Zacznijmy od spraw bezdyskusyjnych. W tym roku rodzimym hiphopowcom trudno będzie przebić poziom bitów z „Orientu” Synów. Etamski, który tutaj występuje pod nieco niefortunną ksywą 88, wykonał nieprawdopodobną robotę. Czasem jego muzyka przywodzi na myśl minimalistyczne ścieżki dźwiękowe do horrorów Johna Carpentera. W „Intrze” krótkie syntezatorowe frazy nawarstwiają się i tworzą gęstą siwą mgłę, w której czai się jakiś mrok. Jego dźwiękowym ekwiwalentem jest głębinowy bas stale fedrujący gdzieś pod powierzchnią. Innym oczywistym punktem odniesienia stają się brudne bity RZA z Wu-Tang Clanu, tym bardziej oczywistym, że sam 88 przywołuje muzykę Clanu w „Dieslu”. Bywa też bardziej eksperymentalnie i abstrakcyjnie. W „Suple” punktowy bas zamiast podporządkować się budowaniu groove’u, szaleje gdzieś w panoramie stereo, zmyla ślady i ściemnia. W refrenie cząstki wokalu wpadają do wielkiego zderzacza, który scala je w ułomne melodie, niedające się zanucić i niezmierzające do żadnego konwencjonalnego rozwiązania. Tam, gdzie trzeba, Syny lutują jednak ostro. Taki „Udar” ma żwawy, rozbujany bit, gangsterski i funkowy równocześnie. Obowiązkowa w g-funku pełzająca piszczała tylko to podkreśla. W „Heavy” przesterowany rytm buja tak mocno, że aż dziwne, że nie koziołkuje na dźwiękowych hopkach ustawionych przez chłopaków. W najbardziej przebojowym „Stoję” obsesyjnie powtarzająca się pętla ma jakość wyblakłego obrazu z taśmy VHS. Iluzja jest na tyle mocna, że podczas odsłuchu przed oczami słuchacza niemal pojawiają się białe pasy szumu jak z zajechanej na śmierć kasety z osiedlowej wypożyczalni.
Syny, „Orient”,
Latarnia Records 2015Niewątpliwie do takich bitów nie da się łatwo nawinąć. Bit w „Gonię” jest połamany, rozklekotany, poskładany z nieprzystających elementów: dysonujących akordów, pochmurnych syntetycznych przelotów, anarchizującej sekcji rytmicznej, która zamiast kłaść fundamenty pod bujającą strukturę, wprowadza tyle nieporządku, ile tylko możliwe. Na końcu wszystko się rozwiewa, tak jakby same Syny powoli rozkradały wszystkie składowe kompozycji. Reakcją rymującego Piernikowskiego jest kapitulacja: „Stopy, werble, konie… już was nie dogonię”. Drugi z Synów potyka się tak samo jak bit, łapie i gubi wątek, urywa końcówki wyrazom lub w ogóle milczy. Ale ten chromy styl uwodzi, przyciąga. Także podskórnym poczuciem humoru. We „Wkurwie”, brawurowej wariacji na klasycznie hiphopowy temat, Syny udzielają odpowiedzi na ważkie pytanie postawione kiedyś przez Wzgórze. „Co cię wkurwia? / Chyba wszystko”. To uczucie jak wiadomo ma raczej niewyczerpany potencjał komiczny, który Syny sprawnie wykorzystują. Piernikowski wylewa negatywne emocje związane z „bio-wege żarciem” (a gdzie dieta bezglutenowa?), słabymi bitami na polskich płytach (bez przesady), życiem w ogóle, i naturalnie z hipsterami. „A ty niby taki hippie, co się uśmiecha tańczy jogę i nie lubi Lecha / THC za mało było w dżoincie / Te jebane astany!”.
Ale, ale – zaraz ktoś zapyta – czy nad samym „Orientem” nie wisi to straszliwe widmo, widmo hipsterstwa? W końcu mamy tu dwóch chłopaków – raczej spoza sceny hiphopowej, choć przecież zawsze z nią flirtujących – którzy nagrywają album inspirowany złotym okresem ulicznego polskiego hip hopu. Może i nie słychać tego w bitach, ale w nawijce Piernikowskiego ślady Zip Składu albo zapomnianych składów z pierwszych kaset Volta co rusz wychodzą na światło dzienne. Jest tu więc zarówno niewprawne przeciąganie wyrazów, niewłaściwie rozłożone akcenty, niezgrabności i błędy językowe, jak i żenujące rymy. W „Gonię” samogon z Białegostoku „robi na oku jakieś te… filtry / Zaraz wejdę do / Windy”. To stara szkoła pisania w duchu śmiecho-rapowym, którego mistrzami byli opolanie z załogi Dinal Team / Monitor FM / Chuck D. Fresh / Potentat. Ale Syny to nie pastisz ulicznego rapu, taka ocena byłaby mocno niesprawiedliwa.
Nie jest to też projekt artystowski, zresztą nawet jeśli jest, to co w tym złego? Hip hop stał projektami artystowskimi albo outsiderskimi od samego początku. Legendarni grafficiarze, jak Fab 5 Freddy, łączyli hiphopowy Bronx z artystyczno-punkowym Dolnym Manhattanem. Freddy imprezował z Debbie Harry czy Andym Warholem, a w 1981 roku w słynnym klubie Mudd zorganizował wystawę „Poza słowami” („Beyond Words”), gdzie prace i instalację pokazywali grafficiarze (DONDI) , artyści (Keith Haring) i punki (Alan Vega, Iggy Pop). Freddy promował też pierwsze hiphopowe składy, dla przykładu to dzięki niemu w Klubie 57 zagrał Afrika Bambaataa. Nie tylko nowojorskie punki jarały się hip hopem, fascynację czarną muzyką przeżyli także The Clash, którzy podczas serii występów w Nowym Jorku zaprosili na suport Grandmastera Flasha i jego The Furious Five. Niestety fani The Clash nie wykazali się podobną otwartością co ich idole – hiphopowcy schodzili ze sceny wśród gradu pustych puszek i plwocin. Szkoda by było, gdyby ponad trzydzieści lat potem Syny miały podzielić ten sam los.
Skoro „Orient” to ani pastisz, ani projekt artystowski, to czym właściwie jest ten album? „Orient” w gruncie rzeczy jest widmem, hiphopową transmisją z alternatywnego uniwersum wzorowanego na Polsce końca lat 90. Słychać to choćby w warstwie brzmień, szczególnie w dubowym zwielokrotnieniu wokalu Piernikowskiego. To w ogóle dźwiękowy szlagwort Synów. Ciągnący się długo poskręcany i przesterowany ogon pogłosu kojarzy się z niepokojącymi odgłosami z seansu spirytystycznego – lub zdjęciem boga publikowanym w pulpowych szmatławcach z lat 90. Ten duchowy (a nie uduchowiony) wymiar dubu, ciągle obecny w muzyce Synów, sprawia wrażenie, że Piernik nadaje z innego wymiaru.
Tę widmowość słychać także w tekstach. W „Hitachkamieniach” Piernikowski wciela się ni to w ulicznego rzezimieszka, ni w jego ofiarę. Podwojenie perspektywy będzie znane chyba większości słuchaczy ulicznego rapu, którzy „osiedlowe akcje” znali najczęściej z kaset, a w najlepszym wypadku z drugiej ręki. Gdzie indziej Piernik daje głos postaciom drugiego planu osiedla, dotychczas nieobecnym w ulicznej narracji. „Babcia” to malownicza, z czujem opowiedziana historia starczej paranoi i strachu przed rabunkiem. Mamy tu fantastycznie wplecione realistyczne detale, dzięki którym obraz babcinego mieszkania – z koronką w radiu, matową podłogą „bo nie ma pronto” – staje się wręcz fotorealistyczny, a nawet więcej – 88 zadbał bowiem o to, by słuchacze usłyszeli nawet „szum w aparacie”. Syny rapują też o koncertach, ale w przeciwieństwie do tryumfalistycznych historii o lesie podniesionych rąk czy groupies, słuchacze usłyszą o noszeniu paczek i ogólnej mizerii finansowej. „88, zrób coś, pomóż / W chuj żeś spakował tych kabli / Po co? / Ludzie i tak nie skumają po co”. Na końcu Piernikowski zamienia swój głos w niemal psi skowyt: „Mao, mao, mao / Ciężko!”. Taki to już synowski los.
Album kończy się niesamowitym „Świnoujściem”, migawką z dzieciństwa, z 1993 roku, w którym zatonął prom Jan Heweliusz. Wspomnienia sztormu – niezwykle silnego, bo aż na dwunastym stopniu skali Beauforta – są jednak żywe do dziś: „Ciężko fale biją, biją / Białe bloki płyną, płyną / Brzegi się pianą ślinią” – plastycznie wykorzystuje język Piernikowski. „W radio mówili, że zatonął dziś statek / Morze będzie głębsze od samotnych matek / Łez” – kończy, a 88 umiejętnie rozkręca epicki, nostalgiczny pejzaż dźwiękowy tej tragedii. Gdy syntetyczne chóry, pikanie radarów, niezborne transmisje radiowe cichną, pozostaje puścić „Orient” jeszcze raz.