Takie czasy

Jakub Bożek

Tegoroczny OFF obfitował w piękno i dobro, czasami dla niepoznaki przebrane za zło i brzydotę. To pozwalało nie przejmować się kilkoma nieudanymi koncertami gwiazd

Takie czasy

Jeszcze 2 minuty czytania

Takie czasy

Co ma zrobić festiwal porzucony przez głównego sponsora? Konkurencja jest liczna i żarłoczna. Zdaje się, że każde miasto w Polsce ma już swój własny festiwal. Niedawno do tego grona dołączyła chociażby Łódź, gdzie pod koniec sierpnia wystąpi postpunkowa kapela The Fall, a raczej egotyczny wokalista Mark E. Smith z kilkoma młodziakami, którzy zagrają z nim za wpis w CV.

Strategii na trudne rozstanie jest kilka. Można na przykład się obrazić i pomstować na ministrę kultury, że nie zna się na współczesnej młodzieży i nie chce rzucić kilku złotych na wielkie święto muzyki. Można też zacisnąć zęby i robić swoje, choć z oczywistych przyczyn na mniejszą skalę. To zdaje się droga katowickiego OFF Festivalu, który stracił wsparcie

mBanku. Chociaż rozstanie przeprowadzono cicho i bez awantur, dało się je zauważyć, szczególnie w piątek, kiedy w najcenniejszym czasie antenowym na głównej scenie wystąpili Susanne Sundfør i The Residents. Gdzie tu sens? Może kuratorzy kombinowali tropem chłodniczym? W końcu Sundfør to Norweżka, a The Residents nagrali kiedyś płytę „Eskimo”, koncept album poświęcony niehumanitarnym praktykom Eskimosów – pozostawianiu seniorów na pewne zamarznięcie czy bezlitosnemu pozbawianiu życia noworodków płci żeńskiej. Jeśli faktycznie taki był klucz doboru wykonawców na scenie głównej, to znacznie lepiej sprawdziłoby się po prostu postawienie kilku dodatkowych kurtyn wodnych, bo na The Residents zebrała się tylko garstka najwierniejszych fanów. Zespół zresztą wystawił ich na ciężką próbę, bo zaserwował coś na kształt koktajlu kabaretu – takiego polskiego sortu, z przebierankami i w ogóle – i średnich riffów. Lekcja na przyszłość, nie wszystkie legendy warto wskrzeszać.

Tylko po co przejmować się kilkoma nieudanymi koncertami, skoro tegoroczny OFF obfitował w piękno i dobro, czasami dla niepoznaki przebrane za zło i brzydotę? Jednym z bardziej poruszających momentów pierwszego dnia był występ Kwadrofonika i Adama Struga z ich materiałem z płyty „Requiem ludowe”.

Kameralna, żałobna muzyka zakorzeniona w pieśniach ludowych może i nie jest oczywistym festiwalowym strzałem, ale Strug miodowym, lepkim głosem hipnotyzuje publiczność już od pierwszego lamentu: „Żegnam cię, mój świecie wesoły / Już idę w śmiertelne popioły”. Kwartet ogrywa jego słowa uważnie, gdy trzeba, fortepianistka Emilia Sitarz tłumi struny, żeby zmiękczyć wybrzmiewanie, innym razem – szarpie je palcami, przez co wydobywa na pierwszy plan perkusyjny charakter instrumentu. Muzycy podążają za Strugiem na drodze ku śmierci. Rozżalenie („Nie użyłem rozkoszy w moim młodym lecie”) ilustrują sekwencją schodzących akordów i delikatnymi fakturami rozedrganego wibrafonu. Złość i strach oddają za pomocą grzmiących rytmów, nerwowego pędu potykających się o siebie nut i zgrzytliwych trytonów. Spisywaniu testamentu towarzyszy zaś szuranie rysika po drewnianej powierzchni. Koncert kończy monotonny sygnał nieodbieranego telefonu, wraz z którym słuchacze zostają wręcz przemocą przeniesieni do współczesności. I tak smutne, choć zasadniczo niegroźne, słuchanie ludowych pieśni o żałobnej tematyce staje się bezpośrednią konfrontacją ze śmiertelnością. Brawurowe i przejmujące zakończenie.

OFF w ogóle uzmysławia, jak wartościowa i frapująca jest polska scena okołofolkowa. Fenomenalny występ zaliczyły na przykład dziewczyny z Sutari. Ich „Idzie niedźwiedź” to rozgorączkowany erotyk z obezwładniającą (ale tak dosłownie) burdonową partią skrzypiec: Jest tu miejsce i na grozę, i na podniecenie wywołane opowieściami bardziej doświadczonych kobiet: „A nie bój się, Maniuchna, ty Maniuchna, nie bój / W pierwszą nockę da ci Jasio spokój / Na tę drugą już ci nie daruje / Byś mówiła, że cię nie szanuje / Na tę trzecią już ci gorzej będzie / Bo cię będzie rewidował wszędzie”. Może to jakiś wieczór panieński? W „Kuchennym” Sutari akompaniują sobie mikserem, tarką i deską do krojenia. To kolejny erotyk, tym razem o seksie przedmałżeńskim w czasie dokonanym. Wszystko kończy się źle, w złości Maniuchna życzy kawalerowi, żeby złamał nogę on „albo konik jego”. Szczęśliwie dziewczyny z publicznością rozstają się na zupełnie innej stopie.

Innym odkryciem, zupełnie nieoczekiwanym, jest Lautari, zespół, z tego co wiem, niespokrewniony z Sutari. Trafili chyba na najgorszą porę, bo musieli konkurować z Xiu Xiu odgrywającymi muzykę z „Miasteczka Twin Peaks”. Ciekawe, ile było takich jak ja, zwiedzionych do namiotu ciekawością, pewnych, że zostaną tylko na pięć minut i polecą na gwiazdorów? Jakoś tak się stało, że te pięć minut zamieniło się w całą godzinę. Lautari zagrali pięknie, lekko i całkowicie bez zadęcia. W „Owijaku zapustnym” perkusyjny puls fortepianu i skoczny temat skrzypiec schłodzili krągłym kontrabasem. W drugiej części „Tryptyku” zaprosili do walca za pomocą wirującego tematu fletu, a jedna para gdzieś z przodu nawet podjęła to wyzwanie. Ostatni utwór „Do tego tu domu wstępujemy” – wielkanocna pieśń z Lubelszczyzny – z uczesanej miłej pieśni w połowie zmienia się w coś bardziej zadziornego i hałaśliwego, tak jakby zespół chciał wyprowadzić słuchaczy z krainy łagodności. W sumie i tak sami by z niej wyszli, bo na OFF-ie mnóstwo też było hałasu jak z uciążliwego remontu.

Tytuł najgłośniejszego zespołu tegorocznej edycji na bank zdobyli Sunn O))). Nagroda to medal z ziemniaka od mieszkańców Katowic niemogących się porządnie wyspać przez „buczenie” niosące się po całym mieście. Na żywo Sunn O))) to jednak przede wszystkim dramaturgia. Trzech facetów przebranych w mnisie habity na tle ściany wzmacniaczy i w kłębach siwo-błękitnego dymu. Wydają się wielcy. Więksi niż ludzie, tak samo ich muzyka uszyta na inny rozmiar ucha. Wolna, ciężka, riffy gitar ślizgają się między tonami, a przester zamienia je we wstrząsy sejsmiczne. Choć grają bez perkusji, ich muzyka jest głęboko rytmiczna, czuć to w ciele regularnie obmywanym przez kolejne fale basu. Ich największym atutem jest jednak apokaliptyczny wokal Attili Csihara, brzmiący nisko, huczący, a mimo to niemal pozbawiony cech płci, szczególnie gdy przechodzi w ni to pisk, ni krzyk.

Z drugiej strony Sunn O))) wygrywają koncerty specyficznym poczuciem humoru, a nie wirtuozerią czy poziomem hałasu. W pewnym sensie kpią z metalowych koncertów pełnych wirtuozerskiej techniki, emocjonujących blastów, zaskakujących zwrotów akcji. (Wszystko to można było znaleźć podczas robiącego wrażenie występu Decapitated. Może tylko przydałoby się popracować nad konferansjerką, bo „ojej, jesteście wspaniali, super!” jakoś nie przystoi gladiatorom metalu). Zamiast tego wszystkiego Sunn O))) stawiają na teatralne gesty, zanim wydobędą dźwięk z gitar, dramatycznie unoszą je do góry w najbardziej pozerski rockowy sposób. No i ten cały sztafaż: habity, metry sześcienne sztucznej mgły, mistyczne światła. Zresztą naprawdę trudno się nie roześmiać, gdy w połowie koncertu Csihar pojawia się w połyskliwej płytowej zbroi z kolczastą koroną i zaczyna ostrzeliwać publiczność promieniami z rękawic.

Przebrania, światła, cekiny są też domeną The Sun Ra Arkestry. Z tym że na żywo to rewers Sunn O))), równie teatralny, ale tu manieryczność zastępuje radość ekspresji, wirtuozeria i dobry nastrój. Lider orkiestry, mimo swoich 91 lat, Marshall Allen idealnie panuje nad swoją załogą, w czym zresztą przypomina nieżyjącego już Sun Ra, znanego ze zmuszania muzyków do katorżniczych prób o każdej porze dnia i nocy. W muzyce jednak tego nie słychać, jazz Arkestry trafi nawet do początkujących, można go słuchać bez przygotowania i wciąż czerpać z tego przyjemność.

Najlepsze na koniec. W niedzielę scenę główną zamknęli Run the Jewels. Ich występ to muzyczny odpowiednik „Commando”, filmu z największą ilością trupów (podobno 81). El-P i Killer Mike wjeżdżają na pełnej petardzie zupełnie jak Matrix i też nie biorą jeńców. Bity El-P wybrzmiewają potężniej niż na płytach (bas!) i nakręcają publiczność do punkowego pogowania. O Run the Jewels mówi się czasem, że to hip-hop zaangażowany, Killer Mike sam określił się jako „miks MJG i Weathermen” (odpowiednio raper z Memphis i grupa lewicowych radykałów znanych z zamachów bombowych). Ale gdy na OFF-ie próbują agitować, chwalą Patti Smith i nawołują do zmiany społecznej, publiczność tego nie łyka. Spod sceny słychać tylko średnio entuzjastyczne „łuhu”. Za to podczas „Love Again” wszyscy radośnie ryczą: „ I put that dick in her mouth all day / She got that dick in her mouth all day”. Takie czasy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.