Kolonizacja. Wielkie ideały, niesienie cywilizacji zacofanym nieszczęśnikom, podniosłe deklaracje. Wszyscy wiemy, jak to wyglądało w terenie. Podczas pobytu na placówce w Wolnym Państwie Kongo pewien brytyjski dyplomata prowadził dziennik. Kilka wyimków: „Spisałem wiele zeznań tubylców… Są okrutnie batożeni, gdy spóźnią się z dostawami [kauczuku]… Bardzo zmęczony”, „16 spętanych mężczyzn, kobiet i dzieci z wioski Mboye w pobliżu miasta. Ohydne. Mężczyzn zamknięto w więzieniu, na moją interwencję wypuszczono dzieci. Ohydny, ohydny, haniebny system”. I tak dalej. Belgijski urzędnik kolonialny z kolei pisał tak: „Po co tu przybyliśmy? Żeby «cywilizować» w imieniu rozpadającej się cywilizacji, która już nie wierzy w samą siebie?”.
Błąd w tłumaczeniu wzniosłych ideałów na kolonialną praktykę to też temat „Chocolats Belges”, mrocznego słuchowiska o tragedii Wolnego Państwa Kongo przygotowanego przez Czarnego Latawca, Wojciecha Kucharczyka i Michała Turowskiego (występuje jako Gazawat). Na okładce znalazło się zdjęcie z czekoladowymi łapkami ułożonymi w smakowitej koncentrycznej aranżacji. To ostatni moment oddechu i ironicznego dystansu, dalej jest sam mrok. Na końcu zaś czeka pytanie: po co kolejny raz opowiadać tę historię w 2017 roku? I czy autorzy słuchowiska mieli pomysł na jej opowiedzenie?
Dość łatwo odpowiedzieć sobie na pytanie „po co”. Kongo uwiodło już przecież wielu artystów. Historia kolonializmu, przemocy, szaleństwa, pychy i nieudolności Zachodu – jak można się temu oprzeć? Już samo „Jądro ciemności”, niemalże literacki reportaż napisany w oparciu o kilkumiesięczny pobyt Conrada w Wolnym Państwie Kongo, doczekał się niezliczonych nawiązań i remiksów, niedawno choćby w postaci gry komputerowej „Spec Ops: The Line”. Również w branży muzyki elektronicznej w ciągu ostatnich kilku lat mieliśmy co najmniej dwie płyty poświęcone Kongu, „The Swedish Congo Record” Pedera Mannerfelta i „A U R O R Ę” Bena Frosta. Co prawda każdy artysta opowiada o innym okresie – Mannerfelt o okresie kolonialnym, a Frost o przerażającym pokłosiu wielkiej wojny afrykańskiej z lat 1997-2003 – co naturalnie utrudnia bezpośrednie porównanie z „Chocolats Belges”, ale z drugiej strony cała trylogia pozwala zorientować się, co zachodni muzycy wydobywają z dziejów tego olbrzymiego kraju i w jaki sposób przepracowują jego historię.
Album Mannerfelta jest zdecydowanie najciekawszy i najbardziej stymulujący ze wszystkich trzech. Szwedzki producent, związany między innymi z Fever Ray, za pomocą syntezatorów odtwarza nagrania terenowe z lat 30. dokumentujące muzykę plemion, między innymi kongijskich Tutsi zasiedlających okolice Wielkich Jezior Afrykańskich.
Jednak „Swedish Congo Record” to nie tylko efektowny pomysł i popis umiejętności Mannerfelta, ale też album niosący solidny ładunek emocjonalny i intelektualny. Po pierwsze, każe on zapytać o rolę europejskiej antropologii w kształtowaniu plemiennych tożsamości ludów Konga, tak ważnych dla zrozumienia skomplikowanej historii tego kraju. Plemienność miała przecież kluczowe znaczenie tak dla paranoiczno-kleptokratycznych rządów Mobutu, jak dla późniejszej wielkiej wojny afrykańskiej zapoczątkowanej przez ludobójstwo w Rwandzie. Tymczasem przed kolonizacją Afryki tożsamości plemienne przenikały się dość płynnie, a choć niewątpliwie istniały, to pewność pewnego belgijskiego polityka twierdzącego, że „plemiona są od siebie niezależne i zachowują swoją autonomię”, nie miała podstaw. Sytuacja zmieniła się dopiero, gdy metropolia wysłała na kontynent dziesiątki badaczy i etnografów, którzy zbierali ślady lokalnych kultur, między innymi takie, jak nagrania tradycyjnych tańców ludowych, a następne katalogowali je i układali wedle sztywnej taksonomii. Efektem ich pracy była między innymi „Encyklopedia ras czarnych”, olbrzymie dzieło, które funkcjonowało na zasadzie samospełniającej się przepowiedni. Jeśli czarne dzieci uczyły się w szkołach misyjnych, że należą do ludu Bangala, faktycznie zaczynały czuć, że do niego należą. Jeśli najpierw Niemcy, a potem Belgowie uznali, że Tutsi lepiej nadają się do rządzenia Rwandą, miejscowi również zaczynali w to wierzyć.
„Swedish Congo Record” uwodzi nie tylko sprytem, ale też czystą fizycznością niesioną przez muzykę i taniec. Ma to oczywiście wymiar eskapistyczny, ale Kongo potrzebuje tej fantazji o popie, sugestywnym tańcu i dobrych ciuchach – działa ona tak mocno, że ucieleśniła się w osobnej subkulturze, La Sape, czyli Stowarzyszeniu Birbantów i Elegantów – przeciwwadze dla „jądra ciemności”. Mannerfelt bardzo silnie wygrywa ten akcent desperackiej radości w obliczu katastrofy – i to właśnie z tego pragnienia bierze się moc albumu.
Również Ben Frost stawia na fizyczność, ale raczej w postaci fangi w ryj niż zmysłowego ruchu bioder. Trudno zresztą spodziewać się czego innego, zważywszy na to, że Frost część albumu nagrał w Gomie, w prowincji Kiwu Północne, gdzie od lat tli się skomplikowany konflikt angażujący niezliczoną ilość bojówek. Choć teoretycznie wojna między Kongiem a Rwandą i Ugandą zakończyła się w 2003 roku, to jeszcze w 2007 roku co miesiąc we wschodnim Kongu ginęło 45 tysięcy osób. Nawet dziś nie jest tam bezpiecznie, a pozbawionym państwowości terytorium interesują się również najnowsi barbarzyńcy. W 2015 roku we wschodnim Kongu odnotowano działalność skautów Państwa Islamskiego, a zaledwie rok wcześniej wściekły tłum ukamieniował i zjadł mężczyznę podejrzewanego o związki z dżihadystami.
Frost znalazł się w Gomie dzięki uprzejmości artysty wizualnego Richarda Mossa, filmującego enklawy uzbrojonych rebeliantów, i tak samo jak on znalazł dla siebie medium pozwalające złapać atmosferę konfliktu w odległym, zapomnianym przez Zachód miejscu. O ile Mossowi posłużyła do tego specjalna taśma filmowa wyprodukowana na potrzeby amerykańskiej armii, Frosta zainspirowała technologia zupełnie lokalna – soundsystemy zmontowane z tanich chińskich głośników i olbrzymich wież stereo podpiętych pod generatory z silnikami diesla. Te huczały tak przerażająco, że żeby je zagłuszyć, lokalsi podkręcali głośność na maksa, nasycając muzykę przesterem. Tę samą intensywność Frost nadał także swojej płycie, przesterowane i chropowate dźwięki atakują, chwytają za gardło i duszą. Nie da się od tego uciec, tak jakby Frost chciał za wszelką cenę utrzymać uwagę słuchacza na Kongu. Równocześnie od czasu do czasu panika i strach są tutaj wypierane przez euforię, o czym sam Frost mówił w jednym z wywiadów: „Ta płyta opowiada o rozchodzeniu się światła… o promieniowaniu i o walce z ciemnością”.
Jak ma się „Chocolats Belges” do tych dwóch albumów? Niestety rozczarowująco. Przed pierwszym odsłuchem spróbowałem przewidzieć, jak zabrzmi płyta. Na kartce napisałem kilka haseł: „przetworzone śpiewy i głosy, duszna i parna atmosfera, jądro ciemności, złość, mgła”. Niewiele się pomyliłem. I nie chodzi o to, że nie ma w tym słuchowisku intrygujących dźwięków czy efektownych zagrywek – już w pierwszej części za komentarz do świadectwa niewybaczalnej przemocy w stosunku do krajowców służy dynamiczny i zrytmizowany hałas stawiający włosy na sztorc. Ale tę samą historię opowiedziano już w dokładnie ten sam sposób: w książkach (na przykład „Duch króla Leopolda” Adama Hochshilda lub „Wytępić całe to bydło” Svena Lindqvista) czy w filmach dokumentalnych cytowanych zresztą przez Biedotę, Czarnego i Kucharczyka. Niestety na ich tle „Chocolats Belges” nie wyróżnia się niczym szczególnym, być może ze względu na brak osobistej stawki – Hochschild napisał „Ducha” zdumiony tym, że o tragedii Wolnego Państwa Kongo nie pamięta się nawet w Belgii, a Lindqvist przez wiele lat obsesyjnie czytał „Jądro ciemności” Conrada – lub, co gorsza, ze względu na brak oryginalnego pomysłu na to, jak przekuć własne oburzenie w muzyczną formę.
Oczywiście mam świadomość, że brzmię jak ten prosty urzędnik z Witebska pytający Chagalla: „Dlaczego krowa jest zielona i dlaczego dom lata na niebie, no dlaczego? Jaki ma to związek z Marksem i Engelsem?”, ale jednak trudno nie mieć wrażenia, że jeśli pod dźwiękowe tło słuchowiska podłożyć dowolną relację z innego pola walki, pasowałaby ona równie dobrze. W tej sytuacji szczególnej wagi w słuchowisku nabiera słowo, obecne nie tylko w samplowanych relacjach, ale też w długich opisowych tytułach zaczerpniętych z Wikipedii. Niestety i tu widać niedociągnięcia i uproszczenia, na przykład w kwestii rąk. To zasadniczo temat przewodni słuchowiska i jeden z najbardziej znanych przykładów bestialstwa kolonialnego państwa króla Belgów, Leopolda II.
W ostatniej dekadzie XIX wieku, odkąd w Europie zapanował boom na kauczuk, Kongo stało się głównym eksporterem gumy. Do portów Europy Zachodniej przypływały wówczas setki transportów z dżungli. W drogę powrotną statki wypływały z pustymi ładowniami, ewentualnie z zapasem broni i nabojów. Czym więc płacono krajowcom? Zagadka miała proste rozwiązanie: niczym. Leopold II potęgę finansową swojego dominium zbudował na niewolniczej pracy i na dyscyplinie wymierzanej biczem z hipopotamowej skóry, chicotte. Albo bardziej klasycznie: na strachu przed kulką w łeb. Za pobór podatku kauczukowego odpowiadała Force Publique lub, poza Dominium Korony, uzbrojeni strażnicy, tak zwani sentries. W obu przypadkach krajowcy – źle uzbrojeni i niezdyscyplinowani. Nieufni administratorzy sądząc, że poborcy podatkowi marnują amunicję na polowaniach, żądali dowodów na to, że kule wykorzystano we właściwy sposób, więc czarni funkcjonariusze zaczęli odcinać ofiarom dłonie i wędzić je na ogniu. Opowieść snuta w tytułach układa się w historię metamorfozy tychże uciętych i uwędzonych dłoni w walutę służącą do regulowania długów powstałych w wyniku niewypełnienia kwot kauczuku. Trudno jednak zrozumieć racjonalność tego ruchu: naprawdę mamy przyjąć, że we wściekle merkantylistycznym prywatnym państwie Leopolda inspektorzy od kauczuku wierzyli w cudowną transmutację ciała w gumę?
Szkoda też, że autorzy nie sproblematyzowali motywacji Leopolda. „Korzenie zła tkwiły w tym, że rząd Konga był przede wszystkim trustem handlowym” – czytamy. To, że Leopoldowi zależało na kasie, nie ulega wątpliwości, ale czy mamy pewność, że nie motywowało go nic innego? W ciekawym reportażu o końcowym okresie rządów Mobutu „In the Footsteps of Mr Kurtz” (Śladami pana Kurtza) Michela Wrong dopuszcza też inny punkt widzenia: Leopold chciał dzięki kolonii awansować do pierwszej ligi w Europie. Być może nacjonalistyczne iluzje mogłyby być ciekawszym i bardziej adekwatnym wobec 2017 roku punktem wyjścia do snucia opowieści o Wolnym Państwie Kongo?
Jednak to nie brak oryginalności w treści czy formie najbardziej mnie tu uwiera, lecz to, że autorzy dość bezrefleksyjnie zawierzają słowu w roli nośnika informacji i emocji. No bo chyba w tym słuchowisku chodzi o to, żeby człowiek się czegoś o Wolnym Państwie Kongo dowiedział, a potem się tym wkurzył? Kwestia nie tylko w tym, że słowa lepiej bronią się na papierze, bo da się ich tam zmieścić więcej i ułożyć przemyślniej. Gorzej, że autorzy „Chocolats Belges” uciekają od lekcji Josepha Conrada: słowa to słowa, same znaczą niewiele.
W „Jądrze ciemności” Marlow ma popłynąć w górę rzeki, żeby sprowadzić Kurtza, tajemniczego agenta, który od pewnego czasu nie kontaktuje się ze stacją centralną, być może z powodu choroby. Kurtz to niezwykle skuteczny agent, przysyła dyrektorowi stacji tyle kości słoniowej, co wszyscy pozostali, ale pracownicy kompanii plotkują o jego nietypowym zachowaniu: skłonności do agresji, niezdrowej fascynacji krajowcami, prawdopodobnym kanibalizmie.
Kucharczyk/Czarny Latawiec/Gazawat,
„Chocolats Belges”,
Mozdok 2017Choć we wszystkich placówkach wiadomo o okrucieństwie Kurtza, sama wiedza nie wystarcza nikomu nawet do kiwnięcia palcem. W tej sprawie niektórymi kierują względy merkantylne: dyrektor stacji centralnej wpierw zatapia parowiec, którym Marlow miał płynąć w górę Konga, żeby ratować Kurtza, a potem celowo opóźnia dostawę nitów do naprawy statku, żeby dostawy kości słoniowej jeszcze przez chwilę spływały.
Sam Marlow, gdy dobija się już do placówki Kurtza i widzi osławione głowy „buntowników” wbite na pale, też nie widzi sensu w upublicznianiu krwawego dorobku „wielkiego człowieka”. W Brukseli wprawdzie przekazuje koledze Kurtza i redaktorowi poważnego dziennika raport agenta o „tępieniu dzikich obyczajów”, ale przedtem rozważnie odrywa podsumowujący całość dopisek: „Wytępić całe to bydło!”. Tak samo oszukuje narzeczoną Kurtza chcącą widzieć w nim ideał humanizmu. Czemu to robi? Zapewne po to, by Europa nadal mogła śnić swój sen o brzemieniu białego człowieka. Skoro słowa i tak nie zmieniłyby praktyki kolonizatorów, po co w ogóle ich używać?
Oczywiście słowa nie są aż tak bezsilne, jednak aby były skuteczne, potrzebują towarzystwa. Nastroju społecznego, rzeczników w postaci aktywistów czy polityków. Dla artystów też są ważne, ale raczej jako punkt wyjścia niż cel. Żeby poruszały, trzeba je przetworzyć przez wrażliwość i doświadczenie, nadać im odpowiedniego kształtu albo w ogóle rozpuścić w formie. Dlatego płyty takie jak „A U R O R A” czy „Swedish Congo Record” mają moc rażenia. I dlatego „Chocolats Belges”, słuchowisko, które za bardzo zawierzyło słowu, pozostawia obojętnym.