powstająca na przestrzeni ostatnich trzech lat spontaniczna kooperacja dwóch raperów i beatmakera, którego zawsze bardziej zajmował klimat niż gatunkowe definicje czy konwenanse. W produkcji 2K88 próbki ze staroszkolnego warszawskiego rapu zderzają się z brytyjską tradycją soundsystemową, pozbawione perkusji boombapowe podkłady rozrywa dubstepowy bas, a baile funkową rytmikę podbija sampel z… oberka. Do wtóru tych międzystylowych bitów Hades i Kosi rymują natomiast z dużą swobodą: nie trzymając się kurczowo żadnego z tematów, rysują bardzo spójny obraz wielkomiejskiej paranoi roku 2024. Agresja jest dla nich skrzętnie przemyślanym środkiem ekspresji, luźne ciągi skojarzeń pozwalają niekiedy powiedzieć coś zastanawiająco głębokiego, a zakładana początkowo imprezowa formuła tego składu wyzwala z presji „nagrywania albumu”.
Na „Subaru” fifki mają kolor bursztynu, kurtkę zaskakująco łatwo pomylić z pistoletem, a przeszłość i przyszłość nie istnieją, bo liczy się tylko teraz. „Wczoraj to dawno, a dzisiaj potrafię zapomnieć o jutrze” – rapuje Kosi w numerze „Batman”, a słowa te DJ Steez rozbudowuje o szerszy kontekst: „W przeciwieństwie do wielu reprezentantów tego środowiska Marcin uważa się za artystę, a to, co robi, za formę sztuki. Nieustannie obserwuje świat, który go otacza, i stara się działać tak, żeby jego styl i rap wciąż były świeże, co jest trudne, bo Kosi jest na scenie od – Chryste Panie! – jeszcze moment i będziemy mogli powiedzieć, że od trzydziestu lat. Zajawka jednak wciąż w nim kipi, bo mógłby być przecież emerytowanym writerem, a jest nadal aktywny i w ostatnich latach maluje naprawdę dużo. Graffiti natomiast jest wzorcowym wręcz przykładem zajawki, bo jedyna satysfakcja, jaką zwykle daje, jest artystyczna”.
Nikifor
Ta doceniana właściwie tylko w wąskim i hermetycznym środowisku forma ekspresji zyskuje jednak niekiedy również szerszą ekspozycję. Jednym z rzadkich tego przykładów była pierwsza monograficzna wystawa prac Marcina Kosiorka zrealizowana w 2023 roku we wrocławskim Muzeum Współczesnym. Nosząca ten sam tytuł co jego zeszłoroczny album („To wszystko wydarzyło się naprawdę – oprócz tego, co zmyśliłem”) prezentacja składała się z rysunków, obrazów i fotograficznych bądź filmowych dokumentacji działań Marcina w przestrzeni miejskiej, ingerencji site specific i oprowadzania kuratorskiego, za które odpowiadał Szymon Kolanowski.
Pomysłodawca, opiekun i koordynator tego projektu musiał jednak o jego realizację chwilę powalczyć. „Osoby, które od lat pracowały w Muzeum i niekiedy też tą placówką kierowały, nie były chyba do tej koncepcji do końca przekonane, ale ostatecznie dostałem ogromny kredyt zaufania i mam wrażenie, że spłaciłem go z nawiązką – wspomina Kolanowski. – Muzeum Współczesne Wrocław jest stonowane: dużo tam betonu, szarości i nawet jeśli prezentowane prace są kolorowe, to rzadko się z tej przestrzeni wybijają. A przez to, że nasza wystawa była na parterze, od razu rzucała się w oczy. Było tam mnóstwo barw, kształtów i postaci, co zachęcało ludzi, żeby w ten świat wejść i mu się przyjrzeć, a kiedy już to następowało, to zwykle on ich pochłaniał. Największym zaskoczeniem było dla nas to, że najbardziej entuzjastyczną grupą nie okazali się wcale hiphopowcy, osoby interesujące się rapem, graffiti czy nawet – szerzej – młodzi ludzie. Najwięcej pytań i pochwał spływało ze strony emerytów i osób starszych. W medialnej optyce graffiti jest przecież zwykle widziane jako pomalowane kamienice, zniszczone pociągi i wszechobecny wandalizm, a tu nagle można było z nim obcować w formie rysunku A2 z masą detali – te kolory, te litery, to miasto, które płonie... Nagle to prowokowało tych ludzi do głębokich refleksji nad problemami ludzi młodych. Pytali też, jak to się robi, jakich farb się używa, czy finalny obrys poprzedza szkic, czy jest to rysowane z głowy”.
„Marcin jest takim naszym Nikiforem: niektórym mogło się wydawać, że był z nas wszystkich najmniej uzdolniony plastycznie, a przez swoją pracę i zajawkę osiągnął na tym polu nieporównywalnie więcej niż większość tego środowiska – mówi Bersz. – Naiwna kreska stała się częścią jego stylu i to jest piękne”. Ta zależność przekłada się nie tylko na grafitti, ale również na jego muzyczne poczynania. O ile bowiem seplenienie Method Mana zawsze było postrzegane jako jego supermoc, to Marcin przez lata musiał się mierzyć z przytykami słuchaczy i narzekaniami realizatorów dźwięku. Nie mając oczywistych warunków wokalnych do bycia MC, został jednym z nie tak znowu licznych polskich nawijaczy, którzy doprawdy zasługują na tytuł Mistrza Ceremonii. Nie mając w ogóle przekonania, czy chce być raperem, stał się jednym z najbardziej charakterystycznych i konsekwentnych głosów tego środowiska.
Przy czym konsekwencję w przypadku Kosiego należy rozumieć jako potrzebę nieustannego rozwoju, transgresji i eksperymentu, przetwarzania dawnych wzorców, zasad i estetyk względem tak prędko zmieniających się czasów. Dlatego jego twórczość należy nieustannie redefiniować – raz po raz wchodzić w ten strumień, przyglądać się jego nurtowi, żeby to wszystko zczaić. Jak stwierdza Bersz: „Kiedyś nam się wydawało, że jak ktoś ma pięćdziesiąt lat, to już zaraz kładzie się do grobu, a dziś sami zbliżamy się do tego wieku i wciąż jesteśmy owładnięci tym kolorowym snem, wyśnionym przez Marcina na przekór szarzyźnie lat 90.”.