Na pytanie, czym jest „off”, Artur Rojek odpowiada, że to wszelkie odejście od konwencji, wyjście z głównego nurtu, indywidualizm. Mogłaby temu zagrozić „profesjonalizacja” festiwalu: więcej pieniędzy, więcej sponsorów, przejęcie władzy. Po tegorocznym OFF-ie nadal jednak nie ma wątpliwości: tu nadal ważna jest muzyka, różnorodność, orientacja w świecie kulturowego wielogłosu, nadstawianie ucha na propozycje oryginalne, płynące ze środowisk, które nie spotkałyby się gdzie indziej. Taneczna elektronika spotyka się z metalem, noise z hip-hopem, a punk z folkową pieśnią, w nadziei, że coś interesującego z takiego spotkania wyniknie. Jest też OFF miejscem wyznaczania trendów, mocno związanym z rozkwitającą w Polsce kulturą miejską. Artur Rojek chwalony jest za zapraszanie artystów, którzy zaczynają dopiero karierę w wymienionych powyżej niszach. Odległość między nimi a przyciągającymi publiczność gwiazdami jest w Katowicach stosunkowo niewielka.
Ostrzej, mocniej, barwniej, dłużej…
W klubowej rozgrzewce OFF Festivalu charyzmatyczny Daniel Higgs wystawia publiczność zgromadzoną w małej salce katowickiej „Hipnozy” na trudną próbę: każe słuchać wielozwrotkowej melorecytacji, swoistej pieśni dziadowskiej o nieco kaznodziejskim charakterze. Tym, co rzeczywiście może hipnotyzować w jego występie, jest improwizacja gitarowa: Higgs ogrywa prosty materiał trochę na kształt hinduskiej ragi, popisując się przy tym znakomitą techniką. Czas zamienia w spiralę przemiany, która jest zarazem ciągłym powracaniem do punktu wyjścia, na nieco innym poziomie. Godzinę później Higgs pojawi się jednak na scenie w zupełnie innym kontekście muzycznym: grupy The Skull Defekts, szwedzkiego zespołu prezentującego ciężkie, eleganckie granie gitarowe (jakkolwiek sprzecznie to brzmi), z oryginalną perkusją w marszowych rytmach i zaskakująco oryginalnym rozwijaniem prostego, punkowego materiału. W ich towarzystwie Higgs z porażającą energią wywrzaskuje swoje kazania – w jakże odmiennej konwencji...
OFF Festival, Katowice, 2-4 sierpnia 2013
fot. Grzegorz Wełnicki
Na festiwalu takich wyrafinowanych odmian ciężkiego rocka znajdziemy pod dostatkiem, między innymi w występie The Soft Moon, który ostre brzmienie łagodzi elektroniką. Ich muzyka jest mocno zrytmizowana, nie bez powodu porównuje się ją do Joy Division – jednak w koncertowej wersji mocne gitary dominują, koncert jest ciężki i ponury. Z kolei grupa Guardian Alien wtłacza heavymetalową manierę w ramy długiej, rozbudowanej kompozycji. W ich muzyce ważniejsze od rytmicznego wyładowywania energii są trwania, barwy, pasma, złudzenia akustyczne powstające przy długotrwałym, chaotycznym z pozoru hałasie. To muzyka kontemplacji, wybór artystycznie dość ryzykowny. Muzyka rockowa przy dłuższych formach z trudem unika banału. Tratwę ratunkową zapewniają tu strategie znane z amerykańskiego minimalizmu: powtarzanie (choćby w tle) ustalonych wzorców przy wprowadzaniu drobnych zmian. Tak też próbuje czynić na koncercie Guardian Alien.
Nieporównanie większe wrażenie wywarły na mnie jednak ostre, dysonansowe improwizacje tria Fire!, które zagrało ostatniego dnia festiwalu. To (znowu!) muzycy ze Szwecji, wspólny projekt saksofonisty Matsa Gustaffsona, basisty Johana Berthlinga i perkusisty Andreasa Werliina, artystów wybitnych, działających w różnych formacjach. Pozostają oni wierni formie krótkiego utworu improwizowanego, bliższego współczesnemu jazzowi. Ich obecność na festiwalu tłumaczy ciężkie, gitarowe brzmienie, które zbliża tę twórczość do dominującego w Katowicach nurtu rockowej alternatywy. Ostinatowy bas, noise’owe gąszcze na bardzo prostej podstawie, krzyczący saksofon dialogujący z basem, zgrzytające harmonie elektroniki, wyrafinowane perkusyjne arabeski… Wszystko to dzieje się przy świetnej kontroli czasu, przy najgorętszym wirtuozowskim zaangażowaniu. Bis ich koncertu dowiódł, że można w tej konwencji zagrać nawet coś w rodzaju poważnej ballady, w której nie usłyszymy żadnego wytartego zwrotu.
OFF Festival, fot. Grzegorz Wełnicki
Przedstawienia, misteria
Performatywny walor koncertów OFF-u jest naturalnie istotny – nie bez powodu największe dwie sceny obramowane są telebimami, na których możemy obserwować wykonawców. Najczęściej to czyste, instrumentalno-rozrywkowe show, którego najzabawniejszym i najprzyjemniejszym chyba przykładem był wspólny występ Zbigniewa Wodeckiego i Mitch&Mitch: trochę żart, a trochę nie, bo artyści całkiem serio powrócili do klasycznej już, pierwszej płyty Wodeckiego z lat 70. To był muzycznie znakomity, z wielką pokorą wobec tych utworów zagrany koncert, którego atmosfera mogłaby rozgrzać wspaniale i rozkołysać mainstreamowy festiwal w Opolu, gdyby ten nie oddryfował przed laty w stronę telewizyjnej chałtury. W Katowicach tłum słuchaczy o zupełnie innych przecież preferencjach muzycznych kołysał się przez godzinę przy efektownych, rozpisanych na duży band lirycznych balladach Wodeckiego. On sam był jednym z najgoręcej oklaskiwanych artystów festiwalu.
Na tej samej, największej scenie odbywały się najbardziej efektowne koncerty. Wiele OFF-owych wątków skupił w sobie najbardziej oczekiwany niedzielny występ My Bloody Valentine; zespół po reaktywacji brzmi naprawdę olśniewająco. A nawet ogłuszająco, bo znany jest ze stosowania wyjątkowo wysokiego natężenia dźwięku, które przegnało co wrażliwszych słuchaczy do tyłu, niektórzy zaś uczestniczyli w koncercie z ochraniaczami na uszach. Tak jednak miało być – swoją drogą warto byłoby wnikliwiej przeanalizować efekt, jaki daje połączenie bardzo komunikatywnej formy rockowej z noise’ową sonorystyką, nagłośnione do granicy bólu, z efektownymi, abstrakcyjnymi wizualizacjami i światłem. Wrażenie jest bardzo silne i artystycznie spójne, chociaż przecież efekty wizualne nie różnią się aż tak bardzo od stosowanych przez innych artystów. Może właśnie ta masa dźwięku ma tutaj znaczenie? A może ostentacyjny brak scenicznego popisu?
OFF Festival, fot. Grzegorz Wełnicki
Podobne rozważania towarzyszyły mi podczas obserwowania koncertu Godspeed You! Black Emperor. Ten zespół jeszcze bardziej usuwa w cień instrumentalną wirtuozerię (dosłownie, muzycy grają nieoświetleni), eksponuje za to filmy – niekończące się serie rwanych ujęć industrialnych krajobrazów w mającej dodatkowo intrygować sepii. Towarzyszą temu typowe dla zespołu rozbudowane formy, nawiązujące do tradycji rocka symfonicznego, rozciągnięte w czasie, monumentalny hałas o gęstej fakturze, z której wyłaniają się linie poszczególnych instrumentów. Skale bliskowschodnie stosowane w niektórych kompozycjach to także element politycznej wypowiedzi zespołu, jednak w czasie koncertu ten aspekt nie był w żaden konkretny sposób podkreślany. Muzycy powtarzają podniosłe, patetyczne pochody akordów wielokrotnie, instrumentacja zaś ewoluuje, prowadząc ku wielkim kulminacjom. Jeśli to mroczne misterium nie osuwa się w kicz (jeśli…) to właśnie dzięki świetnym zestawieniom instrumentów i długim, ambientowym interludiom, z których wyłaniają się kolejne utwory. To chyba najbardziej widowiskowy – ale i najbardziej pompatyczny – koncert festiwalu.
Piosenkarze i elektronicy
Chłodna elektronika to gatunek raczej sporadycznie pojawiający się na katowickiej imprezie. W tym roku warto było jednak posłuchać występu Marka Fella, który nie ukrywa syntetycznego rodowodu produkowanych dźwięków, przyprawiając je noise’owymi usterkami, elektrycznymi wyładowaniami i rytmami karabinowych serii. To właśnie rytm spaja tę rozbudowaną improwizację, stanowiącą w Katowicach swoisty off-OFF.
OFF Festival, fot. Grzegorz Wełnicki
Niespecjalnie oryginalny był natomiast w tym roku zestaw tak zwanych songwriterów, artystów pielęgnujących klasyczną piosenkę o folkowym rodowodzie. Wyróżniał się na tym tle właściwie tylko jeden koncert, duetu Buke & Gase. Arone Dyer i Aron Sanchez tworzą melodyjne piosenki o złożonej formie, z bardzo bogatą harmonią, podkreślaną przez ostre, barwne brzmienie własnoręcznie przerabianych instrumentów (barytonowe ukulele, podrasowana gitara basowa, perkusja uruchamiana stopą). Nagłe zwroty w narracji, przetwarzanie głosu wokalistki, nakładanie rytmów i zestawianie kontrastowych odcinków, a do tego prawdziwa wirtuozeria i niezwykła energia współtworzyły jeden z najbardziej porywających momentów festiwalu.
Szukając na OFF-ie tego, co nowe, wskazywałbym przewrotnie właśnie na Buke & Gase, chociaż wciąż przecież piszą piosenki. Nie ma jednak sensu udawać, że nie istnieje granica między festiwalowymi artystami a światem rzeczywistego dźwiękowego eksperymentu, z którego zaproszeni przez Artura Rojka goście – świadomie bądź nieświadomie – czerpią inspirację. Większość z nich nie tyle coś wynajduje, ile przyswaja i adaptuje, przetwarza wpływy, rozpychając często sztywne granice gatunków. To jest istota katowickich sierpniowych spotkań, bo też taki jest puls współczesnej kultury. Esencję takiej postawy znalazłem w twórczości Erica Copelanda, który na Scenie Eksperymentalnej zastąpił w ostatniej chwili nieobecnego Cassa McCombsa.
Nowojorski muzyk śpiewa superekspresyjnie, wariacko jak Animal Collective, z dodatkiem luzu i poczucia absurdu Devendry Banharta. Gęstą, polifoniczną, zapętlaną elektronikę miksuje na żywo. To, czego słuchaliśmy w Katowicach, różniło się nieco od nagrań, których Copeland produkuje bardzo wiele. Krótkie utwory będące swoistymi zlepieńcami z najróżniejszych brzmień, czasami stylizowane na dźwiękowy śmietnik, innym razem zwodzące tanecznym rytmem, który niespodziewanie się rozpływa albo łamie – tu przemieniły się w długą, zmienną improwizację. Kołysząc się w skupieniu nad samplerami, Copeland dał naładowany niesamowitą energią występ, który obserwowało jednak niewielu słuchaczy. A więc istnieje ktoś, kogo publiczność tego festiwalu nie zna albo nie docenia, nadmierną wagę przywiązując być może do zdystansowanych opinii recenzentów „Pitchforka”? Najwyraźniej udało mi się odkryć off-off-OFF w zupełnie nieoczekiwanym miejscu. Zresztą i ja trafiłem na koncert Copelanda trochę przypadkiem, w jego drugiej połowie, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że najlepszą strategią festiwalową jest bieganie od sceny do sceny. Miksowanie na żywo.