Lubię bas po prostu
fot. Piotr Pytel

22 minuty czytania

/ Muzyka

Lubię bas po prostu

Rozmowa z 1988

W dzisiejszym polskim hip-hopie denerwuje mnie powielanie wzorców z USA. Oczywiście i w latach 90. kopiowało się te wzorce, ale przez pewną nieudolność muzyka zyskiwała inny wymiar, magię. Teraz działamy na tym samym sprzęcie i programach, kalki stają się bardziej karygodne

Jeszcze 6 minut czytania

JAKUB BOŻEK: Niedawno przeprowadziłeś się do Warszawy. Kiepsko trafiłeś...
1988: No tak. Odkąd wprowadziłem się na daleki Ursynów, siedzę w domu cały czas, a do śródmieścia wyrwałem się dwa razy. Jeszcze będzie czas.

To chyba też nie najlepszy moment na premierę nowej epki, z drugiej strony jej tytuł „Ring the Alarm” nabiera teraz nowych znaczeń. Przeczuwałeś coś?
Chyba nie ma to znaczenia, ludzie nadal słuchają muzyki. Na szczęście zdążyłem to zagrać na żywo, bo chyba nieprędko będzie mi to znowu dane. Kiedy grałem ten materiał na trasie z Lotto, jeszcze nie miałem tytułu, była tylko muzyka, na początku wtrąciłem ten alarm, a koncertom towarzyszyła czerwona oprawa wizualna z dużą ilością dymu. Nasz ostatni koncert na trasie, w warszawskim Pardon, To Tu z powodu dużej ilości dymu wywołał dwukrotnie alarm pożarowy i ewakuację budynku. To było na tyle mocne wydarzenie, że tytuł wymyślił się sam, no, z pomocą Tenora Sawa. Jaram się jego numerem „Ring the Alarm” i uznałem, że to współgra ze sobą na wielu płaszczyznach. Tytułowy alarm może mieć wiele znaczeń, oczywiście nie przewidziałem obecnej sytuacji, ale dołożyła ona trochę do pieca. Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że jest na świecie coraz więcej bezrefleksyjnego działania, zgłębia się jakąś pustkę, wszyscy się rozpędziliśmy i w tym momencie wbiliśmy w ścianę... Chcieliśmy zrobić do tego materiału dość mocny klip-film, którego akcja rozgrywa się w lekko opustoszałych przestrzeniach miejsko-wiejskich, a tłem wydarzeń miał być wszechobecny wyjący alarm. Może uda nam się to jeszcze zrealizować... choć wydźwięk już będzie zdecydowanie inny. Złapaliśmy się aż za głowę, jak pomyśleliśmy, że ten klip, nakręcony przed tymi wydarzeniami, mógłby teraz się ukazać – to by było jak przepowiednia. Obecna sceneria idealnie wpasowuje się w naszą wizję.

Poza duchem Tenor Sawa na epce pojawia się też NAS, którego „Life’s a Bitch” cytujesz dość gęsto. To celowe nawiązanie?
To jest trochę przypadek, choć jest to oczywiście jedna z moich ulubionych klasycznych rapowych płyt. Są dwa cytaty, mantrycznie powtarzane „eyyo” i „fuck, who's the baddest”. Raczej należy to oddzielić od kontekstu numeru „Life's a Bitch”, nie ma to związku. Z drugiej strony mamy wysamplowane „Nothing Compares To You” Sinead O'Connor. Oba te sample mają bardziej swój wkład w energię i klimat utworu, niż w jego sens. Gram klimatem, a nie ukrytymi hasłami i znaczeniami.

Zaskoczył mnie zwrot w stronę brytyjskich brzmień: dubstepu czy poprzedzającego go mrocznego UK garage spod znaku załóg takich jak Horsepower Productions.
1988, Ring the Alarm, Latarnia Records1988, Ring the Alarm”,
Latarnia Records 2020
To nie taka nowość, bo te elementy wprowadziłem już na „Grudzie”, tyle że tam były pod pierzyną.

Ale tam działały one subtelniej, bo podporządkowałeś je hiphopowym rytmom. Tu eksponujesz je odważniej, w ich naturalnym klubowym kontekście. Nawróciłeś się na dubstep?
Ominęła mnie fala dubstepu, tak naprawdę odkryłem tę muzykę może ze dwa lata temu, bo wcześniej słuchałem głównie rootsowych dubów. Nawet płyty Buriala poznałem dopiero trzy lata temu.

Co?
To znaczy znajomi często mi go rekomendowali, ale celowo unikałem jego muzyki, bo wiedziałem, że jest bardzo blisko mojej estetyki. W ogóle jako producent zawsze miałem taki lot, że uciekałem od rewirów, w których sam się obracam. Nie chciałem, by to prowokowało kopiowanie.

Tylko że cholernie ciężko było uciec od Buriala, bo w końcu to postać ważna dla całej popkultury. Z zachowaniem proporcji i w ogóle, ale wydaje mi się, że „Archangel” zna nawet moja mama.
No ale jakoś się to udawało, tylko że w pewnym momencie stwierdziłem: czemu w zasadzie nawet nie sprawdziłem, co to jest za typ. Faktycznie, jego nagrania mnie rozj...ły, są epickie.

Wciąż zastanawiam się, czemu tak obawiasz się kopiowania. Szczególnie że jesteś na tyle okrzepły w tym, co robisz, że nie wydaje mi się, żebyś mógł się zarazić czyjąś muzyką. Gdy usłyszałem pierwszą płytę Synów, od razu miałem wrażenie spotkania z czymś unikalnym. Pamiętam, że pomyślałem sobie: „Jezu, przecież nikt czegoś takiego jeszcze nie zrobił”.
Może właśnie dlatego, że mam tendencję do uciekania. Podczas tworzenia „Orientu” bardzo dużo słuchaliśmy staroszkolnego hip-hopu, ale współczesnych producentów omijaliśmy. Właściwie tylko w liceum słuchałem tak zwanego eksperymentalnego rapu: Anticonu, Company Flow czy El-P. Ale to był krótki epizod...

Jest w tej płycie coś osobliwego i totalnie osobnego, ale też – co jeszcze dziwniejsze – nie zamyka się ona przed słuchaczem. Innymi słowy: dobrze buja do teraz. Pamiętam wasz pierwszy koncert, który szczęśliwie odbył się w Łodzi i równie szczęśliwie został profesjonalnie skręcony na wideo. Są w nim momenty ekstrawaganckiego, wysokiego lotu, na przykład w „Udarze” ze skwaszonym westcoastowym klimatem.
Nie mieliśmy nawet wykończonego materiału. Był świetny klimat, mocno partyzancki, bo wcześniej nie robiliśmy za bardzo prób. Po prostu mieliśmy bity, nawijkę, założyliśmy plecaki, jak Wu-Tang, i wbiliśmy na scenę. Teraz, gdy o tym myślę, wydaje mi się, że trudno będzie wykrzesać tę pierwotną energię, którą mieliśmy wtedy. Jakby to określić: jak siedzieliśmy nad „Orientem”, czuliśmy się tak, jakbyśmy właśnie odkryli koło.

Dokładnie! Ta płyta ma w sobie coś romantycznego, energię zauroczenia czymś absolutnie nowym. Przypomniała mi o pierwszych intensywnych odkryciach muzycznych: skopiowanej kasecie Molesty czy składankach Volta. 
Jak słuchasz pierwszej płyty Wu-Tangu, to ona ma w sobie to coś, co miał też „Orient”. Kolejna ich płyta już tego nie ma, tak jak „Sen”, drugie płyty mają inne zalety. 

No bo nie można cały czas odkrywać koła. Zastanawia mnie jednak jedna rzecz: jako Syny wytworzyliście sobie rozpoznawalną tożsamość, a na jej bazie zbudowaliście kompletne uniwersum. Czy to nie ciąży? Ja na przykład odczytałem zwrot w kierunku brytyjskich, tanecznych brzmień jak odwrót od synowskiego świata. Czujesz, że on cię ogranicza?
W ogóle nie. Co prawda nosimy synowskie stygmaty, ale ja po prostu robię swoje. Klisze, które sobie wytworzyliśmy, nie muszą mnie ograniczać przy kolejnych rzeczach. W przyszłość patrzę z ciekawością: co tym razem nam wyjdzie? Przecież Syny mogą wszystko.

Ale nadal planujesz eksplorowanie nowego kierunku?
Wciąż mam głód robienia muzyki, która opowiada coś bez pomocy słów. To jest więc mój drugi tor, to osobna jazda, którą chcę uskuteczniać i występować z nią na żywo. Ma to wpływ na powstawanie pozostałych projektów.

Pamiętam, że materiał z „Grudy” sprawdzał się umiarkowanie jako baza występu na żywo. Trafiłem raz na twój koncert w łódzkim Domu, ludzie gadali, pili browary. Tymczasem nowy materiał trudniej zbyć, bo angażuje twoją uwagę w stu procentach.
Jak grałem ten materiał, to widziałem, że słuchacze wchodzą w niego inaczej: może nie w trybie tanecznym, bardziej hipnotycznym.

Nie chciałbyś, żeby tę epkę traktowano jak materiał taneczny?
Ma na tyle intensywny i powtarzalny rytm, że spokojnie sprawdziłaby się o drugiej w nocy na Jasnej. Raz nawet zagrałem to w trakcie setu didżejskiego i sprawdziło się. To spora satysfakcja, że po latach poruszania ludzką wyobraźnią w końcu jestem też w stanie wprawić ciała w ruch.

Ciała dobrze reagują na bas, a ty operujesz niskimi tonami perfekcyjnie, czasami brawurowo. Uwielbiam te ewoluujące faktury, przejścia od chropowacizny do gładkiego, głębinowego brzmienia. Ta zmiennokształtność jest bardzo organiczna.
Jaram się muzyką basową i chciałbym, żeby grała na jak najlepszych soundsystemach. Szczęśliwie w Polsce coraz więcej osób uskutecznia kulturę soundsystemową, a kluby coraz bardziej dbają o nagłośnienie, tak by muza działała na wszystkich polach. Lubię bas po prostu!

Mocarny soundsystem zawsze zapewnia Unsound, przez to koncerty zaprzyjaźnionego z nimi Kevina Martina zyskują fizyczny wymiar. Gdy słuchałem King Midas Sound, miałem wrażenie obcowania ze wzburzonym oceanem.

1988 (Przemysław Jankowiak)

Pochodzący ze Szczecina, mieszkający w Trójmieście producent muzyczny. Wraz z Robertem Piernikowskim tworzy duet Syny, reprezentuje wytwórnię Latarnia, której jest współzałożycielem. Współpracował m.in. z zespołem Lotto, Włodim, Rosalie i Pezetem.

On jest megaradykałem, pod względem intensywności i głośności. To totalnie na mnie działa i zawsze, gdy on gra, to z zatyczkami w uszach wbijam pod scenę, gdzie stoją ampegi – dodatkowe piece basowe. Mocne przeżycie, za które go szanuję. Ale swoich rzeczy nie chciałbym grać tak radykalnie głośno, bo jednak lubię też pewną subtelność. To wymaga pewnego wyczucia i wypośrodkowania namacalności i przyjemności.

A gdzie usłyszysz najlepsze basy w Polsce? I jak rozpoznać dobry soundsystem?
Festiwale typu Unsound, Up To Date, Nowa Muzyka, kluby takie jak Fomo, 999, czy nawet mniejsze, jak Ziemia – wszystkie te miejsca, które stawiają na muzykę elektroniczną, raczej dbają o dobry soundsystem. Do Pogłosu czasem zawita Jah Love Soundsystem, kiedyś zrobiliśmy wydarzenie z nimi, to było masywne doznanie. Niemniej nadal najlepsze brzmienie, jakiego doznałem na żywo, to niemieckie festiwale Garbicz i Fusion. To jest obłęd, doświadczenie z gatunku tych niewytłumaczalnych, polecam się wybrać – bo to zmienia perspektywę.

Pogadajmy o przyszłości. Rozumiem, że do Warszawy trafiłeś z powodu coraz większego zaangażowania w polską scenę hiphopową. Twoje bity pojawiały się na płytach Włodiego, Jetlagz, Pezeta.
Na pewno do przeprowadzki nie skłoniły mnie świeże powietrze i przyroda. Faktycznie, ostatnio zbyt często kursowałem między Gdynią a Warszawą, miałem dość życia w rozkroku. A co by nie mówić o zaletach pracy zdalnej, to przy muzyce najlepiej sprawdza się kontakt twarzą w twarz.

W innych wywiadach zapowiadałeś już, że jesienią wydasz swoją płytę producencką. Domyślam się, że znalazłeś dla niej inny dom niż Latarnia, oficyna, którą współprowadzisz z Wojtkiem Krasowskim?
No tak, podpisałem kontrakt z dużą rapową wytwórnią.

W jaki sposób różni się współpraca z dużą wytwórnią od ogarniania własnej działalności w małej Latarni?
Przede wszystkim taka wytwórnia zapewnia wsparcie finansowe. Nigdy wcześniej nie miałem takiego komfortu, bo Latarnia całą gotówkę od razu inwestowała w tłoczenie nowych płyt. Nie dysponowaliśmy budżetem, który pozwoliłby na spokojną pracę nad płytą, teledyski. W dużej wytwórni dostałem zaliczkę, budżet na nagranie płyty, starczy mi nawet na życie przez chwilę, co w sytuacji pandemii jest zbawienne; mogę też korzystać z ich studia. Chociaż pracuję głównie u siebie, na swoich paczkach, to po każdej wizycie w studiu jestem w stanie dużo więcej wychwycić. Mam też do dyspozycji realizatora, ale póki co dobrze radzę sobie samodzielnie. 

Fajnie, że dostrzegli też w tobie potencjał komercyjny, bo to przecież nie jakaś fundacja na rzecz dobrego hip-hopu, tylko firma. Jest to także ciekawy sygnał: popularność hip-hopu jest tak olbrzymia, że nawet nisza w jego obrębie daje szansę na jakieś zarobki.
Bardzo długo uznawano nas za bardzo niszowy zespół, choć od dawna dochodziły do nas też pozytywne sygnały i opinie ze środowiska hiphopowego. Filip Kalinowski napisał niedawno tekst, że w środowisku wzrasta tolerancja na „dziwność”. Chociaż nie lubię tego słowa i nie uważam, byśmy byli dziwni, obserwuję większą otwartość na historie takie jak nasza.

W efekcie wytwórnie wydają więcej i chętniej, ze świadomością, że na przebojach zarobią, a na mniejszych projektach – nie wtopią. Ale nie jest też tak, że ja i Robert (Piernikowski – przyp. red.) zbijamy kokosy na naszej działalności. Może byłbym w stanie żyć z Synów, ale chyba nie chciałbym.

Czemu?
To nie takie proste, choć gramy już sporo koncertów, wciąż nie wyciągamy z nich gotówki wystarczającej na komfortowe życie. Sporo dochodu ładujemy w sam projekt, dbamy w nim o wiele rzeczy, a to wymaga wkładu finansowego.

To oczywiście zależy od waszego poziomu komfortu.
No tak... tylko czasami jest naprawdę ciężko. Gdybym nie pracował przy okazji jako grafik, byłoby słabo. Ale muzycznie na pewno nasza sytuacja jest lepsza niż wielu naszych znajomych, którzy nie grają hip-hopu. Mam wrażenie, że spora w tym zasługa hasła: „Kupujcie polskie rap płyty”. Środowisko ma to mocno wdrukowane, szczególnie starsi słuchacze, którzy na luzie wydają kasę na płyty, płacą za koncerty.

Młodsi o dziwo też, spotkałem kiedyś takiego sprzedawcę w Żabce. Odbierałem stamtąd paczkę z płytą, bo jakiś czas temu na powrót wkręciło mnie kolekcjonowanie płyt. Sympatyczny sprzedawca – młody chłopak, miał ze dwadzieścia lat i szczerą twarz – rozkminił, co znajduje się w paczce, a potem z rozmarzeniem opowiadał mi o płytach, na które oszczędza: winylowych reedycjach albumów O.S.T.R. czy Tedego. Jakoś mnie to rozczuliło, bo zbieractwo jest tak straszliwie niepraktyczne. To miło, że ktoś jeszcze się tym para. Wróćmy jednak do twojej płyty, jak dobrałeś gości?
Zrobiłem wyczerpujący risercz i przeleciałem polski hip-hop od lewej do prawej strony. Słuchałem dziwnych podcastów, wywiadów, oglądałem fristajlowe bitwy, Rap Nokaut. Zadziałało to na mnie mobilizująco i trzeźwiąco.

Co najgorszego zobaczyłeś?
Zdecydowanie najbardziej fatalna była bitwa fristajlowa dwóch dziewczyn, z których jedna nosiła ksywkę Gruba. Generalnie Rap Nokaut ma taką formułę, że MC’s jadą po swoich matkach. No i nie jest to takie spontaniczne, zawodnicy mają już wcześniej przygotowane teksty, obelgi. Sytuacja więc wygląda tak: jeśli nawijają dwie kobiety, z których jedna jest trochę grubsza, a druga trochę szczuplejsza, to wiadomo, że ta szczuplejsza powie o tej grubszej, że jest gruba, rzuci w nią burgerem i tak dalej. Koszmar.

Poza kiepskimi fristajlami, co cię jeszcze denerwuje w polskim rapie?
Wbrew dominującym głosom nie jest to szowinizm czy za duża ilość testoronu. Oczywiście mam z tym duży problem i raczej nie słucham takiego rapu, ale też wiem, z czego się to bierze. Jeśli MC’s mają słuchaczy i słuchaczki, którzy przychylnie reagują na takie treści, to dają im ich więcej. Poza tym raperzy często wywodzą się z określonych środowisk, gdzie takie zachowania i poglądy są na porządku dziennym. Głównie jednak chodzi mi o to, że ten klimat był tu obecny od zawsze i jako słuchaczowi polskiego rapu – od dziecka – nie wydaje mi się on niczym zaskakującym.

Rozumiem, choć jakoś wzbraniam się przed zwaleniem całej winy na trudne środowisko, złe korzenie i tak dalej. Raperzy z dobrych domów też nienawidzą kobiet, ostatnio sporo seksistowskich wersów przedstawił skądinąd sympatyczny Mata. Jego ulubieniec Tede też nie stroni od szowinizmu. 
Sporo o tym ostatnio myślałem i masz rację, to nie jest proste. Na pewno działa tu synergia słuchacza i twórcy. Byłem ostatnio na festiwalu rapowym w Płocku i widziałem to na żywo: raper nawija o dupach, tak zwane dupy się tym jarają, krążą przy backstage’ach, potem chłopaki traktują je przedmiotowo, a MC’s robią o tym nowe numery. Zamknięte koło i nieważne, czy jesteś z dobrego domu czy nie – wbrew pozorom to właśnie w tak zwanych dobrych domach często hoduje się takie potwory. Znam wielu uliczników, którzy bardzo szanują kobiety, i znam wielu z „dobrych rodzin”, którzy nadużywają słowa „dupa” i ślinią się za każdym razem, kiedy widzą dziewczynę.

Mimo wszystko szkoda mi tej muzyki, bo mam do niej wielki sentyment. Ale mam też swoje lata, małą córkę, nie chce mi się słuchać, jak ktoś robi hajs na seksizmie, homofobii czy beztroskiej głupocie innego sortu.
Przyznam, że nigdy nie miałem głębszej refleksji na ten temat, ale teraz, gdy wszedłem w środowisko hiphopowe, mocniej widzę, że to faktycznie jest poważne.

Pewnie awansując do pierwszej ligi rapowej, będziesz się spotykał z tym zjawiskiem częściej i częściej będziesz musiał sobie odpowiadać na pytanie o to, czy chcesz być tego częścią, czy chcesz współpracować z ludźmi, którzy zarabiają na demonstracyjnym braku szacunku dla podstawowych wartości, i nie mówię tu o Bogu, honorze i ojczyźnie.
Nie patrzę na to jak na grę, po prostu chcę zrobić płytę, zaprosiłem ludzi, których szanuję, choć niektórzy mieli pewnie słabsze momenty w swoich dyskografiach. Z większością się znamy, ale na pewno nie na tyle dobrze, żebym zgłębiał w stu procentach ich poglądy na życie. Nie obchodzi mnie środowisko, ja wokół siebie wytwarzam swoje własne.

Wróćmy zatem do tego, co cię najbardziej irytuje w polskim hip-hopie. Bo jeśli nie seksizm i materializm, to...
Perfidne powielanie wzorców ze Stanów. Oczywiście i w latach 90. powielało się wzorce amerykańskie czy francuskie, przez naiwność i pewną nieudolność ta muzyka zyskiwała jednak inny wymiar. Brak profesjonalizmu owocował jakąś magią. Taka pierwsza Molesta to po prostu polski klasyk, mimo wszystkich niedociągnięć. Teraz wszystko się sprofesjonalizowało, tu i w Stanach stosujemy te same patenty, działamy na tym samym sprzęcie i oprogramowaniu, przez to kalki stają się bardziej karygodne, a bity są pozbawione swojskiego sznytu. To znaczy masz tu w cholerę dobrych producentów, też takich, którzy kopiują amerykańskie patenty z luzem i pomysłem, ale dominuje tendencja do ujednolicania brzmienia. Można wyłapać ciekawe produkcje, ale całość zlewa mi się w jakąś bezosobową magmę.

Czyli nie oglądasz tutoriali?
Nie, to znaczy czasami obczajam takie ściśle techniczne rzeczy typu: jak sprawić, żeby twój bas zatrząsł. Ale nie patrzę, jak ułożyć bit, pociąć sampel, nie korzystam z paczek gotowych sampli, co jest dla mnie karygodne. Weźmy przypadek Maty, który złożył płytę w całości z type beatów kupionych na YouTubie czy gdzieś tam. I tak bit do „Patointeligencji” został kupiony od internetowego producenta, a ten gość z kolei przewodni motyw w tym numerze kupił sobie z paczki w Splice. Znak czasów: raper kupuje sobie type beats od anonimowego producenta i w sumie ma w dupie oryginalność czy poziom napracowania się nad nim. Nie mam o to pretensji do Maty, bo to dla niego był po prostu podkład, to producenci rzemieślnicy psują rynek bitami za kilka dolarów, wysyłając te swoje śmieszne paczuszki z setkami randomowych bitów raperom. Później raperzy nas traktują właśnie jak podkład, bity to dla nich zwykłe narzędzie. A ja nie chcę dawać narzędzia raperowi, chcę z nim zdziałać wspólną sztukę, rozkminić numer od podstaw.

A raperzy?
fot. Piotr Pytelfot. Piotr Pytelfot. Piotr Pytelfot. Piotr PytelTa sama historia, choć język polski gwarantuje większą odrębność. Przy czym wspólnota języka skutkuje też tym, że gdy jeden koleś zaczyna coś robić, od razu podąża za nim pięćdziesięciu innych. Naprawdę nie chcę wyjść na marudę, ale współczesny hip-hop odbieram jako monotonną masę. W sumie uważam się za otwartego gościa, ale naprawdę niedużo rzeczy mnie zaskakuje albo dużo zaskakujących rzeczy ginie w tej masie.

Może trochę pozytywu w negatywnym świecie?
Okej, to pewnie wiele osób zdziwi, ale ostatnio odpaliłem sobie Young Igiego i znalazłem u niego jakiś naturalny luz, który inni muszą pozorować. Nie wszystkie jego teksty mi siedzą, zdarza mu się przegiąć z hołdami dla konsumpcjonizmu, co mnie nie rusza, ale w kwestii melodii, flow i w składaniu słów ma więcej luzu niż połowa polskiej sceny. Mimo że to niemal jeden do jeden wzorce ze Stanów, które przed chwilą pocisnąłem.

Zapraszasz go?
Korcą mnie takie akcje, lubię testować nieoczywiste rozwiązania. Musiałby się sprawdzić na moich warunkach. Bo na mojej płycie ja stawiam warunki, ja jestem gospodarzem. Na pewno chciałbym, żeby goście powychodzili ze swoich stref komfortu, żebyśmy razem zrobili coś wyjątkowego zarówno dla nich, jak i dla mnie.

Jak to działa technicznie? Wysyłasz paczkę bitów do wyboru i czekasz na reakcję delikwenta?
Jak wspomniałem, nie jestem paczkowcem, próbuję przygotować coś pod konkretnego zawodnika i zawsze robię to po swojemu. 

I jakie są reakcje?
Często jest od razu podjarka, ale zdarza się, że raperzy mają problem z moimi bitami. Czasami podziałka rytmiczna ich myli albo moje dziwne dźwięki wybijają ich z rytmu.

W sumie to dziwne, bo kiedyś te bity uznano by za klasyczne po prostu. Rytmicznie nie różnią się od Dilli, Wu-Tangu.
Problemem jest gęstość moich bitów, niektóre równie dobrze funkcjonowałyby i bez nawijki. Dlatego też swego czasu nauczyłem się dawać raperom – i raperkom, wokalistkom – więcej miejsca na bitach, przynajmniej na początku. To zmieniło też mój sposób pracy, bo teraz wysyłam proste pętle, a dopiero potem je aranżuję i remiksuję. Z Robertem to działało inaczej, bo on wbijał się nawet w najgęstsze bity, takie, w których raper teoretycznie nie może odnaleźć żadnej przestrzeni dla siebie. Dla przykładu w „Babci” melodia wchodzi w rejestry wokalu, co znacznie utrudniło miks, ale jakoś się udało, pewnie też dlatego, że Robert również jest producentem i szuka rozwiązań zamiast wybrzydzać. Niektórzy nie są już tak tolerancyjni...

Zakończmy mocnym akcentem. Niedawno na swoim fejsie pisałeś tak: „Jak bez sensu muszą się czuć w obliczu takiej pandemii ci wszyscy hedonistyczni rap materialiści obwieszeni na co dzień złotem i drogimi ciuchami? Ja sam nagle poczułem pustkę, jakby ta cała muza przestała być istotna dla świata, bo są jednak ważniejsze rzeczy, mimo że dla mnie to prawie cały świat. Ciekawe czy to spowoduje jakąś głębszą refleksję w środowisku”. Myślisz, że szykuje się nam jakaś rewolucja?
Nie chcę się bawić w proroka, to była luźna rozkmina. Ostatnio rozmawiałem z Robertem o tym, że w obecnej sytuacji szuka się w muzyce jakiejś głębi, a rzeczy płytkie wypadają jeszcze bardziej odpychająco, wręcz komicznie w obliczu takiej tragedii. Stąd ta refleksja. Ja nie wiem, czy ludzie, którzy kalkulują i robią taką muzę, coś poczuli, to indywidualna kwestia. Może to nimi zatrzęsie, ale ludzie chciwi i głupi zawsze znajdą powód, żeby nas zniesmaczyć.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)