„Nostalgię rozumiem jako tęsknotę za czymś, z czym nie miałem do czynienia, za osobami, których nie znałem bądź które nawet nie istnieją; za pewnego rodzaju wyidealizowanym wspomnieniem czy też sytuacją, która w ogóle nie miała miejsca. Tak od strony muzycznej, jak i wizualnej bardzo fascynuje mnie estetyka lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych i sporo inspiracji czerpię właśnie z tworów, które powstały w tym czasie” – tak w swoim pierwszym wywiadzie udzielonym w 2018 roku mówił mi piętnastoletni wtedy schafter. Ledwie sześć lat wcześniej amerykański artysta multidyscyplinarny John Koenig wydał „Słownik niejasnych żali” („The Dictionary of Obscure Sorrows”) – zbiór neologizmów określających stany emocjonalne, które nigdy wcześniej nie zostały jednoznacznie opisane, a potrzeba ich zdefiniowania wydawała się paląca. Pośród szeregu terminów wypełniających ten tomik pojawia się „anemoia”, czyli tęsknota za czymś, czego się samemu nie doświadczyło – zbitka starogreckich słów oznaczających wiatr i umysł. Tymczasem w 2021 roku gramofonowy sekundant warszawskiej TONFY, DJ Zeten, wydał swój (prześwietny) mixtejp „Wśródnocnej ciszy”. Promującą go imprezę premierową zapowiadało hasło: „wspominamy czasy, których nie pamiętamy”.
Z roku na rok coraz większa część polskiej sceny rapowej zaczyna przypominać Hard Rock Cafe. Z tą różnicą, że tutaj w gablotach wiszą szerokie spodnie, życiorysy pionierów zamykane są na kartach kolejnych biografii, a Jimek „uwzniośla” kanon krajowych bitów, aranżując go na orkiestrę symfoniczną. Rzeczona nobilitacja ma wartość przede wszystkim merkantylną, a wybrzmiewająca w tych zapisach pamięć sprowadza się głównie do przypominania faktów i łechtania nostalgii. Właściwie wszystkie powroty dawnych gwiazd, covery pamiętnych osiedlowych hymnów i rekonstrukcje historyczne minionych koncertów wybrzmiewają tą specyficzną kategorią tęsknoty, która nigdy nie była szczególnie podatna na żadne emocjonalne niuanse.
Rap tymczasem – jak większość samorodnych nurtów muzyki rozrywkowej, w których głos i tekst znajdują się na pierwszym planie – cały jest zbudowany na emocjonalnym niuansie. I choć od zawsze można było w nim znaleźć całe spektrum uczuć, to sentyment do nich nie należał, bo rap (podobnie jak blues, reggae, punk czy hardcore) wywodzi się z miejsc, w których nigdy nie było lepiej, lepiej co najwyżej miało dopiero być. Będący spadkobiercami wielu pokoleń nieuprzywilejowania, braku edukacji i uprzedzeń kronikarze tych miejsc nigdy nie śpiewali o tym, że „kiedyś to było”. Śpiewali raczej o tym, że „Jah will provide”, „if the kids are united” i „jeszcze będzie czas” – by wymienić kilka tytułów tego typu utworów, modlitw o pomyślność, wskazówek, jak budować lepsze jutro, afirmacji nadchodzących sukcesów. Rap to wzorcowy przykład muzyki nagłej i bezpośredniej, realizującej się tu i teraz – z niecierpliwością wyglądającej przyszłości, a o przeszłości pamiętającej za sprawą sampla, cutu i follow upu; nieustannego kreatywnego przetwarzania minionych zdarzeń i zderzeń.
Pośród nie tak znowu licznych, rewolucyjnych wręcz momentów w historii polskiego rapu jednym z ważniejszych było nadejście PRO8L3M-u, Hewry i Synów. Wszystkie te projekty (ponad)muzyczne stworzyli ludzie już niemłodzi – znający z autopsji pionierskie czasy polskiego rapu, a jednocześnie gotowi i chętni, by rzeczone doświadczenia przetwarzać względem teraźniejszych standardów i przypuszczeń odnośnie do przyszłości. Każdy z tych składów bazował (a część nadal bazuje) na pamięci, choć obchodził się z nią w zupełnie inny sposób; każdy sięgał po odrobinę nostalgii, choć nigdy nie stawiał jej na pierwszym planie; każdy wymyślał historię na nowo i może dlatego dorobił się kontynuatorów.
Za sprawą „Rulety”, producenckiego albumu 1988 (a także towarzyszącej mu trasy koncertowej), najbardziej sformalizował się ruch postsynowski. W bitach Przemysława Jankowiaka ścinki z przeszłości kręcą się w na wskroś współczesnej wirówce nurtów i subgatunków, a nawijających do nich MC’s nie łączy ani metryka, ani miejsce zamieszkania, ani nawet rozumiana po staremu przynależność subkulturowa. Liczy się tylko czysta, niezależna od niczego emocja. I jeśli z rzadka jest to nostalgia, to tylko za dawną spontanicznością, indywidualizmem i naiwnością; wspólnotowym rapowaniem w kółeczku i rzuconym mimochodem głupkowatym wersem, siedzeniem całą zgrają na ławeczce i nagrywaniem „tylko dla ziomków”.
TONFA, „TRZECIA SZYNA”.
Big Tonga Energy 2024TONFA dała się poznać szerszej publiczności właśnie za sprawą 1988, który najpierw sprosił jej reprezentantów na swoją wspólną płytę z Włodim, a później oddał im sporo miejsca na trasie promującej „Ruletę”. Grupa zadebiutowała chwilę wcześniej wydaną własnym sumptem EP-ką, a później wykrystalizowała wiele ze swoich wczesnych pomysłów na równie samizdatowym i też mocno chaotycznym „Klątwa LP”. TONFA to dwóch MC’s – kierat i kaserolaaa (ztj. scolop333ndra, ztj. Norman), z których ten drugi odpowiada również za produkcję. Wsparciem koncertowym i studyjnym służą im natomiast DJ Zeten i perkusista/dubmaster Wojtek Perczyński. Wszyscy urodzili się w latach, gdy polski rap, jeśli nawet jeszcze nie biegał, to już całkiem sprawnie chodził, więc ten pionierski etap jego historii znają jedynie z „tworów, które powstały w tym czasie” – płyt, klipów, gazet i ciuchów.
Nostalgia – czy też konkretnie anemoia – pobrzmiewająca w ich twórczości bardziej niż na rekonstrukcji opiera się na wymyślaniu tutejszego rapu na nowo. Bodajże najlepszym przykładem rzeczonej zależności jest klip do „traczka” z Cichoniem i Ziomcami, w którym surowy osiedlowy obrazek i rozbrzmiewające na pierwszym planie smyki przywodzą na myśl „Ja wiedziałem, że tak będzie”, ale drillowa podziałka, ciągły stukot hi-hatów i współczesna DIY-owa (anty)estetyka całości nieustannie przypominają, że jesteśmy tu i teraz – w Warszawie roku 2024. Na przekór wciąż niestety dominującym standardom produktywności, profesjonalności (często pozornej) i projekcji 4K, to miasto znów rozbrzmiewa koleżeńskim cypherem, w którym tym razem nikt nie będzie się z nikogo naśmiewał, nawet jeśli ten określi się mianem „krecika”.
„TRZECIA SZYNA” – najnowsza i najbardziej dopracowana płyta TONFY – w ogromnej części składa się z bitów i wersów, które nigdy nie trafiłyby na żadną krajową produkcję hiphopową z lat 90. I nie chodzi tu wcale o współczesne patenty produkcyjne; ewolucję, jaką przeszła sztuka składania słowa polskiego, czy aktualne standardy miksu i masteru; tylko o nienachalną międzygatunkowość wybrzmiewającą w jej warstwie instrumentalnej i nieco infantylną, zlewczą ekspresję, w której gustują kierat i kaserolaaa. Jednocześnie od momentu nadejścia PRO8L3M-u, Hewry i Synów nie słyszałem krążka, który tak celnie oddawałby emocje towarzyszące pionierskiej fazie nadwiślańskiej sceny hiphopowej. „Serwuje ci prawdę i nie chodzi mi o przekaz, tylko to, co odczuwalne” – nawija kaserolaaa do wtóru równie podniosłego co wsobnego stukotu podkładu i to chyba najlepsze podsumowanie tego, na czym opiera się ekspresja TONFY.
Wyzbyty najntisowej powagi i ortodoksji, wolny przepływ słów, dźwięków i emocji zamknięty został tu w szesnaście indeksów. Numerów, które w swoim eklektyzmie rozciągają się pomiędzy industrialnym walcem z Franco Franco i marszowym newschoolem z COOL P, onirycznym boom bapem z Włodim i jamajskim drumrollem z Ijahbarem. Utworów, w których najntisowa energia i kontrkulturowy, podziemny sznyt rzucone są na siatkę współczesnej bezgatunkowości, niedosłowności i luzu. Jak w „Przypomnimy to panu hurtowo” Philipa K. Dicka – wspomnienia te nie są zapożyczone, ale napisane na nowo.
Czasami „TRZECIA SZYNA” wydaje się pokawałkowana jak ten tekst, ale wszystko się tu klei do kupy (w swojej skatologicznej manierze, często wręcz dosłownie) za sprawą wsobnej, prymitywistycznej bajery MC’s i zyskującego na wyrazistości z płyty na płytę stylu beatmakerskiego kaseroliii. Na pozór ten krążek może sprawiać wrażenie nieco hermetycznego, ale w tym szaleństwie jest metoda, a do tego języka jest klucz czy nawet pęk kluczy. I choć wiele osób określi go zapewne mianem „eksperymentalnego”, to w rapowym świecie taka łata zawsze była stygmatem, który zresztą do hiphopowego trybu działania tonfiarzy zupełnie mi nie pasuje. W czasach powszechnej intertekstualności i ogólnie przyjętej postironii nowa TONFA jest przede wszystkim spontaniczna, osobna i naiwna, jak wszystkie moje najukochańsze polskie płyty rapowe z lat 90. Bo choć „nie odkryjesz w Sopocie molo na nowo” – jak dwa lata temu na bicie NOON-a nawijał Żyto – to zawsze możesz je zobaczyć w nowym świetle, zza szybkich okularów, spod przymkniętych powiek. I możesz też je pobazgrać swoim brzydkim, prymitywnym tagiem. W końcu to nie muzeum!